z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Magazyn „Mały Format” zamieścił obszerne fragmenty prozy Krzysztofa Pietrali pod tytułem Story Jones. Ich automat znie‐/za‐chęcający powiada „14 minut czytania”. To może być najlepszy wasz kwadrans ostatnich (i nadchodzących, ciemnych) miesięcy! Klikać i czytać. Mój krótki komentarz poniżej.

1. To jest piękna sprawa, kręci jak na schroedingerowskiej karousseli (bym użył słówka „stroboskopowej”, ale ono zbyt wewnętrznie regularne). Wieszczy się (obok w sieci) autorowi mołojecką sławę w ciszy niszy, co byłoby (hm) wystarczające (hi‐hi‐historycznie), gdyby po tym zamilkł. Ale mam nadzieję, że tego nie zrobi.

2. Okazało się niedawno, że ludzkość musi już używać gugla‐or‐compatible, aby dotrzeć do znaczenia myszowatego zwrotu „ludziektórzy znają Józefa”; trudno się dziwić. Gdyby autor zamilkł, w odwodzie zostaje ludziektórzy‐znają‐Jones #ludzie‐którzy.

3. Trochę mnie dziwi zabieg (mam go za zbędną asekurację) polegający na przedstawieniu tego utworu jako „poematu prozą”. Sądzę otóż, że proza ma wiele oblicz i możliwości, że daje radę (jako medium), ta poezjowa etykieta („poemat”) włącza (może włączać) deczko namaszczeniowy tryb czytania, kompletnie bez powodu i sensu. A tymczasem – toż to czysta radość prozy!

4. I odpoczynek. Jakże stają się niekiedy męczące te okrągłe, zawsze doprowadzane przez skrzętne redaktorstwo do obłej, poprawnej (hehe) postaci, zdania opisujące. Jakie to per saldo nudne, aż wyć się chce, zwłaszcza gdy, jakże często, te opisy niczemu, nikomu ani po co. A tu – karnawał, językowe mardigrass, chyże skoki zagarniające znaczenia, lepkie przepełzanie ukradków. I sto innych atrakcji.


ZOB. (KONIECZNIE) TEŻ (full) story jones

Nowy przekład pierwszego tomu À la recherché du temps perdu (Officyna 2018) przynosi w przedbiegach (bo to ledwo wyszło, mało kto czytała) sporo grymasów („po co nowe, Boy przetłumaczył świetnie”), pohukiwań, a nawet gróźb karalnych. Oczywiście zamiast polegać na cudzych przeczuciach (przedsądach) itd. wolę sprawdzić samemu.

Drobna uwaga do interpunkcji w przekładzie Krystyny Rodowskiej. W Posłowiu tłumaczka wyjaśnia:

Pozwoliłam sobie na jedno [wcześniej dłuższy fragment o tym, na jak wiele pozwalał sobie B‑Ż]: na drobną modyfikację interpunkcji według tej zapisanej w edycji Plejady z roku 1987: zrezygnowałam z pewnej liczby przecinków, kierując się zasadą niezakłócania biegu narracji, tam gdzie to – w moim odczuciu – zapewniało jej większą płynność. Proust stawiał znaki przestankowe zgodnie z zasadami retoryki, czyli tam, gdzie trzeba było zaczerpnąć powietrza. Rękopisy czytał na głos rzadko, dlatego ustalanie prawideł interpunkcji jest ponoć ciągle przedmiotem sporów badaczy Poszukiwania.

Wtrącenie w nawiasach kwadratowych pochodzi od jesieni fetyszysty, której za ten cytat bardzo dziękuję; sam dopiero się przymierzam do ew. kupna i nie mam dostępu do tekstu Posłowia (poniżej zamieszczone fragmenty pochodzą z PDF-a początku ksiażki, udostępnionego przez wydawcę; tekst Boya‐Żeleńskiego znaleźć można w wolnych lekturach).

Marcel Proust
W poszukiwaniu utraconego czasu W poszukiwaniu straconego czasu
W stronę Swanna Combray
PRZEŁOŻYŁA KRYSTYNA RODOWSKA PRZEŁOŻYŁ TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKI
Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu. Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który – bliższy lub dalszy – jak śpiew ptaka w lesie, uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróżny spieszy do najbliższej stacji: ścieżka, którą idzie, wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej – z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu.
zakreślał bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce – okolica prowincjonalna, ale nie odludna: pola (może uprawne, może nie), stacja jest mała, stacyjka, lekkie wzmocnienie bukoliczności tego obrazu

ścieżka na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem – to pamięć jest podniecona, tyle bodźców w świeżym wspomnieniu; podróżny idzie, obracając w głowie przede wszystkim...

...pożegnanie towarzyszące mu jeszcze w nocnej ciszy – to poszczególne, pojedyncze pożegnanie, z konkretną osobą, z którą prowadził niedawną rozmowę, z nią się żegnał w blasku cudzej lampy

jak to cudzej? wiemy, że lampa nie należała do podróżnego (nieznane miejsca), czyżby jednak nie należała (w pełni) do rozmówczyni (rozmówcy?) podróżnego? co tu robi to podkreślenie stosunków własności?

byłobyż schadzką (romansem, jego zalążkiem) owo spotkanie – z osobą, do której podróżny żadnych praw rościć sobie nie mógł (cudze), nastąpiły jednak niezwyczajne działania – spotkanie, zakończone brzemiennym w emocje pożegnaniem?

pożegnaniem [towarzyszącym mu] w bliskiej już słodyczy powrotu – bliskiej już (w czasie, w marzeniu, zapowiedzi), powrotu w to właśnie miejsce, do tej właśnie osoby, od których oddala się, spiesząc na pociąg

czy więc to nie właśnie owo marzenie rozpięte między pożegnaniempowrotem jest osią, wokół której wiruje podniecona pamięć?

uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy arch podróżny spieszy do najbliższej stacji – obrazek rodzajowy, w którym nie bardzo jest się czego uchwycić; pustkowie ma posmak romantyczny, jawi się mgliście ów podróżny jako typ emisariusza: skąd wraca? w jakiej sprawie tam był? pytania czają się na skraju uformowania —

ścieżka wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu – podniecenie (stan pobudzenia) nie jest przypisane do nikogo/niczego, to ogólny znak nastroju (podróżnego)

zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy – tak mógłby zostać opisany emisariusz, nieomal spiskowiec wysłany w nieznane, nawiązuje kontakty, musi zachowywać się ostrożnie, pilnować swoich kroków (niezwyczajne czynności)

krąg obcej lampy nabiera znaczeń zgoła stendhalowskich, wolni mularze? spóźnieni bonapartyści? obca lampa – znak wtajemniczonych; pożegnania są tu mnogie, jakby dotyczyły wielu osób (grupka konspiracjuszy?)

pożegnań biegnących za nim w ciszy nocnej – to jak „już się z nimi rozstał, wciąż czuje ich obecność”, domyślam się – brak informacji prowokuje domysły – że misja się powiodła...
 
z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu – ...a podróżnemu wolno powrócić do domu i słodko (bo sukces) odpocząć

Przypomnijmy okoliczności. Cały (przedługi, ktoś doda) początek Combray to powęźlony, kapryśny, choć wnikliwy, opis bezsenności narratora. Nie może zasnąć, więc przychodzą wspomnienia i wielograniasty (wybaczcie to słowo) namysł nad nimi. Jego pamięć jest pobudzona albo sama siebie pobudza, snując się w tej na wpół marze. Można to ująć krótko: pamięć jest podniecona.

Wtem zza okna dobiega gwizd pociągu, ogniskując myśli – pamięć? – narratora w nowym kierunku. Odległości, to pierwsze. Drugie – wysyła w nie człowieka (podróżnego; to jasne, pociąg), aby w jego niejako imieniu znalazł się tam i poczuł, dopełnił wyobraźni. Czy to zbyt nieuprawniony domysł, że narrator najpewniej wyśle siebie samego, ze swoją wyobraźnią i wrażliwością, wreszcie – ze swoją własną pamięcią?

Żeby kompetentnie orzec, czy w tej zmyślonej, wyobrażonej scence przebija reminiscencją echo zdarzeń, które się narratorowi bardziej realnie przytrafiły, trzeba przeczytać wnikliwie całych siedem tomów. Niemniej, dla czytelnika, który pierwszy raz podchodzi do tej rzeki tekstu, naturalne będzie takie właśnie założenie: że „podróżny” jest narratorem samym, z jego (podnieconą) pamięcią.

Jedno zdanie, wyrwane (choć nie brutalnie) z kontekstu. Boy‐Żeleński przebiega przez to zdanie dziarsko, z werwą; wierzę, że nie odbiega ono (umownie: literą) od oryginału. Nie odbiega też od, powiedzmy, stendhalowskiego Boya (za którego dzieło wdzięczność wiekuista i szacunek!).

Krystyna Rodowska w tym samym zdaniu pokazuje wyobraźnię i subtelność: jedno–dwa inaczej pokolorowane słowa (cudze vs obce), wskazanie liczby (pojedynczej) – i mamy mikro‐opowieść prowadzącą w zupełnie inne rejony skojarzeń, rosnacą na innym podglebiu. Łatwo mi założyć, że tłumaczka zastanawiała się nad osadzeniem sensu (głębokiego: powodu, dla którego zostało napisane) tego zdania w kontekście, i to wielograniastym.

Czy coś z tego wynika? Jedna mała cegiełka na rzecz przeczucia, że ten nowy przekład jest potrzebny i przydatny. W praktyce – plusik za kupnem.

Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie budząc się i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aż do jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przelewać.
obudziszy się – szanujmy imiesłów uprzedni

w ułamku sekundy – tak, przez te bez mała sto lata zmieniła się percepcja czasu, wiemy, jak przeraźliwie długa jest sekunda, ułamek to dobre posunięcie

pierwsze zdanie: śpiący trzyma w dłoni nić godzin, lat, światóww których kręgu śni

ich szyki jednak łamią się i mącą – to czytelny obraz

w jednej sekundzie – bodaj frazeologizm, oznaczający w czasach Boya mgnienie, dziś brzmi nad‐emfatycznie

punkt ziemi arch, w którym się znajduje

pierwsze zdanie: nić godzin, porządek lat i światów – które trzyma w krąg siebie (jeden jedyny raz, jak dotąd, jestem ciekaw, co w oryginale z dłonią; nie brałem francuskiego, nie dowiem się – skąd ciekawość? bo czytam sens „trzyma” jako [słabsze] „ma je wokół siebie”)

ich szeregi mogą się zmącić, przelewać – to obraz ciekły, trochę niejasny

Mignęła mi w sieci opinia „zdania Boya są po prostu piękne”, po czym jako przykład padło właśnie pierwsze zdanie z ustępu powyżej. Moim zdaniem niczego też nie brakuje zdaniu Krystyny Rodowskiej; nawet wolę „śpiący” od „człowiek, który śpi”. Tak, wersja lewa lepiej mi się czyta.

W Combray, codziennie pod wieczór, na długo jeszcze przed chwilą kiedy musiałem iść do łóżka i leżeć w nim bez snu całymi godzinami, z dala od mamy i babci, sypialnia moja stawała się za każdym razem bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli. Chcąc dostarczyć mi rozrywki w te wieczory, kiedy wyglądałem na zbyt nieszczęśliwego, ktoś wpadł na pomysł obdarowania mnie latarnią magiczną, którą zakładano mi na lampę w porze przedkolacyjnej; na podobieństwo dzieł pierwszych architektów i mistrzów sztuki szklarskiej w dobie gotyku rozświetlała ona nieprzejrzystość murów, które pod jej działaniem zaczynały opalizować barwami tęczy, wypromieniowując z siebie wielobarwne, nadprzyrodzone zjawiska, a w ich kręgu malowały się legendy, jak na ulotnym, migotliwym witrażu. . W Combray codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny z dala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich zainteresowań. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obiadem zakładano na lampę. Na kształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witrażu.
mama i babcia – byłbym przeciw, to anachronizm, Boyowskie suche określenia bardziej zgodne z obyczajem Francji czasów Prousta; przekład ma być dla współczesnego czytelnika, ale nie powinien przenosić realiów współczesnych (choćby zmiękczenia tych określeń) w przeszłość

bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli

matka i babka

bolesnym punktem moich zainteresowań – dałbym tu miękki znaczek arch; obok jest klarownie

iryzacja arch – chyba nieczytelne bez przypisu

Tekst Rodowskiej wyraźnie dłuższy. To dlatego, że tłumaczy (dojaśnia) rzeczy, które u Boya są hm, zarysowane, potraktowane b. skrótowo; trudno oprzeć się wrażeniu, że tłumacz chciał oszczędzić czytelnikowi nudy, której sam doświadczył^. Niemniej, z szacunku dla oryginału, poprosimy całość.

I jeszcze, na koniec, przeskok do jednej z tych legend, pokazywanych migotliwie przez latarnię magiczną:

Z trójkątnego lasku, aksamitną zielenią ocieniającego zbocze, wynurzał się Golo na koniu, wiedziony straszliwym zamiarem, i w urywanym rytmie kłusa zbliżał się do zamku biednej Genowefy z Brabantu. Zamek był ścięty linią krzywą, utworzoną po prostu przez wypukłość szkła wsuniętego w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, skąd roztaczał się widok na błonia, gdzie spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą. Trzęsąc się na swoim koniu, Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku pokrywającego aksamitną zielenią zbocze i posuwał się podskakując ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Zamek ów ścięty był linią krzywą, będącą nie czym innym, jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, przed nim zaś rozciągała się błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek.
w urywanym rytmie kłusa zbliżał się

błonia

spędzała czas na marzeniach

przepasana błękitną szarfą

trzęsąc się posuwał się podskakując

błoń arch

marzyła

strojna w błękitny pasek

Tu całą pulę zgarnia Krystyna Rodowska. Rytm (ważny tutaj!) i układ pierwszego zdania – wyborne. A też współczesny czytelnik poinformowany o realiach (np. co ważnego w tym, że pasek błękitny? – zastanawiamy się, czytając Boya).

* * *

Oczywiście czytelnik nie bierze każdego zdania czy zwrotu pod lupę, po prostu czyta. I oby płynnie mu się czytało, bez niczym nie usprawiedliwionych przystanków. Sądzę jednak, że podczas lektury odkładają się mimo woli, en passant, nawarstwiają skojarzenia i obrazy, bogaci się klimat, pogłębia rozumienie nadrzędnych (w odróżnieniu od: literalnych) sensów. Starałem się pokazać, co tu mam na myśli, szczególnie w komentarzach do pierwszego ustępu. Więc to ważne, co się w zdaniach kryje, nawet jeśli się tego nie dostrzega wprost, „gołym okiem”.

Przy okazji zwierzenie: świetna zabawa, takie międzyprzekładowe śledztwo. Kosztowne jest natomiast (jak zawsze, wie to każda czytelniczka kryminałów) sporządzanie raportów. Myśli się sekundy, opisuje godzinami.

Wniosek (także) praktyczny z tego ćwiczenia taki: nowego przekładu Krystyny Rodowskiej nie powinno się skreślać z góry, byłby to nieuzasadniony brak szacunku dla jej pracy.

Dobrej pracy, takie mam przeczucie. Sam tych siedem tomów czytałem wieki temu; niewiele pamiętam. Co więcej, dziś z pewnością zupełnie co innego by mnie interesowało niż wtedy. Jeśli znajdę czas, wrócę do Prousta i wrócę z przekładem Krystyny Rodowskiej.

autorka

Paulette Jiles ma ponad 75 lat, mieszka nieopodal Utopii (tak) w najpółnocniejszej zachodniej części południowego Teksasu. Dwadzieścia parę lat pracowała w Toronto, gdzie nauczyła się języka odżibwe, wyszła za teksańczyka w 1991, osiedli w San Antonio, potem się rozwiedli (2003), Jim został w ich domu (zmarł dwa lata temu), ją ruszyło. W Kanadzie zebrała parę nagród za poezje i prozatorski debiut, lata potem nadal znana i nagradzana w Kanadzie; w 2016 nominowana (wśród trzech innych) do usańskiej National Book Award for Fiction za News of the World [Nowiny ze świata]; wygrała wtedy Kolej podziemna [The Underground Railroad] Colsona Whiteheada. To mocne rekomendacje.

Do niedawna jeździła konno, śpiewa w chórze [pastor Chuck nieźle daje na mandolinie], ale raczej bluegrass (lub Irish folk), a nie hymny; nie ma telewizora, prowadzi bloga (łatwo znaleźć), podaje tam nowiny (konie, koty, przyjaciółki, podróże, spotkania autorskie, z rzadka najprościej wyłożone refleksje dot. jej własnego pisania), odnotowuje ważne (dla niej) wydarzenia historyczne (typu D‑day 1944, konstytucja Meksyku 1824 itd.). Czyta SF, zostawia notki o książkach, dużo SF. I o filmach (SF).

Pisze bez cienia pretensjonalności.

W pewnym miejscu (po długiej podróży, w tym chyba konnej) zwierza się:

It was a great trip even if I was tired and not talkative. Worn out with talking in Florida. Do we live on talk? You wonder. I could go without talking for weeks on end.

Jakoś wcale mnie to nie dziwi, przeciwnie: spodziewałem się tego.

książka

Nowiny ze świata już odwiedzałem (pod pretekstem fragmentu zamieszczonego w „Czasie Kultury”), zostawiłem gdzie indziej w sieci krótką notkę:

Mocna proza, współczesna w swej lakonicznej formie, ale leksykalnie rozmaitościami sięgająca w materię epoki. Czyli wiek XIX; miejsce: western, czas: western, realia: gęste, historyczne. (Coś nam zrobili, czasy równoległe do Nad Niemnem postrzegamy nie jako historię, lecz umitycznione Gdzie Indziej; już całe pokolenia zholyłudzione, ale tu, u Paulette Jiles, piach mitu szorstkim pędzlem odmiatany, choć czytelnik musi się przyłożyć. Co czyni coraz chętniej: to taki przejrzysty [ulga!] Flanagan, a język pracuje jak maszynka do chłostania rutyny.) [...] Ależ to się czyta!

I zamieściłem nikły fragmencik (konkurencyjny^), żeby pokazać w działaniu ową „maszynkę do chłostania rutyny”. Oto mówią Wilhelm i Anna Leonbergerowie, swoją alzacko‐bawarską angielszczyzną:

Z wybitym mózgiem ich znaleźliśmy, powiedział Wilhelm. Mojego brata i jego żonę. Dzikusy im mózgi wybili, a potem trawy napchali. W czaszki. Jak gniazdo kurze.

Rozumiem, odrzekł kapitan. Kawa mu stygła. Z pewną determinacją upił łyk.

Jej matkę oni pogwałcili.

Straszne, powiedział kapitan.

Potem na kawałki zabili.

Trudno tego słuchać. Pokręcił głową. W żołądku pojawiło się nagle zarzewie niepokoju.

Anna była szczupła, o wyraźnych i precyzyjnych ruchach. Miała ciemne włosy, gładką oliwkową karnację i czarne oczy Bawarki. [...]

Małą siostrę zabili poprzez gardła przecięcie, oznajmiła. Za nogę na wielkim drzewie nad Sabinal ją powiesili, tam gdzie jest skład. Anna zacisnęła obie pięści. Żadne pościganie ich nie dogoni. Mężczyźni wszyscy gnali. Konie w pościgu na śmierć zajeździli.

Wracam teraz do tej ksiażki z dwóch powodów. Po pierwsze, to ta sama epoka, co w świeżo hajpionym Lincolnie w Bardo Saundersa. A jak inaczej pokazana (stematyzowana czy raczej: tematyzująca). O ile Saunders jest człowiekiem biblioteki (nożyczek, wypisków, zmyśleń) – to nie zarzut, raczej wskazanie różnicy – o tyle Paulette Jiles jest człowiekiem, hm, prerii, przestrzeni, milczenia, akcji. Co znaczy też, że zapisana w Notatkach opowieść manifestuje się jakby na kształt góry lodowej: pod widoczną od razu warstwą tekstu jest druga, rozleglejsza, ukryta, a przynajmniej nie oferowana ostentacyjnie, jawnie. Mieszka w szczegółach, niedopowiedzeniach, użytym trybie językowym. Chciałbym się upomnieć (w dniach głośnej – zapewne zasłużenie – polskiej recepcji Saundersa) o ten drugi rodzaj pisania.

Zwłaszcza że – po wtóre – Saundersa przekładowca na polski skrzywdził, sobiepańsko, a panią Jiles jej tłumacz, Tomasz Gałązka, oddał prześwietnie. A zatem

tłumacz

a właściwie jego praca. Jest tak. Proza Notatek jest zwodniczo prosta, ale czuła na każdy szczegół. Jest na wskroś współczesna; choć rzecz dzieje się w 1870, nikt – ani autorka, ani tłumacz – nie ulega pokusie (ba, wątpię, by się jakakolwiek pokusa pojawiała) archaizacji. Nie spotkamy tu postaci Czarnego, który znienacka powie dyć.

Niemniej, to świat pod wieloma aspektami nam, współczesnym, równie obcy, co świat Nad Niemnem. Jak tłumacz oznacza ten dystans? Na przykład tak. Kapitan Kidd, starzec, żyje z „odczytów”, polegających – dość dosłownie – na odczytywaniu fragmentów z gazet (oto „nowiny ze świata”), których zapas, jakoś tam aktualizowany, jest Kidda narzędziem pracy. W oryginale mamy:

[...] He [Kidd] was always impatient to get readings over with now.

The Captain folded the papers, put them in his portfolio.

Szerszy kontekst z przekładu:

Kapitan skinął lekko i zakończył odczyt artykułem z „Philadelphia Inquirera” na temat brytyjskiego fizyka Jamesa Maxwella i jego hipotez dotyczących zakłóceń elektromagnetycznych w eterze, fal o długości większej niż promieniowanie podczerwone. Chodziło o to, żeby znudzić ludzi, wyciszyć ich i sprawić, żeby nie mogli się już doczekać wyjścia – wyjścia bez awantur. Kapitan nie miał już cierpliwości do kłopotów i cudzych emocji. Własne życie wydawało mu się wodniste i kwaśnawe, nieco nadpsute, ale ten stan ducha ogarnął go całkiem niedawno. Wsączało się weń powolne otępienie, niczym ulatniający się skądś czad, kapitan zaś nie miał pomysłu, jak sobie z tym poradzić, poza szukaniem ciszy i samotności. Ostatnio za każdym razem nie mógł się już doczekać zakończenia odczytu.

Złożył gazety i zapakował je do fascykułu.

W oryginale mamy neutralne (jak mniemam) portfolio, termin całkiem współczesny; dałoby się go przełożyć na neutralną – powiedzmy – „tekę”. Co robi tłumacz? Jakimś cudem wygrzebuje z zakamarków lamusa polszczyzny fascykuł (zreszta nie wiem, może gdzieś w ukryciu pracują kasty zacnych gryzipiórów, co mają to słowo w użyciu na co dzień^), powtarzam: fascykuł. Tym jednym słowem przybija akcję (postać kapitana etc. etc.) do epoki.

Tak jak przybił do polszczyzny calą dziwność bawarsko‐alzackiego języka angielskiego we fragmencie cytowanym wyżej. I to tak, że nie idzie zapomnieć.

Ale jeśli zwroty typu „matkę oni pogwałcili”, „na kawałki zabili” w każdej wrażliwej językowo istocie wywołają ciarki i zapadną we wdzięczną, zjeżoną pamięć, to praca wykonana nad fascykułem pozostaje w cieniu. A to ona i jej podobne prace budują jakość przekładu. Bez najtańszych z tanich chwytow, stylizacji, łże‐archaizacji itd. Wiemy z kontekstu, bez encyklopedii i przypisu[*], co może znaczyć to słowo, ale jest to (potrzebny, przydatny) mikrowstrząs leksykalny, gwóźdź, nakierowanie.

Inny przykład. Ważną na początku powieści postacią jest Britt Johnson, wolny czarny, wespół z dwoma innymi prowadzący biznes „przewozy tam i z powrotem”; „człowiek mroku, chytry, silny i szybki niczym lelek na łowach o północy”. Szanują się wzajemnie z kapitanem Kiddem, są sobie równymi ludźmi. Niemniej dzieli ich pewien językowy dystans. Kidd zwraca się do Britta w uniwersalnej angielszczyźnie („you”; po polsku – na ty), Britt większość wypowiedzi kierowanych do Kidda, zwłaszcza gdy odpowiada na pytanie, zwłaszcza po dłuższym milczeniu, rozpoczyna od „Yes sir, ...”. Po polsku zwraca się do Kida per pan. „Yes sir, ...” przechodzi w „Tak jest, ...”. Zwykłe „Yes” Britta (bez serowania) przechodzi w „ano”.

Te formy w dłuższych wymianach zacierają się, giną (również w oryginale). Zapominamy o kolorze skóry Britta. Ale on wraca, w szczególe akcji; wtedy nas zaskakuje, bośmy zdążyli zapomnieć. Zwłaszcza że ów językowy dystans równie dobrze (z zewnątrz tego świata patrząc) mógłby się wydawać dystansem między starcem a mężczyzną znacznie młodszym.

[Wobraźcie sobie teraz, że zamiast „ano” pojawia się „dyć” czy „a juści”. Przepraszam. Czarny humor.]

* * *

blogonocieBidokach Vance’a (przełożył także Tomasz Gałązka) odtwarzałem pokrętny (ale owocny) łańcuch tropów językowych, wiodących od oryginalnego „uncle Tea‐berry” do postaci, co w przekładzie zwie się [mianownik:] „wuja Salicyl”. Ten wywód zrazu uznano za zmyślony. Jakże poczułem się dumny, gdy sam tłumacz w komentarzu napisał:

Potwierdzam szlak dedukcji od Tea‐berry do Salicyla, najtrudniejszy moment w tłumaczeniu.

Duma dumą (niby z czego), ale (bo:) co innego zrekonstruować zrobione, a co innego samemu od zera, od „gołego” uncle Tea‐berry przetrzeć taki tłumaczeniowy szlak! Chapeau‐bas.

* * *

Spieszyłem się z tą blogonotą, bo to w jakimś sensie część druga poprzedniej: tym razem jasna strona mocy.

Są tłumacze, którym ufam.


PRZYPISY
[*] – jakikolwiek przypis byłby niestosowny; przypomina mi się Dehnel (Matka Makryna) obnoszący się wszędzie ze słowniczkiem zwrotów wygrzebanych, z owym czmut puskać na czele, powszechnie – pożalsię – podziwniętym

Mój angielski nie jest mocny, odpadam od co ambitniejszej prozy, o poezji nawet nie wspomnę. Dlatego polegam (lub nie, po sparzeniu się) na tłumaczeniach. Są one jak kredyt – chwilówka? – brane z zamkniętymi oczami. Czasem ratują, czasem puszczają cię (czytelniku) z torbami. Niemniej, to fascynujaca sprawa: przekłady. Nie powinienem drążyć (próg kompetencji trzeszczy, przekraczany tak bardzo, że każdy ubezpieczyciel od razu moje maile do spamu). Ale ciągnie mnie, więc gdy widzę taki obrazek:

[przeł. Krzysztof Cieślik; dopowiada: „Jenny Xie po raz trzeci. Redagował nieoceniony Tomasz Gałązka”]

...to pilnie czytam, Tekst ma rodzaj szalonego uroku, obrazy nanizują się na... no właśnie: na nić rosnącego nierozumienia! Każdy z kadrów niby czytelny, ale po całości – zagadka. (Ciągnie mnie do zagadek.)

Czepiam się jednego wersu, który mocno mi nie brzmi:

Żona wie, by się spieszyć, gdy zmywa

Ta konstrukcja „wiedzieć, by” jest dzika & dziwaczna. Specjalnie? Czy koncesja na rzecz rytmu? „Żona wie, że ma się spieszyć, gdy zmywa” (poprawnie & normalnie) dokłada jedną sylabę i aliterację [żona / że ma], może uznano to za nazbyt już (z jakiegoś powodu) niepożądane.

Czekam parę tygodni, czytam kontrolnie jeszcze raz, ale nadal. Nadal nic nie rozumiem i nadal dziwacznie. A więc pora ruszyć d. i znaleźć oryginał. Oto on:

Metamorphosis

Nowhere in those kerosene years
could she find a soft-headed match.

The wife crosses over an ocean, red-faced and cheerless.
Trades the flat pad of a stethoscope for a dining hall spatula.

Life is two choices, she thinks:
you hatch a life, or you pass through one.

Photographs of a child swaddled in layers arrive by post.
Money doesn’t, to her embarrassment.

Over time, she grows out her hair. Then she sprouts nerves.
The wife was no fool, but neither did she wander.

She lives inside a season of thrift, which stretches on.
Her sorrow has thickness and a certain sheen.

The wife knows to hurry when she washes.
When she cooks, she licks spoons slowly.

Every night, she made a dish with ground pork.
Paired with a dish that was fibrous.

Ryję po słownikach, próbując obmapować zwroty, których polskie wersje zaskakują. Czy soft‐headed match / zapałka do pary, żeby zaiskrzyło właściwie adresuje pojawiający się obraz dwóch zapałek, pasujących do siebie? Z tego iskry nie będzie, każdy wie, że do iskry potrzebna tzw. draska. Jadalniana łopatka – co to może być? Może raczej „stołówkowa”, miejsce, w którym wydają posiłki, nakładając je łopatkami. Czy to ważne, to „wydawanie”? W samej jadalni brak tego elementu. I dlaczego flat pad of a stetoscope przeszło w płaską szpatułkę, czy to taki przyrząd do przytrzymywania języka, gdy lekarz zagląda do gardła? Albo do pobierania wymazu? Badanie lekarskie versus wydawanie posiłków, czy ten trop, nieistniejący w przekładzie, jest ważny?

Hatch a life / obmyślać życie – jakoś mam wrażenie, że hatch zostało użyte ze względu na przeciążenie [overloading] znaczeniami, po polsku jest czytelne (lokalnie) przeciwstawienie (obmyślać / przechodzić), ale w kontekście całości – znowu nie rozumiem.

Child swaddled in layers / opatulone dziecko, kto i dlaczego je opatula, i czemu te zdjęcia przychodzą pocztą? Osoba, o kórej wiersz, jest „żoną”, przeprawiła się przez ocean, a dziecko (opatulane) zostało, dlatego pocztą? Nie rozumiem. I czemu to do niej miałyby przychodzić pieniądze, skoro dziecko tam?

Gdzieś za to zginęło w przekładzie lekkie, ledwie zarysowane przeciwstawienie, wmycone przez słowko certain: Her sorrow has thickness and a certain sheen, może to wbrew (mocnym?) regułom, ale wolałbym Jej smutek jest zawiesisty, ale ma swój połysk.

Najstraszniejszą otchłań interpretacyjną otwiera wers The wife was no fool, but neither did she wander. W mojej (o czym niżej) interpretacji jego znaczenie to z grubsza „wiedziała, na co się pisze, ale [niemniej] poszła na to [świadomie]”. Polska wersja, z tym „nadretorycznym” błąkaniem, zostawia mnie głęboko w lesie.

* * *

No właśnie, czy można przełożyć wiersz bez jakiejś roboczej hipotezy interpretacyjnej, niechby była dowolnie rozmyta/pogięta/niejasna? Właściwie nie wiem (no bo skąd), czy para tłumacz/redaktor komunikowała się na gruncie jakiejś jawnej hipotezy roboczej. (Nie wiem, czy nie popełniam grubego nietaktu, zastanawiając się [głośno] nad tym.) Jest wszakże tak, że nie potrafię jej – z samego przekładu wydedukować, wyobrazić.

Druga rzecz – a wiem, co mówię, bo nie jeden raz sam wpadałem (raźnie! ochoczo!) w tę pułapkę – to niebezpieczeństwo nadinterpretacji. Dopisania własnej historyjki do tekstu, który ma ową historyjkę w sobie tylko jako mglistą możliwość, pośród kilkanustu innych, konkurencyjnych. Zresztą, sa tacy, co mówią, że wierszowi nie trzeba żadnej historyjki, by działał (i z wiekiem coraz bardziej to stanowisko robi się dla mnie akceptowalne, a nawet atrakcyjne; zob. poprzednią blogonotę o otchłani).

* * *

Moja historyjka do tego wiersza jest prosta: in vitro. W telegraficznym skrócie mętny krupnik uzasadnień. Jest żona i... tyle. Nie znalazła w czasach nafty [= technologicznie zamierzchłych] miękkogłowej zapałki (penisy proszone są o nieobrażanie się: jeszcze wasz czas nie wybił). Ocean do przebrnięcia: ta decyzja. Tłumaczy się flat pad of a stetoscope, z naciskiem na [jeszcze] płaski przedmiot uciążliwych badań lekarskich. Jest jednak stołówka: kto głodna, tej wydadzą. Do przeciwstawienia you hatch a life, or you pass through one wymyśliłem sobie (co mnie kosztuje, to tylko zabawa, proszpaństwa):

albo wyknujesz życie, albo cię ominie

...w nadziei, że pospieszny czytelnik przeczyta „wyknuje” z zamierzonym błędem „wykluje”.

Dziecko wówczas nie jest „opatulone”, jest „spowite” (w różne tam błony i inne fizjologie), zdjęcia przychodzą pocztą [rozważyć hipotezę, że podmiot wiersza jest „żoną i żoną”, dwiema osobami, ta druga szczególnie w przedostatnim dystychu]; procedura jest droga, stąd „pora oszczędzania”. Nerwy są oczywiste. Smutek (sorrow to też jeden z tych overloaded rzeczowników) ma (jednak) pewien połysk, blask.

Zwieńczenie wiersza, obraz stopniowo narastających tkanek. Metamorfoza.

* * *

A jaki mam problem? Ano taki, że albo moja (nad)interpretacja jest kulą w płot, albo przekład nie wykorzystał możliwości. Sytuacja (komunikacyjnie) no win – no win.

Poniższy akapit pochodzi z pierwszego rozdziału Związku Żydowskich Policjantów Michaela Chabona (przeł. Barbara Kopeć‐Umiastowska).

Zdaniem lekarzy, terapeutów oraz byłej żony, Landsman pije w celach leczniczych, strojąc diody i kryształki swego ducha tępym młotkiem stuprocentowej śliwowicy. Ale prawda jest taka, że duch Landsmana zna tylko dwa stany: pracę i śmierć. Mejer Landsman to najbardziej odznaczony szames w Okręgu Sitka, człowiek, który rozwiązał zagadkę śmierci pięknej Fromy Lefkowic, zamordowanej przez męża kuśnierza, oraz schwytał Podolskiego, Szpitalnego Zabójcę. To dzięki jego zeznaniom zdołano skazać Hajmana Czarnego na dożywocie w więzieniu federalnym – pierwszy i ostatni raz, gdy udało się przygwoździć jednego z tych cwaniaków, wierzbowerów. Ma pamięć recydywisty, jaja strażaka i wzrok włamywacza. Kiedy trzeba zwalczać jakąś przestępczość, Landsman gania po Sitka, jakby petarda wpadła mu w nogawkę; wręcz słychać w tle ścieżkę dźwiękową z przewagą kastanietów. Problem stanowią godziny, gdy Landsman nie pracuje. Wtedy jego myśli wylatują przez otwarte okno niczym luźne kartki z notatnika i czasem trzeba nie lada przycisku, by je zatrzymać.

Interesująca mnie fraza brzmi w oryginale:

tuning the tubes and crystals of his moods with a crude hammer of hundred‐proof plum brandy

...gdzie tubes to oczywiście vacuum tubes [lampy próżniowe], a że najbardziej rozpowszechnioną (i najprostszą) lampą jest (była) dioda, to i podstawienie w tłumaczeniu spełnia najbardziej wyszukane kryteria rzetelności.

[Nawiasem mówiąc, gdy czytam ponownie (i ponownie) przekład BKU, zezując jednocześnie do oryginału, widzę, że polskie tłumaczenie ma więcej koloru i zapachu, nieuchwytnego klimatu, który do czytelnika (polskojęzycznego) urodzonego wcześniej niż wczoraj przemawia z mocą ewokowania realności (pomieszkującej w cieniu pod słowami) nieporównanie większą niż angielski oryginał. Niekiedy wręcz oryginał wydaje sie (suchym, zarysowym) zaledwie konspektem polskiego przekładu. A decydują o tym drobiazgi, na przykład drobne „Nu” (w tłumaczeniu), którego jakoś się domaga proste „You know” oryginału:

– Większość ludzi, których się tak określa, naprawdę na to nie zasługuje – ciągnie Tenenbojm. – Przede wszystkim, moim zdaniem, większość ludzi nie ma nic, co można by złamać. Ale ten Lasker? Był niczym patyk, który jak się przełamie, to on zaczyna świecić. Nu, pan wie? Przez parę godzin. I w środku słychać chrzęst tłuczonego szkła. Dobra, dajmy spokój. To tylko takie dziwne uczucie.

...He was like one of those sticks you snap, it lights up. You know? For a few hours.

Ale to tylko bardzo subiektywne (i dziwne) odczucie.]

* * *

Powyższy cytat, mieszczący interesującą mnie metaforę (strojąc diody i kryształki ducha tępym młotkiem śliwowicy), wpadłby do przypisu o numerze przekraczającym 1000 (gdyby numerować w sposób ciągły). W studium, którego tematem byłaby od‐środkowość języka, ruch od środka – mówiącego ciała – na zewnątrz.

Od najprostszych utożsamień funkcyjnych, takich jak „blisko = pod ręką / pod nosem / pod bokiem”, przez kolejne złogi paleontologii mowy, np. zwierzę obserwowane („manewr oskrzydlający”, „skrzydła szyku” itd. – czyżby hominidzkie, dajmy na to, kończyny nie były dość szybkie i rozległe na uniesienie piorunowej i przestrzennej intencji tych wyrażeń?) i zwierzę podporządkowane („ujarzmić chaos”, abstrakcja w roli wołu). Przez relacje wewnątrzstadne, powiedzmy: „karb” jako pierwszy (z historią idącą w tysiąclecia) znak zliczania i kategoryzacji, docierający aż do naszego karbowego. I tak dalej. Urywam w nadziei, że ten pospieszny zarys tematu jest dostatecznie czytelny.

W tak zleksykalizowanych frazeologizmach, jak na przykład „złożyć coś na karb czegoś” albo „ująć coś w karby”, już nie słyszymy/rozumiemy pierwotnego nacięcia na patyku czy klinu wyciśniętego w glinie.

* * *

A co zrobi czytelnik urodzony wczoraj? (Albo, tym bardziej, dzisiaj?) Diody i kryształki ducha, okruch bez (szerszej) historii frazeologicznej, bodaj nie utrwalony, odwołujący się do mierzchnącego rozdziału techne. Kto (nadal jeszcze) wie, że strojenie kryształkowego radia polegało na delikatnym, szturchającym poszukiwaniu najwłaściwszego punktu styku kryształu z drucikiem? I że to dlatego ten młotek mówi: [    ].

To, co mówi.

Z wystawy on‐line Skargi i donosy w zasobie Archiwum Państwowego w Kaliszu:

Do Okręgu Policyjnego w Pleszewie. W realności mej przy ul. Kaliskiej Nr 21 mieszka rodzina Mariana Wojtaszka, którego córki prowadzą się nader niemoralnie, powodując jawnie publiczne zgorszenie, wyprawiają orgje jak w publicznym zakładzie, tak że ich zachowaniem się gorszą się dzieci innych lokatorów. Chcąc zatem kres temu położyć, upraszamy tak ja jako właściciel realności, jak i wszyscy niżej podpisani lokatorowie, o zarządzenie usunięcia wspomnianej rodziny z mej realności. [1921]

Ja niżej podpisany zanoszę niniejszą prośbę do wielebnego ks. proboszcza, że w naszem mieście przy ulicy Sienkiewicza Nr 40 u właścicielki p. Griebe (niemka) zamieszkuje w podwórzu jakaś nieznana niewiasta w wieku 23 lat (przypuszczalnie) i prowadzi dom publiczny. Przetrzymuje dwóch niedorosłych mężczyzn, także często widzimy poważnych obywateli miasta naszego. Znajdują się inne także u niej dziewczęta, jak Kubikówna, Migulska i inne niegodziwe niewiasty, które co wieczór wystawają przed domem naszem i zwołują żołnierzy do pomieszkania swego okazując zło publicznie przez nieprzyzwoite ubrania, na które zachwycają się dzieci zamieszkałych w tym samem domu. Z względów szalejącego zła w społeczeństwie naszem i raniącego powagę religii kościoła naszego. Prosiemy bardzo łaskawie wielebnego ks. proboszcza o postaranie u władz i wypędzenie poza granice miasta naszego. [1927]

[...] Komendant udaje w oczy grzecznego, a za oczy wyśmiewają. Chociaż ja biedny człowiek i na znaczki mi trudno, ale do aptekarza też napiszę. Niech ich [się] strzeże. Chciałem pójść do doktora, ale ten bez ręki Janek wszystko donosi do policji, ja się boję komendanta, bo bardzo mściwy człowiek. [1927]

Że orgje w mieszkaniu prywatnym, jakby to zakład publiczny był. I dzieci się gorszą. Ale gdy dom publiczny, to także zgorszenie, dzieci się zachwycają nieprzyzwoitymi ubraniami niewiast niegodziwych.

Szkoda, że te donosy nie są z faksimilów przełożone w całości na tekst, bo rozmiar mały, a pismo często b. nieczytelne. Bo ileż tu cennych znalezisk. W środkowym (wyżej) donosie – piękno dwóch wtrąceń w nawiasach, zwłaszcza drugie: „niewiasta w wieku 23 lat (przypuszczalnie)”, natychmiast podejrzewam, że autor donosu wie więcej, niż pisze, i to z własnego doświadczenia.

W trzecim – opuszczenia (siła skrótu), na które dzisiejszy redaktor/korektor zareagowałby paniką: „w oczy taki, za oczy całkiem inny”, „na znaczki mi trudno”, „boję się komenandanta, bo bardzo mściwy człowiek”. Wszystko absolutnie jasne, zrozumiałe, nie trzeba dodawać słownej waty, komu potrzebna.

« older entries · newer entries »