dwa combry z Prousta

Nowy przekład pierwszego tomu À la recherché du temps perdu (Officyna 2018) przynosi w przedbiegach (bo to ledwo wyszło, mało kto czytała) sporo grymasów („po co nowe, Boy przetłumaczył świetnie”), pohukiwań, a nawet gróźb karalnych. Oczywiście zamiast polegać na cudzych przeczuciach (przedsądach) itd. wolę sprawdzić samemu.

Drobna uwaga do interpunkcji w przekładzie Krystyny Rodowskiej. W Posłowiu tłumaczka wyjaśnia:

Pozwoliłam sobie na jedno [wcześniej dłuższy fragment o tym, na jak wiele pozwalał sobie B‑Ż]: na drobną modyfikację interpunkcji według tej zapisanej w edycji Plejady z roku 1987: zrezygnowałam z pewnej liczby przecinków, kierując się zasadą niezakłócania biegu narracji, tam gdzie to – w moim odczuciu – zapewniało jej większą płynność. Proust stawiał znaki przestankowe zgodnie z zasadami retoryki, czyli tam, gdzie trzeba było zaczerpnąć powietrza. Rękopisy czytał na głos rzadko, dlatego ustalanie prawideł interpunkcji jest ponoć ciągle przedmiotem sporów badaczy Poszukiwania.

Wtrącenie w nawiasach kwadratowych pochodzi od jesieni fetyszysty, której za ten cytat bardzo dziękuję; sam dopiero się przymierzam do ew. kupna i nie mam dostępu do tekstu Posłowia (poniżej zamieszczone fragmenty pochodzą z PDF-a początku ksiażki, udostępnionego przez wydawcę; tekst Boya‐Żeleńskiego znaleźć można w wolnych lekturach).

Marcel Proust
W poszukiwaniu utraconego czasu W poszukiwaniu straconego czasu
W stronę Swanna Combray
PRZEŁOŻYŁA KRYSTYNA RODOWSKA PRZEŁOŻYŁ TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKI
Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu. Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który – bliższy lub dalszy – jak śpiew ptaka w lesie, uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróżny spieszy do najbliższej stacji: ścieżka, którą idzie, wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej – z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu.
zakreślał bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce – okolica prowincjonalna, ale nie odludna: pola (może uprawne, może nie), stacja jest mała, stacyjka, lekkie wzmocnienie bukoliczności tego obrazu

ścieżka na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem – to pamięć jest podniecona, tyle bodźców w świeżym wspomnieniu; podróżny idzie, obracając w głowie przede wszystkim...

...pożegnanie towarzyszące mu jeszcze w nocnej ciszy – to poszczególne, pojedyncze pożegnanie, z konkretną osobą, z którą prowadził niedawną rozmowę, z nią się żegnał w blasku cudzej lampy

jak to cudzej? wiemy, że lampa nie należała do podróżnego (nieznane miejsca), czyżby jednak nie należała (w pełni) do rozmówczyni (rozmówcy?) podróżnego? co tu robi to podkreślenie stosunków własności?

byłobyż schadzką (romansem, jego zalążkiem) owo spotkanie – z osobą, do której podróżny żadnych praw rościć sobie nie mógł (cudze), nastąpiły jednak niezwyczajne działania – spotkanie, zakończone brzemiennym w emocje pożegnaniem?

pożegnaniem [towarzyszącym mu] w bliskiej już słodyczy powrotu – bliskiej już (w czasie, w marzeniu, zapowiedzi), powrotu w to właśnie miejsce, do tej właśnie osoby, od których oddala się, spiesząc na pociąg

czy więc to nie właśnie owo marzenie rozpięte między pożegnaniempowrotem jest osią, wokół której wiruje podniecona pamięć?

uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy arch podróżny spieszy do najbliższej stacji – obrazek rodzajowy, w którym nie bardzo jest się czego uchwycić; pustkowie ma posmak romantyczny, jawi się mgliście ów podróżny jako typ emisariusza: skąd wraca? w jakiej sprawie tam był? pytania czają się na skraju uformowania —

ścieżka wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu – podniecenie (stan pobudzenia) nie jest przypisane do nikogo/niczego, to ogólny znak nastroju (podróżnego)

zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy – tak mógłby zostać opisany emisariusz, nieomal spiskowiec wysłany w nieznane, nawiązuje kontakty, musi zachowywać się ostrożnie, pilnować swoich kroków (niezwyczajne czynności)

krąg obcej lampy nabiera znaczeń zgoła stendhalowskich, wolni mularze? spóźnieni bonapartyści? obca lampa – znak wtajemniczonych; pożegnania są tu mnogie, jakby dotyczyły wielu osób (grupka konspiracjuszy?)

pożegnań biegnących za nim w ciszy nocnej – to jak „już się z nimi rozstał, wciąż czuje ich obecność”, domyślam się – brak informacji prowokuje domysły – że misja się powiodła...
 
z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu – ...a podróżnemu wolno powrócić do domu i słodko (bo sukces) odpocząć

Przypomnijmy okoliczności. Cały (przedługi, ktoś doda) początek Combray to powęźlony, kapryśny, choć wnikliwy, opis bezsenności narratora. Nie może zasnąć, więc przychodzą wspomnienia i wielograniasty (wybaczcie to słowo) namysł nad nimi. Jego pamięć jest pobudzona albo sama siebie pobudza, snując się w tej na wpół marze. Można to ująć krótko: pamięć jest podniecona.

Wtem zza okna dobiega gwizd pociągu, ogniskując myśli – pamięć? – narratora w nowym kierunku. Odległości, to pierwsze. Drugie – wysyła w nie człowieka (podróżnego; to jasne, pociąg), aby w jego niejako imieniu znalazł się tam i poczuł, dopełnił wyobraźni. Czy to zbyt nieuprawniony domysł, że narrator najpewniej wyśle siebie samego, ze swoją wyobraźnią i wrażliwością, wreszcie – ze swoją własną pamięcią?

Żeby kompetentnie orzec, czy w tej zmyślonej, wyobrażonej scence przebija reminiscencją echo zdarzeń, które się narratorowi bardziej realnie przytrafiły, trzeba przeczytać wnikliwie całych siedem tomów. Niemniej, dla czytelnika, który pierwszy raz podchodzi do tej rzeki tekstu, naturalne będzie takie właśnie założenie: że „podróżny” jest narratorem samym, z jego (podnieconą) pamięcią.

Jedno zdanie, wyrwane (choć nie brutalnie) z kontekstu. Boy‐Żeleński przebiega przez to zdanie dziarsko, z werwą; wierzę, że nie odbiega ono (umownie: literą) od oryginału. Nie odbiega też od, powiedzmy, stendhalowskiego Boya (za którego dzieło wdzięczność wiekuista i szacunek!).

Krystyna Rodowska w tym samym zdaniu pokazuje wyobraźnię i subtelność: jedno–dwa inaczej pokolorowane słowa (cudze vs obce), wskazanie liczby (pojedynczej) – i mamy mikro‐opowieść prowadzącą w zupełnie inne rejony skojarzeń, rosnacą na innym podglebiu. Łatwo mi założyć, że tłumaczka zastanawiała się nad osadzeniem sensu (głębokiego: powodu, dla którego zostało napisane) tego zdania w kontekście, i to wielograniastym.

Czy coś z tego wynika? Jedna mała cegiełka na rzecz przeczucia, że ten nowy przekład jest potrzebny i przydatny. W praktyce – plusik za kupnem.

Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie budząc się i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aż do jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przelewać.
obudziszy się – szanujmy imiesłów uprzedni

w ułamku sekundy – tak, przez te bez mała sto lata zmieniła się percepcja czasu, wiemy, jak przeraźliwie długa jest sekunda, ułamek to dobre posunięcie

pierwsze zdanie: śpiący trzyma w dłoni nić godzin, lat, światóww których kręgu śni

ich szyki jednak łamią się i mącą – to czytelny obraz

w jednej sekundzie – bodaj frazeologizm, oznaczający w czasach Boya mgnienie, dziś brzmi nad‐emfatycznie

punkt ziemi arch, w którym się znajduje

pierwsze zdanie: nić godzin, porządek lat i światów – które trzyma w krąg siebie (jeden jedyny raz, jak dotąd, jestem ciekaw, co w oryginale z dłonią; nie brałem francuskiego, nie dowiem się – skąd ciekawość? bo czytam sens „trzyma” jako [słabsze] „ma je wokół siebie”)

ich szeregi mogą się zmącić, przelewać – to obraz ciekły, trochę niejasny

Mignęła mi w sieci opinia „zdania Boya są po prostu piękne”, po czym jako przykład padło właśnie pierwsze zdanie z ustępu powyżej. Moim zdaniem niczego też nie brakuje zdaniu Krystyny Rodowskiej; nawet wolę „śpiący” od „człowiek, który śpi”. Tak, wersja lewa lepiej mi się czyta.

W Combray, codziennie pod wieczór, na długo jeszcze przed chwilą kiedy musiałem iść do łóżka i leżeć w nim bez snu całymi godzinami, z dala od mamy i babci, sypialnia moja stawała się za każdym razem bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli. Chcąc dostarczyć mi rozrywki w te wieczory, kiedy wyglądałem na zbyt nieszczęśliwego, ktoś wpadł na pomysł obdarowania mnie latarnią magiczną, którą zakładano mi na lampę w porze przedkolacyjnej; na podobieństwo dzieł pierwszych architektów i mistrzów sztuki szklarskiej w dobie gotyku rozświetlała ona nieprzejrzystość murów, które pod jej działaniem zaczynały opalizować barwami tęczy, wypromieniowując z siebie wielobarwne, nadprzyrodzone zjawiska, a w ich kręgu malowały się legendy, jak na ulotnym, migotliwym witrażu. . W Combray codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny z dala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich zainteresowań. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obiadem zakładano na lampę. Na kształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witrażu.
mama i babcia – byłbym przeciw, to anachronizm, Boyowskie suche określenia bardziej zgodne z obyczajem Francji czasów Prousta; przekład ma być dla współczesnego czytelnika, ale nie powinien przenosić realiów współczesnych (choćby zmiękczenia tych określeń) w przeszłość

bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli

matka i babka

bolesnym punktem moich zainteresowań – dałbym tu miękki znaczek arch; obok jest klarownie

iryzacja arch – chyba nieczytelne bez przypisu

Tekst Rodowskiej wyraźnie dłuższy. To dlatego, że tłumaczy (dojaśnia) rzeczy, które u Boya są hm, zarysowane, potraktowane b. skrótowo; trudno oprzeć się wrażeniu, że tłumacz chciał oszczędzić czytelnikowi nudy, której sam doświadczył^. Niemniej, z szacunku dla oryginału, poprosimy całość.

I jeszcze, na koniec, przeskok do jednej z tych legend, pokazywanych migotliwie przez latarnię magiczną:

Z trójkątnego lasku, aksamitną zielenią ocieniającego zbocze, wynurzał się Golo na koniu, wiedziony straszliwym zamiarem, i w urywanym rytmie kłusa zbliżał się do zamku biednej Genowefy z Brabantu. Zamek był ścięty linią krzywą, utworzoną po prostu przez wypukłość szkła wsuniętego w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, skąd roztaczał się widok na błonia, gdzie spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą. Trzęsąc się na swoim koniu, Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku pokrywającego aksamitną zielenią zbocze i posuwał się podskakując ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Zamek ów ścięty był linią krzywą, będącą nie czym innym, jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, przed nim zaś rozciągała się błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek.
w urywanym rytmie kłusa zbliżał się

błonia

spędzała czas na marzeniach

przepasana błękitną szarfą

trzęsąc się posuwał się podskakując

błoń arch

marzyła

strojna w błękitny pasek

Tu całą pulę zgarnia Krystyna Rodowska. Rytm (ważny tutaj!) i układ pierwszego zdania – wyborne. A też współczesny czytelnik poinformowany o realiach (np. co ważnego w tym, że pasek błękitny? – zastanawiamy się, czytając Boya).

* * *

Oczywiście czytelnik nie bierze każdego zdania czy zwrotu pod lupę, po prostu czyta. I oby płynnie mu się czytało, bez niczym nie usprawiedliwionych przystanków. Sądzę jednak, że podczas lektury odkładają się mimo woli, en passant, nawarstwiają skojarzenia i obrazy, bogaci się klimat, pogłębia rozumienie nadrzędnych (w odróżnieniu od: literalnych) sensów. Starałem się pokazać, co tu mam na myśli, szczególnie w komentarzach do pierwszego ustępu. Więc to ważne, co się w zdaniach kryje, nawet jeśli się tego nie dostrzega wprost, „gołym okiem”.

Przy okazji zwierzenie: świetna zabawa, takie międzyprzekładowe śledztwo. Kosztowne jest natomiast (jak zawsze, wie to każda czytelniczka kryminałów) sporządzanie raportów. Myśli się sekundy, opisuje godzinami.

Wniosek (także) praktyczny z tego ćwiczenia taki: nowego przekładu Krystyny Rodowskiej nie powinno się skreślać z góry, byłby to nieuzasadniony brak szacunku dla jej pracy.

Dobrej pracy, takie mam przeczucie. Sam tych siedem tomów czytałem wieki temu; niewiele pamiętam. Co więcej, dziś z pewnością zupełnie co innego by mnie interesowało niż wtedy. Jeśli znajdę czas, wrócę do Prousta i wrócę z przekładem Krystyny Rodowskiej.

  1. mkw98’s avatar

    Ad dłoń – nie ma jej tam: „Un homme qui dort tient en cercle autour de lui le fil des heures, l’ordre des années et des mondes”.

  2. nameste’s avatar

    @ mkw98:

    Dzięki za info. Poniewczasie przyszło mi do głowy słowo „dzierżyć” arch, w nim bardziej niż w samym „trzymać” jakoś domyślnie obecna dłoń. Ale to w sumie bez większego znaczenia.

  3. Krzyztof Dix’s avatar

    Krystyna Rodowska należy chyba do tych tłumaczy, którzy lubią wszystko nader dokładnie objaśnić, przez co przekład ich wydłuża się niepokojąco w stosunku do oryginału. We fragmencie „W Combray, codziennie pod wieczór...” Boy nie skraca, tłumaczy po prostu niemalże „słowo za słowo”. U Rodowskiej za to słowa się rozmnażają. I tak np. u Prousta są tylko „préoccupations”, a u niej „obsesyjne myśli”. Takich dodatków jest w tym urywku więcej (pojawiają się nawet całe frazy, których nie ma w oryginale, np. ta: „...które pod jej działaniem zaczynały...”), ale moją uwagę zwrócił jeszcze pewien szczegół w innym z cytowanych tu fragmentów. U Prousta Genowefa „rêvait” (1 wyraz), u Boya „marzyła” (1 wyraz), a u Rodowskiej „spędzała czas na marzeniach” (4 wyrazy!). Wydłużanie i tak już długich zdań Proustowskich nie wydaje mi się szczęśliwą strategią, ale mimo wszystko chętnie zapoznam się z całością tłumaczenia. Nie codziennie w końcu otrzymujemy nowy przekład arcydzieła.

  4. nameste’s avatar

    @ Krzysztof Dix:

    Tu są może dwie sprawy, pierwsza oczywista: koszt. Do poniesienia przez każdego tłumacza, który zabiera się za przekład ponowny. Przepisać dosłownie frazę (tu: Boya), gdy bliska ideału i w każdej innej wersji wymaga użycia omówień, zwrotów zastępczych itp.? Powiedzą: plagiat.

    Gdy bliska ideału jest całość (nie w sensie oceny syntetycznej, raczej w takim, że 99 czy podobnie przeważający procent zdań zbliża się do hm, doskonałości), można zamiast „nowego przekładu” dać „nową, pogłębioną redakcję & adiustację językowa”. (Takie rzeczy się robi, por. nowe wydanie Budowniczego ruin Rosendorfera; zwierzenie Ryszarda Turczyna, człowieka, który przekład poprzedni „przejrzał i poprawił” [mocno], tutaj.)

    Przekład Boya jednak aż takim ideałem nie jest (nawiazuję tu do wtrącenia w przywołaniu Posłowia Rodowskiej – wcześniej dłuższy fragment o tym, na jak wiele pozwalał sobie B‑Ż), oczywiście relatywnie do kryteriów oceny (i osoby oceniającej). Nawet w tych moich króciutkich wyimkach widać miejsca, gdzie Rodowska radzi sobie znacznie lepiej lub równie dobrze (lecz, dodatkowo, współcześniej); czasem radzi sobie inaczej, a to też ciekawe.

    I tu pojawia się sprawa druga: stawka. Po co nowy przekład, skoro klasyczny, Boyowski, daje radę? Otóż ja nie wiem, czy daje radę: czy jest czytany. (Co wszakże bardziej może dotyczyć specyfiki tego arcydzieła: słyszeli wszyscy, większość dopiero sięgnie, gdy znajdzie czas; sam użyłem tego zwrotu^)

    W „Książkach” (agorowych) Marek Bieńczyk pisze (kurtuazyjnie oddawszy Rodowskiej sprawiedliwość, że kunszt itd.):

    Proust w polszczyźnie Boya, której używano, w chwili gdy pisał swe dzieło, chyba mi bardziej odpowiada, nawet jeśli jest to język chwilami nieco archiwalny [sic!]. Lubię tę patynę, tę historyczną zgodność francuszczyzny i polszczyzny, coś się na niej zyskuje. Na przykład galicyzmy, kalki słów francuskich czy imitacje francuskiej składni. Niby nie powinno się ich używać, lecz nadają polskiemu tekstowi szczególny urok.

    Skądinąd wiadomo, że Bieńczyk ma do Prousta stosunek quasi‐religijny [temat na parę blogonot^], więc powyższe brzmi trochę jak: „nauczyłem się uprawiać wiarę na tekście Biblii w przekładzie Wujka” i inne niepotrzebne. Ma o tyle rację (tzn. podzielam jego gust), że polszczyzna z tamtych czasów (swobody i rozchełstania) jest niesamowicie atrakcyjna (dla, dodajmy w agorowym stylu, koneserów).

    Czy jednak tekst Wujka przyciągnie nowych, sto lat późniejszych (po Boyu, wracam do Prousta) wyznawców, tj. czytelników? Czy mają (mamy) po prostu zawierzyć sile Bieńczykowej nostalgii, w ciemno, bez lektury?

    Tak zarysowana stawka i tak jest swoistą abstrakcją w naszych obrazkowych czasach. Bieńczyk zaś swoje désintéressement dla nowych przekładów Prousta (jasno mówi: nie ma po co) splata z własnymi wątpliwościami, jako autora świeżego, nowego przekładu Obcego Camusa. Po co on?

  5. nameste’s avatar

    Z tego wszystkiego nie dopisałem wprost: to nader dokładne objaśnianie, takie, że już żadne przypisy nie są potrzebne, widzę właśnie jako pracę na rzecz stawki, którą jest zdobycie nowych czytelników. Może mrzonka.

  6. Krzyztof Dix’s avatar

    Nie mam jeszcze w ręku nowego przekładu, ale im dłużej przyglądam się fragmentom, tym wyraźniej dostrzegam — bez zdumienia, ale z delikatnym zdziwieniem — jak bardzo Boy wiernie (zwłaszcza jak na jego możliwości) przekłada ten tekst. Nawet ten imiesłów, który u Rodowskiej stał się uprzedni („obudziwszy”), u Boya jest taki jak trzeba, jak u Prousta. Połowę drugiego tomu przeczytałem w ten sposób, że równocześnie śledziłem tekst francuski na papierze i słuchałem Boyowskiego tłumaczenia. Już wtedy czarna legenda wlokąca się za tym przekładem wydała mi się mocno przesadzona.

    Z dużą ciekawością wyczekiwałem nowego przekładu, ale mój entuzjazm za sprawą tego, co już zobaczyłem, nieco przygasł. Na razie, sądząc po tych kilku pierwszych stronach, widać że to Rodowska poczyna sobie z oryginałem dużo swobodniej niż Boy (może to właśnie ze strachu przed zarzutem plagiatu, ale tłumaczyć tylko po to, żeby było inaczej, to żadne wyjście, bo w końcu odbywa się kosztem oryginału). Nie mówię tylko o podpórkach i zapychaczach, tych wszystkich „dłoniach” i frazach, których u Prousta wcale nie ma, ale też o rzeczach drobniejszych, a zastanawiających. Np. dlaczego „campagne déserte” to „bezmiar pól”? Dlaczego szyki „łamią się i mącą” a nie jak chce Proust (i przy okazji Boy) „mogą się zmącić...”. Przykładów jest więcej, ale nie będę już tu tworzył wypracowania, skoro znam tylko kilka pierwszych stron. Obawiałem się, że ewentualnym brakiem przekładu Rodowskiej będzie pewna bladość języka wynikła z filologicznej skrupulatności, tymczasem problemy, które się pojawiły, mają źródło raczej w jej braku...

    Czy ten przekład przysporzy Proustowi nowych czytelników? Trudno przewidzieć, niewykluczone. Pytanie, czy jest naprawdę łatwiejszy w odbiorze (bo w zamierzeniu miał być chyba trudniejszy, w końcu tłumaczka chciała pozbyć się Boyowskich ułatwień, a więc konsekwentnie nie rozbijać zdań, nie dzielić akapitów i nie wyodrębniać dialogów), bo na razie wygląda na to, że jest bardziej od oryginału przegadany, co lektury specjalnie nie ułatwia.

    Czy dzisiaj czytelnika przekona bardziej rozwlekła Rodowska, czy zwięźlejszy (no i chyba jednak wierniejszy), ale może dla niektórych zbyt archaiczny Boy, to trudne pytanie — i trudny wybór dla czytelnika.

  7. nameste’s avatar

    @ Krzysztof Dix:

    Nie wiem, czy tlumaczenie „słowo za słowo” broni się jako synonim „wierności”. Może to być też synonim pośpiechu. Dzięki pewnej dobrejduszy thx przeczytałem całe Posłowie Krystyny Rodowskiej, jest tam dyskusja paru przykładów na to, jak niefrasobliwy bywał Boy wobec znaczeń (nie: słów) oryginału. Oraz wyłożone intencje tlumaczki. Ta lektura przekonała mnie (dodatkowo) na tyle, że z pewnoscią sięgnę po nowy przekład.

    Na szczęście mamy wybór (dotąd go nie było), więc każdy może czytać wedle własnych preferencji.

  8. Krzyztof Dix’s avatar

    Oczywiście, metoda „słowo za słowo” nie jest żadnym gwarantem wierności (ale, że się naczytałem Ryszarda Engelkinga, to wydaje mi się najsłuszniejsza), w tych przykładach po prostu Boy — na ile pozwala mi to stwierdzić moja niedoskonała znajomość francuskiego — zdaje się akuratniejszy. Ale czy jest to metoda łatwiejsza, synonim „pośpiechu”? Tutaj doświadczenie mi podpowiada, że przeciwnie, to najbardziej mozolna opcja. W pośpiechu dużo łatwiej wspomóc się (tak jak Rodowska, chociaż u niej to raczej z pośpiechu nie wynikało) a to jednym, a to dwoma, a to trzema dodatkowymi słowami.

    No a nowy przekład już zamówiłem i z zainteresowaniem przyjrzę się temu, co też dzieje się w nim dalej.

  9. nameste’s avatar

    Krzysztof Dix :

    Ale czy jest to metoda łatwiejsza, synonim „pośpiechu”? Tutaj doświadczenie mi podpowiada, że przeciwnie, to najbardziej mozolna opcja. W pośpiechu dużo łatwiej wspomóc się (tak jak Rodowska, chociaż u niej to raczej z pośpiechu nie wynikało) a to jednym, a to dwoma, a to trzema dodatkowymi słowami.

    Wiadomo skądinąd, że Boy tłumaczył bardzo, bardzo szybko, domniemanie pośpiechu nie jest od rzeczy.

    Ale myślę, że nie ma sensu ciągnąć tej wymiany dłużej. Ja widzę

    gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek

    ...i niech się nawet liczb liter (nie tylko słów) zgadza, a jednak to wyraźny kiks. W wersji Rodowskiej

    spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą

    ...przeczyta się parę słow więcej, ale i oddany jest bez pudła sens, i czytelnik odesłany do odpowiedniego toposu „dworsko‐rycerskiego”.

    Dla mnie to przykład naocznie oczywisty. Niemniej, powtórzę, niech każdy czyta wg preferencji, i to by było na tyle.

  10. baskak’s avatar

    Zwabiona towarzystwem ludzi, którzy znają Józefa, pozwolę sobie przytoczyć moją uwagę, zamieszczoną w książce Adama Pluszki W te i wewte. Z tłumaczami o przekładach (słowo/obraz terytoria 2015).

    Nawet tłumacz, który nadąża za zawiłościami długich zdań, który dźwięcznie oddaje ton i rejestr, który umie odmalować odcienie liryzmu i starannie wydobyć niuanse humoru często wykłada się na rzeczy kluczowej – na kadencji. Świetnie słychać to np. u Prousta:

    Legrandin, pris au dépourvu par cette question a un moment ou ses yeux étaient fixés sur mon pere, né put les détourner, mais les attachant de seconde en seconde avec plus d’intensité – et tout en souriant tristement – sur les yeux de son interlocuteur, avec un air d’amitié et de franchise et de né pas craindre de le regarder en face, il sembla lui avoir traversé la figure comme si elle fut devenue transparente, et voir en ce moment bien au‐dela derrière elle un nuage vivement coloré qui lui créait un alibi mental et qui lui permettrait d’établir qu’au moment ou on lui avait demandé s’il connaissait quelqu’un a Balbec, il pensait a autre chose et n’avait pas entendu la question.

    Legrandin, zaskoczony tym pytaniem w chwili, gdy jego wzrok był utkwiony w mego ojca, nie mógł go odwrócić, lecz wpijając się oczami coraz to bardziej intensywnie – ze smutnym uśmiechem – w swojego rozmówcę, z wyrazem przyjaźni i szczerości, bez obawy patrzenia wprost przed siebie, zdawał się patrzeć przezeń – jakby twarz ojca stała się nagle przeźroczysta – a on wysoko ponad nią wpatrywał się w barwną chmurę, stwarzającą mu alibi mentalne, co pozwoliłoby mu stwierdzić, że w chwili gdy zapytano go czy zna kogoś w Balbec, myślał o czymś innym i nie zrozumiał pytania.
    – przełozyła Krystyna Rodowska

    Legrandin, zaskoczony tym pytaniem w chwili, gdy wzrok jego był wlepiony w ojca, nie mógł go odwrócić, ale, wpijając go z każdą sekundą coraz usilniej — i uśmiechając się zarazem smutno — w oczy swego rozmówcy, z wyrazem przyjaźni i szczerości, która nie lęka się patrzeć wprost, zdawał się przeszywać jego twarz, tak jakby się stała przeźroczysta, i widzieć w tej chwili, o wiele poza nią, żywo zabarwioną chmurę, stwarzającą mu duchowe alibi i pozwalającą mu ustalić, że w chwili, gdy go pytano, czy zna kogo w Balbec, myślał o czym innym i nie słyszał pytania.
    – przełożył Tadeusz Żeleński‐Boy

    Niezależnie od drobnych mankamentów przekładu Żeleńskiego znajdujemy u niego dwie frazy, które jak najdokładniej decydują o wzbieraniu i opadaniu proustowskiej kadencji „i uśmiechając się zarazem smutno” oraz „żywo zabarwioną chmurą”. Rodowska pisze, odpowiednio, „ze smutnym uśmiechem” i „barwną chmurę”, o 10 sylab mniej. Wprawdzie dodaje sylaby gdzie indziej, np. „coraz to intensywniej”, albo „bez obawy patrzenia wprost przed siebie” (cokolwiek to znaczy), ale wypadają one w sztucznych miejscach; ginie też zaznaczona imiesłowami symultaniczność, tak dla Prousta fundamentalna. Fala zdania załamuje się, zanim dotrze do brzegu.

  11. nameste’s avatar

    @ baskak:

    Argument z kadencji jest mocny. Ale obosieczny, bo „wynurzał się Golo na koniu” (Rodowskiej; przykład z blogonoty) brzmi lepiej (znacznie) niż odp. fragment Boya. Co mówię jako ktoś, komu nie dane było (i nie będzie) smakować kadencji francuskiego oryginału, zatem jako konsument‐amator. (Z jeszcze innej strony: ktoś, kto może Prousta w oryginale – jaki miałby konsumencki interes w lekturze przekładu?)

    Ale zgoda: żeby odnieść się do tej kwestii (brzmienia, fali), trzeba by zsumować wrażenia z długiej, znacznie dłuższej wycieczki po tekście [niż moja – powinienem od razu to dodać].

  12. telemach’s avatar

    Jeśli znajdę czas, wrócę do Prousta

    Jekże mnie rozczuliło to zdanie. Ja „wracam” do Turgieniewa od 40 lat i wrócić nie mogę. Wiem, że powinienem. A nie mogę. Mimo, że bardzo chcę. Książki, które nas (w jakiś tam sposób) ukształtowały onegdaj są już zupełnie innymi książkami, bo nie ma już tego czytelnika, który je wówczas czytał w czasach dawno minionych, których już też nie ma. Tak że powroty nie są powrotami lecz ponownym odczytywaniem na nowo. Wie o tym każdy, kto po latach zwiedzał budynek swej pierwszej szkoły lub innej ochronki. Zupełnie inny budynek. Zupełnie. Tamtego już nie ma i (jeśli chcemy być uczciwi) być może nigdy nie było. Pamięć nie jest ani lustrem ani rekonstrukcją. Pamięć jest konstruktem.

  13. nameste’s avatar

    @ telemach:

    Masz rację. Z drugiej strony – czas się kurczy, więc pod spodem jest też myśl taka, że szkoda go na te wszystkie (no, prawie) wpychane przez marketoidów do gardła nowości, czekają na (słusznie: całkiem nową) lekturę książki wielkie (lub kiedyś ważne).

  14. baskak’s avatar

    Nie tyle szło mi o to, by koniecznie wykazać wyższość jednego nad drugim, ile by zaznaczyć, że nie kwestionując kompetencji warsztatowej tłumaczy (na tym poziomie to wymóg elementarny) chcę słyszeć głos pisarza, jego sygnaturę. Przykład z Golo jest bardzo dobry:

    Au pas saccadé de son cheval, Golo, plein d’un affreux dessein, sortait de la petite forêt triangulaire qui veloutait d’un vert sombre la pente d’une colline, et s’avançait en tressautant vers le château de la pauvre Geneviève de Brabant. Ce château était coupé selon une ligne courbe qui n’était guère que la limite d’un des ovales de verre ménagés dans le châssis qu’on glissait entre les coulisses de la lanterne. Ce n’était qu’un pan de château, et il avait devant lui une lande où rêvait Geneviève, qui portait une ceinture bleue.

    Zdania podrzędne KR są gładkie, same wchodzą, a ‑B chropowaty, ale właśnie dlatego cudowny: Golo wcale się nie wynurza z lasu (jak z gładkiej toni) on wyjeżdża trzęsący się (saccadé – jak worek [sac]) w siodle i podskakujący jak jakiś Sancho Pansa. Pewnie, że można się czepnąć, że spiętrzenie imiesłowów niezgrabne, ale jakże sugestywne to zachwycenie małego chłopczyka nieciągłym, rwanym obrazem laterna magica. I „strojna w błękitny pasek” – dźwięczy tu sarabanda z ukłonem na końcu, cały dworski epos; i „pasek” cienki a wyrazisty, nie żadna napoleońska szarfa (zaraz widzę te recamiery).

    Uważam, że gładkość i poprawność to zaledwie początek roboty. Przekład ‑B jest ułomny, ale natchniony, może dlatego, że robiony szybko, na jednym oddechu talentu i intuicji, błyska jak niedoszlifowany diament. Ach, idę poczytać te zdania.

  15. nameste’s avatar

    @ baskak:

    Robi się tu trochę festiwal idiosynkrazyj i (osobistych) interpretacji: można by się spierać (no, podwójnie monologować) przy każdym zwrocie/słowie. Że ja np. szarfę kojarzę mocno jako (obok chusty) dar od damy (rycerzowi)

    Puis la pratique changea. L’accessoire en tissu souvent de couleur blanche, celle du lin et nuance la plus couramment utilisée en ces temps. Symbolique et alors bien moins fonctionnel, il était le présent de la femme qu’il aimait. Le chevalier emportait avec lui et portait un signe, l’étoffe symbolisant l’amour qui le liait à sa tendre dulcinée. src

    ...a kto inny widzi paradny przepas na rapiery i ordery (chociaż – co się miało kojarzyć małemu chłopczykowi opowiadanemu przez sporo starszego narratora, na pocz. XX wieku – to nie wiemy).

    Proust pisał po proustowsku wewnątrz francuskiego, wzorem proustowskiego wewnątrz polszczyzny ma pozostać boyowski, jest jednak – przecież – ledwie cieniem tamtych kadencji, brzmień, krajobrazu. Powtórzę: kto może Prousta w oryginale, temu przekłady mniej potrzebne.

    Przekład ‑B jest ułomny, ale natchniony, może dlatego, że robiony szybko, na jednym oddechu talentu i intuicji, błyska jak niedoszlifowany diament.

    Niechby więc ktoś doszlifował^, zyskalibyśmy Prousta‐bardziej‐do‐czytania, takiego na dziś.

    Z drugiej jednak strony (o czym pisałem w blogonocie, z ukrytą pretensją) dla mnie boyowski jest synonimem stendhalowskiego, nie wyobrażam sobie inaczej. Ale czy to nie ten sam język, co w Prouście (boyowskim)?

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *