Nowy przekład pierwszego tomu À la recherché du temps perdu (Officyna 2018) przynosi w przedbiegach (bo to ledwo wyszło, mało kto czytała) sporo grymasów („po co nowe, Boy przetłumaczył świetnie”), pohukiwań, a nawet gróźb karalnych. Oczywiście zamiast polegać na cudzych przeczuciach (przedsądach) itd. wolę sprawdzić samemu.
Drobna uwaga do interpunkcji w przekładzie Krystyny Rodowskiej. W Posłowiu tłumaczka wyjaśnia:
Pozwoliłam sobie na jedno [wcześniej dłuższy fragment o tym, na jak wiele pozwalał sobie B‑Ż]: na drobną modyfikację interpunkcji według tej zapisanej w edycji Plejady z roku 1987: zrezygnowałam z pewnej liczby przecinków, kierując się zasadą niezakłócania biegu narracji, tam gdzie to – w moim odczuciu – zapewniało jej większą płynność. Proust stawiał znaki przestankowe zgodnie z zasadami retoryki, czyli tam, gdzie trzeba było zaczerpnąć powietrza. Rękopisy czytał na głos rzadko, dlatego ustalanie prawideł interpunkcji jest ponoć ciągle przedmiotem sporów badaczy Poszukiwania.
Wtrącenie w nawiasach kwadratowych pochodzi od jesieni fetyszysty, której za ten cytat bardzo dziękuję; sam dopiero się przymierzam do ew. kupna i nie mam dostępu do tekstu Posłowia (poniżej zamieszczone fragmenty pochodzą z PDF-a początku ksiażki, udostępnionego przez wydawcę; tekst Boya‐Żeleńskiego znaleźć można w wolnych lekturach).
Marcel Proust | ||
W poszukiwaniu utraconego czasu | W poszukiwaniu straconego czasu | |
W stronę Swanna Combray | ||
PRZEŁOŻYŁA KRYSTYNA RODOWSKA | PRZEŁOŻYŁ TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKI |
Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu. | Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który – bliższy lub dalszy – jak śpiew ptaka w lesie, uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróżny spieszy do najbliższej stacji: ścieżka, którą idzie, wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej – z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu. |
zakreślał bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce – okolica prowincjonalna, ale nie odludna: pola (może uprawne, może nie), stacja jest mała, stacyjka, lekkie wzmocnienie bukoliczności tego obrazu
ścieżka na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem – to pamięć jest podniecona, tyle bodźców w świeżym wspomnieniu; podróżny idzie, obracając w głowie przede wszystkim... ...pożegnanie towarzyszące mu jeszcze w nocnej ciszy – to poszczególne, pojedyncze pożegnanie, z konkretną osobą, z którą prowadził niedawną rozmowę, z nią się żegnał w blasku cudzej lampy jak to cudzej? wiemy, że lampa nie należała do podróżnego (nieznane miejsca), czyżby jednak nie należała (w pełni) do rozmówczyni (rozmówcy?) podróżnego? co tu robi to podkreślenie stosunków własności? byłobyż schadzką (romansem, jego zalążkiem) owo spotkanie – z osobą, do której podróżny żadnych praw rościć sobie nie mógł (cudze), nastąpiły jednak niezwyczajne działania – spotkanie, zakończone brzemiennym w emocje pożegnaniem? pożegnaniem [towarzyszącym mu] w bliskiej już słodyczy powrotu – bliskiej już (w czasie, w marzeniu, zapowiedzi), powrotu w to właśnie miejsce, do tej właśnie osoby, od których oddala się, spiesząc na pociąg czy więc to nie właśnie owo marzenie rozpięte między pożegnaniem a powrotem jest osią, wokół której wiruje podniecona pamięć? |
uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy arch podróżny spieszy do najbliższej stacji – obrazek rodzajowy, w którym nie bardzo jest się czego uchwycić; pustkowie ma posmak romantyczny, jawi się mgliście ów podróżny jako typ emisariusza: skąd wraca? w jakiej sprawie tam był? pytania czają się na skraju uformowania —
ścieżka wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu – podniecenie (stan pobudzenia) nie jest przypisane do nikogo/niczego, to ogólny znak nastroju (podróżnego) zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy – tak mógłby zostać opisany emisariusz, nieomal spiskowiec wysłany w nieznane, nawiązuje kontakty, musi zachowywać się ostrożnie, pilnować swoich kroków (niezwyczajne czynności) krąg obcej lampy nabiera znaczeń zgoła stendhalowskich, wolni mularze? spóźnieni bonapartyści? obca lampa – znak wtajemniczonych; pożegnania są tu mnogie, jakby dotyczyły wielu osób (grupka konspiracjuszy?) pożegnań biegnących za nim w ciszy nocnej – to jak „już się z nimi rozstał, wciąż czuje ich obecność”, domyślam się – brak informacji prowokuje domysły – że misja się powiodła... |
Przypomnijmy okoliczności. Cały (przedługi, ktoś doda) początek Combray to powęźlony, kapryśny, choć wnikliwy, opis bezsenności narratora. Nie może zasnąć, więc przychodzą wspomnienia i wielograniasty (wybaczcie to słowo) namysł nad nimi. Jego pamięć jest pobudzona albo sama siebie pobudza, snując się w tej na wpół marze. Można to ująć krótko: pamięć jest podniecona.
Wtem zza okna dobiega gwizd pociągu, ogniskując myśli – pamięć? – narratora w nowym kierunku. Odległości, to pierwsze. Drugie – wysyła w nie człowieka (podróżnego; to jasne, pociąg), aby w jego niejako imieniu znalazł się tam i poczuł, dopełnił wyobraźni. Czy to zbyt nieuprawniony domysł, że narrator najpewniej wyśle siebie samego, ze swoją wyobraźnią i wrażliwością, wreszcie – ze swoją własną pamięcią?
Żeby kompetentnie orzec, czy w tej zmyślonej, wyobrażonej scence przebija reminiscencją echo zdarzeń, które się narratorowi bardziej realnie przytrafiły, trzeba przeczytać wnikliwie całych siedem tomów. Niemniej, dla czytelnika, który pierwszy raz podchodzi do tej rzeki tekstu, naturalne będzie takie właśnie założenie: że „podróżny” jest narratorem samym, z jego (podnieconą) pamięcią.
Jedno zdanie, wyrwane (choć nie brutalnie) z kontekstu. Boy‐Żeleński przebiega przez to zdanie dziarsko, z werwą; wierzę, że nie odbiega ono (umownie: literą) od oryginału. Nie odbiega też od, powiedzmy, stendhalowskiego Boya (za którego dzieło wdzięczność wiekuista i szacunek!).
Krystyna Rodowska w tym samym zdaniu pokazuje wyobraźnię i subtelność: jedno–dwa inaczej pokolorowane słowa (cudze vs obce), wskazanie liczby (pojedynczej) – i mamy mikro‐opowieść prowadzącą w zupełnie inne rejony skojarzeń, rosnacą na innym podglebiu. Łatwo mi założyć, że tłumaczka zastanawiała się nad osadzeniem sensu (głębokiego: powodu, dla którego zostało napisane) tego zdania w kontekście, i to wielograniastym.
Czy coś z tego wynika? Jedna mała cegiełka na rzecz przeczucia, że ten nowy przekład jest potrzebny i przydatny. W praktyce – plusik za kupnem.
Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. | Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie budząc się i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aż do jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przelewać. |
obudziszy się – szanujmy imiesłów uprzedni
w ułamku sekundy – tak, przez te bez mała sto lata zmieniła się percepcja czasu, wiemy, jak przeraźliwie długa jest sekunda, ułamek to dobre posunięcie pierwsze zdanie: śpiący trzyma w dłoni nić godzin, lat, światów – w których kręgu śni ich szyki jednak łamią się i mącą – to czytelny obraz |
w jednej sekundzie – bodaj frazeologizm, oznaczający w czasach Boya mgnienie, dziś brzmi nad‐emfatycznie
punkt ziemi arch, w którym się znajduje pierwsze zdanie: nić godzin, porządek lat i światów – które trzyma w krąg siebie (jeden jedyny raz, jak dotąd, jestem ciekaw, co w oryginale z dłonią; nie brałem francuskiego, nie dowiem się – skąd ciekawość? bo czytam sens „trzyma” jako [słabsze] „ma je wokół siebie”) ich szeregi mogą się zmącić, przelewać – to obraz ciekły, trochę niejasny |
Mignęła mi w sieci opinia „zdania Boya są po prostu piękne”, po czym jako przykład padło właśnie pierwsze zdanie z ustępu powyżej. Moim zdaniem niczego też nie brakuje zdaniu Krystyny Rodowskiej; nawet wolę „śpiący” od „człowiek, który śpi”. Tak, wersja lewa lepiej mi się czyta.
W Combray, codziennie pod wieczór, na długo jeszcze przed chwilą kiedy musiałem iść do łóżka i leżeć w nim bez snu całymi godzinami, z dala od mamy i babci, sypialnia moja stawała się za każdym razem bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli. Chcąc dostarczyć mi rozrywki w te wieczory, kiedy wyglądałem na zbyt nieszczęśliwego, ktoś wpadł na pomysł obdarowania mnie latarnią magiczną, którą zakładano mi na lampę w porze przedkolacyjnej; na podobieństwo dzieł pierwszych architektów i mistrzów sztuki szklarskiej w dobie gotyku rozświetlała ona nieprzejrzystość murów, które pod jej działaniem zaczynały opalizować barwami tęczy, wypromieniowując z siebie wielobarwne, nadprzyrodzone zjawiska, a w ich kręgu malowały się legendy, jak na ulotnym, migotliwym witrażu. . | W Combray codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny z dala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich zainteresowań. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obiadem zakładano na lampę. Na kształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witrażu. |
mama i babcia – byłbym przeciw, to anachronizm, Boyowskie suche określenia bardziej zgodne z obyczajem Francji czasów Prousta; przekład ma być dla współczesnego czytelnika, ale nie powinien przenosić realiów współczesnych (choćby zmiękczenia tych określeń) w przeszłość
bolesnym ośrodkiem mych obsesyjnych myśli |
matka i babka
bolesnym punktem moich zainteresowań – dałbym tu miękki znaczek arch; obok jest klarownie iryzacja arch – chyba nieczytelne bez przypisu |
Tekst Rodowskiej wyraźnie dłuższy. To dlatego, że tłumaczy (dojaśnia) rzeczy, które u Boya są hm, zarysowane, potraktowane b. skrótowo; trudno oprzeć się wrażeniu, że tłumacz chciał oszczędzić czytelnikowi nudy, której sam doświadczył^. Niemniej, z szacunku dla oryginału, poprosimy całość.
I jeszcze, na koniec, przeskok do jednej z tych legend, pokazywanych migotliwie przez latarnię magiczną:
Z trójkątnego lasku, aksamitną zielenią ocieniającego zbocze, wynurzał się Golo na koniu, wiedziony straszliwym zamiarem, i w urywanym rytmie kłusa zbliżał się do zamku biednej Genowefy z Brabantu. Zamek był ścięty linią krzywą, utworzoną po prostu przez wypukłość szkła wsuniętego w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, skąd roztaczał się widok na błonia, gdzie spędzała czas na marzeniach Genowefa, przepasana błękitną szarfą. | Trzęsąc się na swoim koniu, Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku pokrywającego aksamitną zielenią zbocze i posuwał się podskakując ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Zamek ów ścięty był linią krzywą, będącą nie czym innym, jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, przed nim zaś rozciągała się błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek. |
w urywanym rytmie kłusa zbliżał się
błonia spędzała czas na marzeniach przepasana błękitną szarfą |
trzęsąc się posuwał się podskakując
błoń arch marzyła strojna w błękitny pasek |
Tu całą pulę zgarnia Krystyna Rodowska. Rytm (ważny tutaj!) i układ pierwszego zdania – wyborne. A też współczesny czytelnik poinformowany o realiach (np. co ważnego w tym, że pasek błękitny? – zastanawiamy się, czytając Boya).
* * *
Oczywiście czytelnik nie bierze każdego zdania czy zwrotu pod lupę, po prostu czyta. I oby płynnie mu się czytało, bez niczym nie usprawiedliwionych przystanków. Sądzę jednak, że podczas lektury odkładają się mimo woli, en passant, nawarstwiają skojarzenia i obrazy, bogaci się klimat, pogłębia rozumienie nadrzędnych (w odróżnieniu od: literalnych) sensów. Starałem się pokazać, co tu mam na myśli, szczególnie w komentarzach do pierwszego ustępu. Więc to ważne, co się w zdaniach kryje, nawet jeśli się tego nie dostrzega wprost, „gołym okiem”.
Przy okazji zwierzenie: świetna zabawa, takie międzyprzekładowe śledztwo. Kosztowne jest natomiast (jak zawsze, wie to każda czytelniczka kryminałów) sporządzanie raportów. Myśli się sekundy, opisuje godzinami.
Wniosek (także) praktyczny z tego ćwiczenia taki: nowego przekładu Krystyny Rodowskiej nie powinno się skreślać z góry, byłby to nieuzasadniony brak szacunku dla jej pracy.
Dobrej pracy, takie mam przeczucie. Sam tych siedem tomów czytałem wieki temu; niewiele pamiętam. Co więcej, dziś z pewnością zupełnie co innego by mnie interesowało niż wtedy. Jeśli znajdę czas, wrócę do Prousta i wrócę z przekładem Krystyny Rodowskiej.
-
Ad dłoń – nie ma jej tam: „Un homme qui dort tient en cercle autour de lui le fil des heures, l’ordre des années et des mondes”.
-
Krystyna Rodowska należy chyba do tych tłumaczy, którzy lubią wszystko nader dokładnie objaśnić, przez co przekład ich wydłuża się niepokojąco w stosunku do oryginału. We fragmencie „W Combray, codziennie pod wieczór...” Boy nie skraca, tłumaczy po prostu niemalże „słowo za słowo”. U Rodowskiej za to słowa się rozmnażają. I tak np. u Prousta są tylko „préoccupations”, a u niej „obsesyjne myśli”. Takich dodatków jest w tym urywku więcej (pojawiają się nawet całe frazy, których nie ma w oryginale, np. ta: „...które pod jej działaniem zaczynały...”), ale moją uwagę zwrócił jeszcze pewien szczegół w innym z cytowanych tu fragmentów. U Prousta Genowefa „rêvait” (1 wyraz), u Boya „marzyła” (1 wyraz), a u Rodowskiej „spędzała czas na marzeniach” (4 wyrazy!). Wydłużanie i tak już długich zdań Proustowskich nie wydaje mi się szczęśliwą strategią, ale mimo wszystko chętnie zapoznam się z całością tłumaczenia. Nie codziennie w końcu otrzymujemy nowy przekład arcydzieła.
-
Nie mam jeszcze w ręku nowego przekładu, ale im dłużej przyglądam się fragmentom, tym wyraźniej dostrzegam — bez zdumienia, ale z delikatnym zdziwieniem — jak bardzo Boy wiernie (zwłaszcza jak na jego możliwości) przekłada ten tekst. Nawet ten imiesłów, który u Rodowskiej stał się uprzedni („obudziwszy”), u Boya jest taki jak trzeba, jak u Prousta. Połowę drugiego tomu przeczytałem w ten sposób, że równocześnie śledziłem tekst francuski na papierze i słuchałem Boyowskiego tłumaczenia. Już wtedy czarna legenda wlokąca się za tym przekładem wydała mi się mocno przesadzona.
Z dużą ciekawością wyczekiwałem nowego przekładu, ale mój entuzjazm za sprawą tego, co już zobaczyłem, nieco przygasł. Na razie, sądząc po tych kilku pierwszych stronach, widać że to Rodowska poczyna sobie z oryginałem dużo swobodniej niż Boy (może to właśnie ze strachu przed zarzutem plagiatu, ale tłumaczyć tylko po to, żeby było inaczej, to żadne wyjście, bo w końcu odbywa się kosztem oryginału). Nie mówię tylko o podpórkach i zapychaczach, tych wszystkich „dłoniach” i frazach, których u Prousta wcale nie ma, ale też o rzeczach drobniejszych, a zastanawiających. Np. dlaczego „campagne déserte” to „bezmiar pól”? Dlaczego szyki „łamią się i mącą” a nie jak chce Proust (i przy okazji Boy) „mogą się zmącić...”. Przykładów jest więcej, ale nie będę już tu tworzył wypracowania, skoro znam tylko kilka pierwszych stron. Obawiałem się, że ewentualnym brakiem przekładu Rodowskiej będzie pewna bladość języka wynikła z filologicznej skrupulatności, tymczasem problemy, które się pojawiły, mają źródło raczej w jej braku...
Czy ten przekład przysporzy Proustowi nowych czytelników? Trudno przewidzieć, niewykluczone. Pytanie, czy jest naprawdę łatwiejszy w odbiorze (bo w zamierzeniu miał być chyba trudniejszy, w końcu tłumaczka chciała pozbyć się Boyowskich ułatwień, a więc konsekwentnie nie rozbijać zdań, nie dzielić akapitów i nie wyodrębniać dialogów), bo na razie wygląda na to, że jest bardziej od oryginału przegadany, co lektury specjalnie nie ułatwia.
Czy dzisiaj czytelnika przekona bardziej rozwlekła Rodowska, czy zwięźlejszy (no i chyba jednak wierniejszy), ale może dla niektórych zbyt archaiczny Boy, to trudne pytanie — i trudny wybór dla czytelnika.
-
Oczywiście, metoda „słowo za słowo” nie jest żadnym gwarantem wierności (ale, że się naczytałem Ryszarda Engelkinga, to wydaje mi się najsłuszniejsza), w tych przykładach po prostu Boy — na ile pozwala mi to stwierdzić moja niedoskonała znajomość francuskiego — zdaje się akuratniejszy. Ale czy jest to metoda łatwiejsza, synonim „pośpiechu”? Tutaj doświadczenie mi podpowiada, że przeciwnie, to najbardziej mozolna opcja. W pośpiechu dużo łatwiej wspomóc się (tak jak Rodowska, chociaż u niej to raczej z pośpiechu nie wynikało) a to jednym, a to dwoma, a to trzema dodatkowymi słowami.
No a nowy przekład już zamówiłem i z zainteresowaniem przyjrzę się temu, co też dzieje się w nim dalej.
-
Zwabiona towarzystwem ludzi, którzy znają Józefa, pozwolę sobie przytoczyć moją uwagę, zamieszczoną w książce Adama Pluszki W te i wewte. Z tłumaczami o przekładach (słowo/obraz terytoria 2015).
Nawet tłumacz, który nadąża za zawiłościami długich zdań, który dźwięcznie oddaje ton i rejestr, który umie odmalować odcienie liryzmu i starannie wydobyć niuanse humoru często wykłada się na rzeczy kluczowej – na kadencji. Świetnie słychać to np. u Prousta:
Legrandin, pris au dépourvu par cette question a un moment ou ses yeux étaient fixés sur mon pere, né put les détourner, mais les attachant de seconde en seconde avec plus d’intensité – et tout en souriant tristement – sur les yeux de son interlocuteur, avec un air d’amitié et de franchise et de né pas craindre de le regarder en face, il sembla lui avoir traversé la figure comme si elle fut devenue transparente, et voir en ce moment bien au‐dela derrière elle un nuage vivement coloré qui lui créait un alibi mental et qui lui permettrait d’établir qu’au moment ou on lui avait demandé s’il connaissait quelqu’un a Balbec, il pensait a autre chose et n’avait pas entendu la question.
Legrandin, zaskoczony tym pytaniem w chwili, gdy jego wzrok był utkwiony w mego ojca, nie mógł go odwrócić, lecz wpijając się oczami coraz to bardziej intensywnie – ze smutnym uśmiechem – w swojego rozmówcę, z wyrazem przyjaźni i szczerości, bez obawy patrzenia wprost przed siebie, zdawał się patrzeć przezeń – jakby twarz ojca stała się nagle przeźroczysta – a on wysoko ponad nią wpatrywał się w barwną chmurę, stwarzającą mu alibi mentalne, co pozwoliłoby mu stwierdzić, że w chwili gdy zapytano go czy zna kogoś w Balbec, myślał o czymś innym i nie zrozumiał pytania.
– przełozyła Krystyna RodowskaLegrandin, zaskoczony tym pytaniem w chwili, gdy wzrok jego był wlepiony w ojca, nie mógł go odwrócić, ale, wpijając go z każdą sekundą coraz usilniej — i uśmiechając się zarazem smutno — w oczy swego rozmówcy, z wyrazem przyjaźni i szczerości, która nie lęka się patrzeć wprost, zdawał się przeszywać jego twarz, tak jakby się stała przeźroczysta, i widzieć w tej chwili, o wiele poza nią, żywo zabarwioną chmurę, stwarzającą mu duchowe alibi i pozwalającą mu ustalić, że w chwili, gdy go pytano, czy zna kogo w Balbec, myślał o czym innym i nie słyszał pytania.
– przełożył Tadeusz Żeleński‐BoyNiezależnie od drobnych mankamentów przekładu Żeleńskiego znajdujemy u niego dwie frazy, które jak najdokładniej decydują o wzbieraniu i opadaniu proustowskiej kadencji „i uśmiechając się zarazem smutno” oraz „żywo zabarwioną chmurą”. Rodowska pisze, odpowiednio, „ze smutnym uśmiechem” i „barwną chmurę”, o 10 sylab mniej. Wprawdzie dodaje sylaby gdzie indziej, np. „coraz to intensywniej”, albo „bez obawy patrzenia wprost przed siebie” (cokolwiek to znaczy), ale wypadają one w sztucznych miejscach; ginie też zaznaczona imiesłowami symultaniczność, tak dla Prousta fundamentalna. Fala zdania załamuje się, zanim dotrze do brzegu.
-
Jeśli znajdę czas, wrócę do Prousta
Jekże mnie rozczuliło to zdanie. Ja „wracam” do Turgieniewa od 40 lat i wrócić nie mogę. Wiem, że powinienem. A nie mogę. Mimo, że bardzo chcę. Książki, które nas (w jakiś tam sposób) ukształtowały onegdaj są już zupełnie innymi książkami, bo nie ma już tego czytelnika, który je wówczas czytał w czasach dawno minionych, których już też nie ma. Tak że powroty nie są powrotami lecz ponownym odczytywaniem na nowo. Wie o tym każdy, kto po latach zwiedzał budynek swej pierwszej szkoły lub innej ochronki. Zupełnie inny budynek. Zupełnie. Tamtego już nie ma i (jeśli chcemy być uczciwi) być może nigdy nie było. Pamięć nie jest ani lustrem ani rekonstrukcją. Pamięć jest konstruktem.
-
Nie tyle szło mi o to, by koniecznie wykazać wyższość jednego nad drugim, ile by zaznaczyć, że nie kwestionując kompetencji warsztatowej tłumaczy (na tym poziomie to wymóg elementarny) chcę słyszeć głos pisarza, jego sygnaturę. Przykład z Golo jest bardzo dobry:
Au pas saccadé de son cheval, Golo, plein d’un affreux dessein, sortait de la petite forêt triangulaire qui veloutait d’un vert sombre la pente d’une colline, et s’avançait en tressautant vers le château de la pauvre Geneviève de Brabant. Ce château était coupé selon une ligne courbe qui n’était guère que la limite d’un des ovales de verre ménagés dans le châssis qu’on glissait entre les coulisses de la lanterne. Ce n’était qu’un pan de château, et il avait devant lui une lande où rêvait Geneviève, qui portait une ceinture bleue.
Zdania podrzędne KR są gładkie, same wchodzą, a TŻ‑B chropowaty, ale właśnie dlatego cudowny: Golo wcale się nie wynurza z lasu (jak z gładkiej toni) on wyjeżdża trzęsący się (saccadé – jak worek [sac]) w siodle i podskakujący jak jakiś Sancho Pansa. Pewnie, że można się czepnąć, że spiętrzenie imiesłowów niezgrabne, ale jakże sugestywne to zachwycenie małego chłopczyka nieciągłym, rwanym obrazem laterna magica. I „strojna w błękitny pasek” – dźwięczy tu sarabanda z ukłonem na końcu, cały dworski epos; i „pasek” cienki a wyrazisty, nie żadna napoleońska szarfa (zaraz widzę te recamiery).
Uważam, że gładkość i poprawność to zaledwie początek roboty. Przekład TŻ‑B jest ułomny, ale natchniony, może dlatego, że robiony szybko, na jednym oddechu talentu i intuicji, błyska jak niedoszlifowany diament. Ach, idę poczytać te zdania.
15 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2018/09/dwa-combry-z-prousta/trackback/