z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Kontent #23 zamieszcza fragmenty Wygody Natalki Suszczyńskiej, która chodzi w nich po „płótnie ogromnym i płaskim jak Podlasie”, rejonie pogranicznym. Rzecz napisana klarownie, rozpięta między konkretem a obrazem. Komentująca Anna Marchewka stwierdza:

Mało wygodnie czyta się te przecież niedługie kawałki, bo Wygoda nie zapewnia komfortu emocjonalnego czy poznawczego – na szczęście!

Warto poczytać, i prozę, i komentarz.

* * *

Mnie zainteresowała najbardziej kwestia „języka prostego”, tego bytu na poły mitycznego, języka pogranicza białorusko‐polskiego. Miał się on rozwinąć i utrwalić po wsiach (czy lasach), w swoistej enklawie. Ma być najważniejszym bodaj czynnikiem stanowiącym o pozaterytorialnej, pozanacjonalistycznej odrębności regionu (coś jak językowo endemiczny Prawiek). Polska czy (klująca się) Białoruś – abstrakcje, „my tu jesteśmy u siebie”, mówimy po swojemu, „po prostu”.

Natalka Suszczyńska ten mit w jakimś stopniu nadgryza.

Z preambualnego kawałka zatytułowanego „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”:

[...] można nawet podobno usłyszeć jak gadają. Część po polsku, część po białorusku. Są i tacy, którzy utrzymują, że mówią po prostu albo po swojemu. Niektórzy nawet wierzą, że takich nazw należy się trzymać, choć przecież niczego nie nazywają.

Co podparte jest anegdotą (kawałek „Nie ma że po prostu”) o tym, jak

w latach 70. dziadek zasuwał z magnetofonem przez Podlasie. Tuptała za nim moja mama, wtedy mała. Wyglądali jak Puchatek z Prosiaczkiem, którzy idą ku słońcu, choć nastroje były inne i misja też była.

Dziadek zachodził do domów i kazał ludziom gadać. Nagrywał to. Nie wierzył w mówienie po prostu, po swojemu, w tutejszą mowę. Był głęboko przekonany, że wszystko to jeden język.

...a po wnikliwym odsluchaniu taśm dochodził nieodmiennie do wniosku, że

wszystkie, ale to wszystkie nagrane przez niego osoby do pewnego stopnia mówią po białorusku

„Do pewnego stopnia”, a więc (jednak) z pewną asekuracją (się jej przyjrzeć – mętna jakaś).

Narratorka też ma pewne wątpliwości; kończący ten kawałek akapit jest tak pyszny, że przytoczę go w całości:

Opowiada mi o tym wszystkim mama. Kiedy zastanawiam się na głos nad tym, czy takie badania, że się ma zaplanowany wynik i dopasowuje do niego efekt, faktycznie są naukowe, patrzy na mnie jakbym próbowała wykuć słowo „dupa” w marmurze. Jedynej żyjącej świadkini tych wydarzeń nie sugeruje się przecież tego rodzaju rzeczy.

* * *

A jak ta kwestia wygląda u Tamary Bołdak‐Janowskiej, realnej użytkowniczki języka „po prostu”, która tej sprawie (jakby dla niej konstytutywnej „tożamościowo”) poświęca wiele uwagi w pisanych tekstach? Jest językowym świadkiem pogranicznego czasu/miejsca od początku lat pięćdziesiatych (pokolenie wcześniej od akcji dziadka), warto posłuchać.

W tekście Jak daleko stąd, jak blisko pisze:

Było nas dużo. Bardzo dużo. I jak powiedziałam, mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym, tak niełaskawie potraktowany przez matki. Kamu jon patrebny. A potem nasze matki płakały: nima z kim pahawaryć pa prostu, ῠsie stali raptam polszczyć. „Polszczymy” do dziś, poprawnie bardzo.

Najpierw nie było tak. Nasza polszczyzna nie była poprawna przez jakiś czas. Była taka sama, jak matek, no i ojców rzecz jasna. Była uboga i nie słowotwórcza, także kaleka, choć to językowe kalectwo było wdzięcznie barwne. Ja przyszedł, ja poszedł. Ja przyszła sień pokazać. (Ach, to nasze „sień”, zamiast „się”). Dźwiuch śledzi ῠczora kupił, a do tego dźwie bułki chleba i jedna harełka, cały liter. Radźja ja słuchał. Kuźdy powinien zjeść codzień choć jednu marcheῠku. On przyjdzie waῠtorek abo u srodu. Lej do sródka ta wódka. Wcześniej ta pograniczna polszczyzna brzmiała jeszcze „lapsz” Jak to zanotował Aniśka z Szamotuł: „Tuczka wzejszła, deżdżyk brzyzga, raby sobak brzecha w bendce. A po drodze iszła panna i parason dzierży w rence” [...].

Nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska splotu obojga narodów, polskiego i białoruskiego (głównego narodu WKL), takiego splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego, takiego związku kultury z kulturą, kultury z kulturami – i WKL, i Polska od wieków były wielonarodowe, a narody przenikały się, i w wyniku pogody i niepogody w tych mieszających się ludzkich falach kształtował się bajeczny język polski, ten literacki. Nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie.

* * *

Wulgaryzując: jedną z najistotniejszych (choć drugorzędowych) cech mitu (w mitach religijnych monoteizmów jednak – cecha pierwszorzędowa) jest to, że zasadę wyłączonego środka ma w dupie i wykuwa to w marmurze [dzięki, Natalko!].

Trochę też tak jest u Bołdak‐Janowskiej. „Mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym”, chwilę później (choć chronologicznie wcześniej, „najpierw” otwierające drugi akapit) – „nasza polszczyzna [cyt.: „taka sama, jak matek”] była [...] uboga” [wytł. moje – n.]. Wreszcie, akapit ostatni, „[nigdzie nie było takiego] splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego”. Czy „jego [odmiany]” dotyczy „białoruskiego”, czy „splotu”? – gramatyka nie pomaga, interpretować można i tak, i owak. Czyta się dobrze (gdy szybko); zostają same pytania.

Podobnie w kwestii wyjątkowości. Z jednej strony „nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska”, z drugiej – „nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie”.

„Język prosty” okazuje się zjawiskiem nieprostym.

* * *

Więc wracam do Natalki Suszczyńskiej, do kawałka „Ceremonia”, w kórym dwuszpaltowy wtręt [dziwne, nieprawdaż], a w nim takie zdania:

Babcia zrobiła się niższa, przysadzista, na głowie po raz pierwszy miała chustkę, wystawały z niej nagle posiwiałe włosy, po zmarszczkach na jej twarzy można by było jeżdzić resorakiem. Dziadek miał bardziej kalafiorowaty, zaczerwieniony nos, zrozumiałam, że to w nim kryła się cała białoruskość. W ręku trzymał plastikową butelkę pełną bimbru, to była jego podlaskość.

W Kontencie #23, komentując wiersz Joanny Łępickiej, pisze (w punkcie 4) Przemysław Rojek tak:

Nie wiem, czy będzie to prawidłowy wywód etymologiczny, ale jeśli dobrze rozumuję, jeśli zasadnie rekonstruuję źródłosłów słowa „czasownik”, to urzeka mnie on swą głęboką mądrością i celnością. Bo w polskim pojęciu określającym część mowy informującą o tym, co się dzieje, co ktoś robi, słyszę – czas. Czyli ruch, zmianę stanu, przesunięcie z punktu A do punktu B, które wszak zawsze wymaga, no właśnie: czasu. Doprawdy, niezwykła jest ta fizykalna nieomal precyzja terminu „czasownik”: przecież wszelkie dzianie się, samo sedno istnienia wszelkiej materii (od poziomu cząstek elementarnych aż po spekulacje astrofizyczne) równoznaczne jest z możliwością dokonywania pomiaru czasu [...]

Wydaje się to przykładem rozumowania odwróconego. W polskiej „ontologii mowy” mamy trzy podstawy: rzeczownik, czasownik, przymiotnik (i resztę pomocniczego tałatajstwa), zatem rzecz, czas, przymiot [cecha]. Formant ‑ownik przekształca rdzeń w podmiot czynnie władający domeną rdzenia, a więc czarownik czaruje, kasownik kasuje, kierownik kieruje itd.

Mowa w rzeczownikach „rzeczuje” [wskazuje rzeczy], w czasownikach „czasuje” [odnosi do czasu], w przymiotnikach przydaje przymioty. Dość to toporne, nieprawdaż, ale regularne.

Zauważmy, że rzeczownik sam‐w‐sobie jest pozaczasowy. Mowa (polska na przykład) podsuwa inne rzeczowniki na niby tę samą rzecz, np. osobę, migawkując stadia związane z czasem. Chłopię, wyrostek, młodzian, mężczyzna, starzec. Jest w tym „głęboka mądrość i celność”, bo istotnie – czy dziecko i starzec są innymi formami tego samego? W jakim sensie zachowana jest toż‐samość tych fazowych stanów, ciągłość obiektu? Niebłahe pytania (gdy wykroczą poza społecznie użyteczną konwencję).

Przemysław Rojek od lat zasiedla niszę w biBLionetce, w cyklu tekstów Wieża Kurremkarmerruka; jego trybem jest nieskrępowane objętością gadulstwo (tu: nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz opisowym, sam często tak charakteryzuje swoje pisanie), a modusem – entuzjazm [od lat myślę o napisaniu blogonoty zestawiającej entuzjastów ze zdystansami, tu powiem tyle, że można być entuzjastą lakonicznym, a jakże]. Jak już wspominałem przy okazji Kontentu #18, „zawsze chętnie czytywałem sympatyczne Rojkowe erupcje” [samemu będąc raczej zdystansem].

Mamy tu jednak pewien paradoks. Bo Kurremkarmerruk, Mistrz Imion z klasycznej opowieści Ursuli Le Guin (Ziemiomorze), jest jedną z najbardziej tam milczących, zwięzłych, nieobecnych postaci (może z nim konkurować tylko Ogion); siedzi w swojej wieży, gdzie prowadzi suchy, niekończący się rejestr [prawdziwych] Imion rzeczy, które przekazuje również adeptom [metodą, dodajmy, stuprocentowej pamięciówy^; to nauczanie zupełnie (podejrzewam) inne niż Rojka w krakowskim Liceum Pijarów].

* * *

Mocno odmienna jest „ontologia mowy” w czeskim i słowackim (nie znam żadnego z tych języków, jeśli więc coś przekręcam, proszę o sprostowanie w komentarzu), bardzo – właśnie – w duchu Le Guin.

Po czesku rzeczownik to „podstatné jméno” [słowacki: „meno”], co można (chyba) przełożyć jako „istotowe miano” [„prawdziwe Imię”], przymiotnik to „přídavné jméno”, czyli coś dodatkowego, odnoszącego się [jakby przygodnie] do [powiedzmy:] powierzchowności [rzeczy].

A czasownik to „sloveso” [w obu językach]; trzeba natychmiast dodać, że polskie „słowo” to [znowu identycznie] „slovo”. Koniugacja zaś (odmiana czasownika przez osoby etc.) to „časování” [słowacki: „ohýbanie slovies sa nazýva časovanie”]. Mamy więc czasowniki jako słowa, które czasują, ale są one (nazewniczo) czymś innym od imion (prawdziwych i przygodnych) oraz czymś specjalnym wobec ogólnego terminu „slovo”.

* * *

Zamiast wiersza z Kontentu zacytuję inny Joanny Łępickiej, otwierający zestaw z magazynu #4 Zakładu.

chodzi mi o zestaw do czasowników

aby mogły nie tylko jeździć na gapę
ale i wypadać z czasu

W pewnej recenzji z pewnego tomu z wierszami [Jakub Sęczyk, Święta pracy], skądinąd dość merytorycznej, czytam takie zdanie:

Warto pochylić się nad tym, jak wiele motywów i wątków przewodnich dla całej książki wprowadza nam ten utwór, co zwraca uwagę na staranność warsztatu poety, wszak są to przecież warunki wstępu do lektury całego tomu.

...w którym pojawiają się dwa zwroty/wyrazy budzące we mnie idiosynkrazję. Jeśli jednak niechęć do pewnego pojedynczego wyrazu można uznać za moje prywatne dziwactwo, to awersja do zwrotu

   pochylić/pochylać się nad czym/kim

daje się zobiektywizować. Jego semantyka jest niby neutralna; zwrot znaczy mniej więcej: „spojrzeć na coś/kogoś bardziej z bliska”, „uważniej” itp. Że jednak kawałek ludzki mieszczący większość organów zmysłowych, czyli głowa, jest kawałkiem położonym najwyżej [trudno pochylać się na leżąco], ta czynność wzmożenia uwagi zabarwiona jest wyższością, „zniżeniem/zniżaniem się do” – i tego cienia protekcjonalności nie udaje mi się w odbiorze usunąć. Stąd niechęć.

* * *

Coraz dziś bardziej inwazyjne AI‐generatory (tekstów, obrazków itd.) są de facto maszynami kompilującymi; sterowane frazą wejściową [promptem], przebierają swoje zasoby big data, wyławiając kawałki pasujące do wzorców zadanych przez prompt (w tym ew. eksponentów stylu) oraz (również pochodna big data) pragmatycznych prawidłowości w zbiorze użyć. Następnie kleją je w całość. Miarą jakości tych maszyn jest zdolność zacierania szwów, dająca odbiorczo wrażenie jednorodności efektu.

* * *

Zabawa [moja] polegała na próbach wizualizacji zwrotu „krytyk literacki pochyla się nad wierszem” za pomocą jednego ze średniej jakości AI‐generatorów obrazków (jego zaletą jest darmowa dostępność).

W (dość nikłym – kilkadziesiąt prób) zbiorze odpowiedzi dominował obraz czytającego mężczyzny – żadne zaskoczenie. Co jednak ciekawe, raz na kilka‐kilkanaście podejść engine generatora zdejmowało mężczyźnie spodnie (zawsze w pozycji siedzącej); moja niechęć [do zwrotu] karmiła się wtedy złośliwym rozbawieniem.

A oto dwa przykłady wyników kwerendy, tym wyjątkowe, że odrywające się poniekąd od dosłowności (to z kolei pochodna rozbudowywania prompta o wskazanie stylu, w jakim utrzymany miał być końcowy obrazek).

Na pierwszym obrazie krytyk jest bardzo zfizjologizowanym ciałem, przez paluch sunący po tekście ma się wrażenie, że czyta bardzo wolno, „sylabizuje”. Zarazem głową jakby walił w [drewniany, symboliczny] mur czy może nieprzejrzyste okno, jednak między nią a owym murem/oknem pojawia się aluzja do „innych lektur”: zmięty plik papieru. Pod nim niepozorna bryła utrzymana w tonacji krwisto‐czarnej – owoc poznania?

Twarz krytyka zdeformowana, poorana trudem lektury.

Drugi obraz podąża w kierunku symboliczno‐alegorycznym. Siedząca postać krytyka wspiera się o syntetycznie zamarkowaną formę architektoniczną; byłabyż to „katedra [w dualnym znaczeniu] inter‐tekstualności”? Głowa krytyka jest półzwierzęca, jakby barania, wytrzeszczone oko kontrastuje z oklapłym uchem.

Najciekawszy jest jednak wąski strumień ciemnej, turbulentnej, ciekło‐dymnej materii opadający z głowy krytyka. Może to nieuporządkowany jeszcze strumień [lekturowych] wrażeń? Czy ten ubytek ma związek z wychudłą [wychudzającą się?] postacią krytycznego ciała?

Biurokrato językowe [dalej: biurojęz] to szeleszczący automat w zarękawkach, podłączony do Słownika [zbioru morzących żywe regułek, tzw. normy poprawnościowej, z nieustającego zmieniania i interpretowania której żyją państwo marabutowstwo językoznawcze]; skrzyżowanie kreta z broną.

(W poniższym opisaniu stwora ograniczę się do beletrystyki, bo inne rodzaje piśmiennictwa, np. naukowe i naukawe, mają odmienne cele, środki i powody angażowania czytelnika.)

co zasadniczo robi

Wypłaszcza.

Przyjęło się uważać, że klasyczny narrator (ten pozornie niezaangażowany, „wszechwiedzący” itd., w odróżnieniu od pierwszo‐ czy drugoosobowego) ma przemawiać polszczyzną literacką, wszędziepoprawną, z której wyplenia się wszelkie regionalizmy, swoistości stylistyczne autora, cokolwiek odstającego od szkolnej normy centrum, no i oczywiście „błędy”. (Oraz, rzecz jasna, błędy.) Trzeba mieć urzędową pieczątkę od niewiadomokogo (krytyki literackiej?) z orzeczeniem „proza artystyczna”, by biurojęz nieco odpuściło; debiutanci mają przechlapane. Czasem autor mocno postawi się, można wtedy, w skrajnych wypadkach, poczytać na stronie redakcyjnej kamuflowane złorzeczenie:

Ortografię / interpunkcję / niektóre cechy stylu pozostawiono bez [jakże słusznej i potrzebnej!] ingerencji na wyraźne życzenie autora; biada nam wszystkim!

Mało kto może sobie pozwolić na choćby cień niezależności twórczej w tym zakresie.

A co z mową niezależną? Tzw. dialogami? Realistyczny pogląd na tę sprawę nie kwestionuje faktu, że w życiu [IRL^] ludzie mówią bardzo różnie. Osadzają się w ich mowie idiolekty, socjolekty, regionalizmy. Żywi ludzie popełniają też „błędy” oraz błędy.

Co z tym kompulsywnie robi biurojęz? To samo, wypłaszcza.

Jest np. taka regułka szkolno‐poprawnościowa, że zdań (w tym: podrzędnych) nie zaczyna się od „więc”, „jednak”, „bowiem” etc. Wobec czego biurojęz pracowicie przestawia. I nagle mówiący w (powiedzmy:) powieści gatunkowej brzmią identycznie! Od dostojnego profesora uniwersyteckiego, przez wkurwionego policjanta albo tępego złoczyńcę, ekspedientkę i śmieciarza, po ośmiolatka – wszyscy jakoś odruchowo dbają o to, aby nie powiedzieć: „to było bardzo dziwne, więc aż przystanąłem/‐ęłam. Słuchajcie [...]”. Nie, nie, mówią: „aż więc przystanąłem”.

Tenże ośmiolatek zwierza się: „jak będę duży, zostanę astronautą”. Biurojęz wyje ze grozy i dalejże naprawiać: „gdy będę duży [...]”. Ośmiolatek ma mieć tę samą świadomość czasu co sześćdziesięcioletni psor.

Albo – postać całe swoje życie mówiła „ubrałam kurtkę i wyszłam na pole”. Wycie, błąd! błąd! naprawić!; wolno jedynie „założyć kurtkę i wyjść na dwór”. Kraków czy Białystok, za jedno.

co jeszcze robi

Szerzy idioctwo jako postawę odbioru literatury. Mamy tu do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym. Najpierw biurojęz traktuje [przyszłego] czytelnika jak idiotę. Jest na przykład takie zdanie:

Gdy wysiedli z taksówki, Gumbowski zdecydowanie ruszył w stronę oczekujących, a za nim jak cień sunął syn.

Co robi biurojęz? „Naprawia”:

Gdy pasażerowie wysiedli z taksówki, Gumbowski zdecydowanie ruszył w stronę oczekujących, a za nim jak cień sunął syn.

A jeśli nie „naprawi”? Wtedy czytelnik‐idiota, na tak właśnie prasowanej literaturze chowany, pisze wściekłe listy do redakcji/wydawnictwa. To straszne! Błąąąąd! Kazano mi się czegoś‐tam domyślać! Jak tak można?! Redaktorstwo truchleje, biurojęzu, przepuściłoś! Idź, zabronuj. Pętla degradacji.

Przykłady można by mnożyć bez końca.

kto z niego żyje

Na bronującej działalności biurojęza żeruje pisarz–wyrobnik (zwłaszcza ten od „dwie‐trzy powieści rocznie”). Ktoś taki przynosi do wydawnictwa tekst–ćwierćprodukt, w najlepszym razie półprodukt. Spieszy mi się, mówi, przystosujcie to. Wpadnę po honorarium. I nie zawracajcie mi głowy poprawkami; wasze redaktorki są wspaniałe, ufam im całkowicie, wymienię w podziękowaniach, pa.

kto jeszcze z niego żyje

Oczywiście kasta marabutów językoznawczych; czym byłyby ich – jakże często arbitralne! – regułki, reguły i reguliszcza bez ślepego posłuszeństwa sług Słownika?

I nic to, że marabutowie zmieniają reguły z częstotliwością co pół pokolenia (uzus zmienia się znacznie szybciej, a zarazem wolniej); zwykłem złośliwie naśmiewać się z konsekwencji tego trendu: oto prawie wszystko, co stoi u nas na półkach z książkami, jest wprost najeżone błędami! Całe bogactwo [dawniejszych i/lub regionalnych] form językowych ma iść na przemiał, na „uprasowanie”

Bo przecież jest to zależność wzajemna, symbiotyczna. Marabutowie produkują nowe klasy „błędu”, biurojęzy – wdrażają „naprawę”.

Obie strony tego układu wspierają znacząco współczesną tendencję w [regulowanej] polszczyźnie, która mnie wścieka & boli: rugowanie wariantywności. (Temat–rzeka.)

#ludzie‐którzy mówią „sztos”

  • to jakiś miks piotruś‐pana z zalążkową (albo dojrzałą) formą dziadersa
  • są podlani testosteronem, nic dziwnego, że albo łysawi, albo brodaci, albo jedno i drugie
  • jeśli są osobami pochodzenia kobiecego, to tym gorzej
  • mogą też mieć krzywe nogi
  • do niekoniecznie znanych sobie osobiście ludzi zwracają się publicznie per „kochani”
  • ...lizusy
  • a w stopce mailowej mają na sztywno wpisane „serdecznie” nad podpisem
  • (akurat)
  • nie mają pojęcia, że tym jednym słowem prezentują się natychmiast jako odmiana komiwojażera‐równiachy?
  • (sprawdzić czy nie ksiądz‐równiacha)
  • taki komiwojażer myśli, że trenduje w marketingu
  • ale co to za marketing, gdy na starcie macha się siurkiem
  • chyba że nie bardzo wiedzą, co właściwie mówią, bo gdyby wiedzieli, to...

 

Współczesny SJP przemilcza kwestię, udaje, że to tylko bilard.

Gdy się jednak sięgnie głębiej, do Doroszewskiego:

widać, o co tu chodzi – por. znaczenie 2 (niem. Stoss = „pchać”).

„Jeśli nie jest zepsute, nie naprawiaj”. Ta maksyma ma warunkowe zastosowanie również do [nowych] przekładów. Warunkowe, bo – jak mówią sami tłumacze i translatolodzy – każdemu pokoleniu należy się nowy przekład, jeśli poprzedni stracił rezonans z współczesnością. Jeśli.

Z drugiej wszakże strony, powieść napisana, powiedzmy, w 1940 reprezentuje ówczesny świat (język, obyczaj, stosunki społeczne itp.) i jeśli przekład koncepcyjnie szanuje ten związek [nie musi; por. przekładany na scenę czy film Shakespeare w niezliczonych uwspółcześnieniach – całego przedstawianego świata], nie powinien pozwalać sobie na, przykładowo, anachronizmy i, dajmy na to, nie powinien stosować kolokwializmów, które w języku docelowym weszły w użycie pół wieku później. Albo wymarły pół wieku wcześniej.

Krakowski Karakter reklamował pakiet trzech pierwszych Chandlerów w [nowym] przekładzie Bartosza Czartoryskiego następująco:

I w końcu brzmi po polsku dokładnie tak, jak trzeba.

Kwestionuję, przynajmniej gdy idzie o mojego ulubionego Chandlera: Farewell, My Lovely [Żegnaj, laleczko]. Przekład Ewy Życieńskiej z 1969 roku nie jest zepsuty.

Parę przykładów (w kolejności: oryginał, tłumaczenie , tłumaczenie BCz):

“No white folks, brother. Jes’ fo’ the colored people. I’se sorry.”

– Nie dla białych, bracie. Tylko dla kolorowych. Bardzo mi przykro.

– Żadnych białych, bracie. Jeno dla kolorowych. Wybaczta.

——

“Velma, you says? No Velma heah, brother. No hooch, no gals, no nothing. Jes’ the scram, white boy, jes’ the scram.”

– Velma, powiadasz? [...] Nie ma tu żadnej Velmy, bracie. Ani bimbru, ani dziewczynek, ani nic. Tylko ci goście, tylko ci goście.

– Velma, mówisz? [...] Żadnej Velmy, bracie. Ni gorzały, ni dziewuch, nic. Poszli stąd, białasy.

To kwestie Murzyna‐wykidajły z rozdziału 2. Mówi anglamerykańskim skróconym, z mocnym akcentem. Życieńska to zaokrągla, jakby podjęła strategiczną decyzję (czarna odmienność odmalowana w sferach wizualnej i behawioralnej, językowo nie wyróżnia się), a może też sobie nie do końca radzi [por. oryginalny „scram”]. Niemniej, nic tu specjalnie nie bije po oczach, nie zatrzymuje.

To natomiast, co zrobił tu Czartoryski, budzi nieprzyjemny dreszcz. „Jeno”? „Wybaczta”? „Ni?” („Dziewuch”?) To język z Chłopów Reymonta [sprawdziłem]. Dlaczego miejski czarny w 1940 roku ma mówić chłopem z końca XIX wieku?!

A teraz przykład z przeciwną strzałką czasu [mówi Malloy]:

“Yeah,” he said. “Little Velma. I ain’t seen her in eight years. You say this here is a dinge joint?”

– Taak – powiedział. – Mała Velma. Osiem lat jej nie widziałem. Więc mówisz, że to knajpa dla smoluchów?

– Ano – powiedział – mała Velma. Od ośmiu lat jej nie widziałem. Mówisz, że to miejscówka dla czarnych?

„Miejscówka”. To (w tym znaczeniu) b. świeży wynalazek, jeśli się nie mylę, dopiero dwudziestopierwszowieczny.

Powiecie, że się czepiam. Jasne, że się czepiam: każdy z tych drobiazgów jest potykaczem, na którym moja lektura się wstrzymuje. I patrzę niedowierzająco, podobnie jak wtedy, gdy widzę, jak w irlandzkiej (i dziejącej się w Irlandii) powieści starszy mężczyzna zwraca się do młodszego per „synek” [w funkcji wołacza; w oryginale neutralne „son”], wtf? jesteśmy na Śląsku czy co?

* * *

Mam kilka ulubionych pasaży w Żegnaj, laleczko, są (dla mnie) takim znakiem firmowym Chandlera. Przetestujmy.

[rozdział 22]

The Indian breathed gutturally and set me down with a jar that lifted the top of my head. He had my wrists now, instead of me having his. He twisted them behind me fast and a knee like a corner stone went into my back. He bent me. I can be bent. I’m not the City Hall. He bent me.

Indianin oddychał chrapliwie i posadził mnie tak, że wtrząs omal nie oderwał mi głowy z karku. Zamiast mnie, on teraz trzymał mnie za ręce. Wykręcił mi je do tyłu i wbił mi kolano w plecy, jakby walił kamiennym narożnikiem. Zgiął mnie. Można mnie zgiąć. Nie jestem ratuszem. Zgiął mnie.

Indianin dyszał z głębi trzewi. Grzmotnął mną o podłogę tak, że mało mi łeb nie odpadł. Teraz to on dla odmiany chwycił moje przeguby, skrzyżował mi je z tyłu, a w plecy wbił kolano niczym kamień młyński. Wygiął mnie w łuk. Da się to zrobić. Nie jestem budynkiem ratusza. Wyginam się.

Robota BCz, po kolei. „Gutturally” przechodzi w „głębię trzewi”, znaczy, co, oddychał żołądkiem? kiszkami? „Grzmotnął” mógłbym odpuścić, ale w poprzedniej scenie Indianin zachodzi (stojącego) Marlowe’a od tyłu, obejmuje go uściskiem nie do rozerwania, podnosi i gwałownie – ...co? sadza (nadal pozostając z tyłu), bo przecież nie rozpłaszcza, twarzą ku podłożu, na podłodze; spróbujcie wyobrazić sobie ten ruch – niemożliwe. A więc tutaj tłumacz zaciera okoliczności zdarzenia. „Koło młyńskie” jest wielkie i okrągłe, pasuje to do dość punktowego nacisku kolana wbitego w plecy? Nie bardzo. Tłumacz dalej dohaftowuje: „bent” przechodzi w „wygiął mnie w łuk” (koło się uzasadniło, heh). Tymczasem „corner stone” jest kanciasty, ostry, w tym właśnie „kolanowo” adekwatny. Co więcej, jest z tej samej parafii co ratusz (u BCz: co ma młyn do ratusza?).

Ale największą pretensję mam o zniszczenie świetnej i zwięzłej kadencji oryginału, opartej na powtórzeniu „he bent me” plus minimalnie przesunięte „I can be bent”. Cały jej urok poszedł w nowym przekładzie w cholerę. A, i na domiar trzeba było dołożyć „budynek” do „ratusza”, bo jeszcze by sobie czytelnik pomyślał, że chodzi o niewzruszoność rady miejskiej. [A może i takie znaczenie uboczne byłoby do pomyślenia? W końcu tematem Chandlera, jednym z ważniejszych, jest korupcja. Nie u BCz.]

Marlowe w tej scenie przemocy myśli (a Chandler pisze) krótko i szybko, fala bólu nie dopuszcza żadnej kwiecistości, zbędnych słów itd.

[rozdział 25, Marlowe trzeźwi się z narkotycznego odurzenia]

I walked. I walked. I walked.

Half an hour of walking and my knees were shaking but my head was clear. I drank more water, a lot of water. I almost cried into the bowl while I was drinking it.

[...]

I walked.

They built the Pyramids and got tired of them and pulled them down and ground the stone up to make concrete for Boulder Dam and they built that and brought the water to the Sunny Southland and used it to have a flood with.

I walked all through it. I couldn’t be bothered.

[:]

Chodziłem. Chodziłem. Chodziłem.

Po pół godzinie tego chodzenia kolana mi się trzęsły, ale w głowie mi się rozjaśniło. Wypiłem więcej wody, morze wody. Niemal płakałem w umywalkę, ale piłem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy i znudzili się nimi, i zburzyli je, i zmełli kamień na asfalt, żeby zbudowac tamę, zbudowali ją i napuścili wody, i z wody zafundowali sobie potop.

Przechodziłem to wszystko. Nic mi nie mogło przeszkodzić.

[BCz:]

Chodziłem. Chodziłem. I chodziłem.

Po półgodzinie łażenia trzęsły mi się kolana, ale głowę miałem czystą. Piłem dalej, wody nigdy dość. Niemal się rozpłakałem nad zlewem, kiedy ją chłeptałem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy, a potem je rozebrali, kamień zmielili na beton i postawili wielką tamę, nawodnili cały kraj.

A ja cały ten czas chodziłem. Nic się mnie nie imało.

W tym pasażu chodzi o dwie rzeczy. O wodę i czas. Czas jest tu na skalę eonów; piramidy, kruszenie grobowców, stawianie nowych wielkich budowli; szmat czasu niemal geologiczny, fraza biblijna. Tak się Marlowe’owi dłuży proces trzeżwienia, a zarazem zdaje sobie sprawę, że to dla niego być albo nie być. Jest ważne. Więc uporczywie pije; woda jako znak wyzwolenia; pękają tamy; wabi się strażnika do środka, wali w łeb sprężyną mozolnie wymontowaną z łóżka, usypia się go. Wolność.

Niewiele z tego zrozumiał BCz. Tępo podmienia wyrazy (coby się nie powtarzały; współczesny wymóg „prasowania tekstu”; nie może być dwa razy „piłem”, więc „chłeptałem”), dodaje „I” przed trzecim „chodziłem”. Itp.

Wreszcie, co najważniejsze, niszczy rytm, kadencję tego fragmentu od piramid do potopu! Tego „tik‐tik‐tik” mijających eonów. Usuwa dwuznaczność w ostatnim wersie („Przechodziłem to wszystko” u Życieńskiej).

To, co BCz zostawia po sobie, nie ma wartości literackiej porównywalnej z oryginałem. Zostało [wybaczcie słownictwo] spieprzone.

« older entries · newer entries »