blo

You are currently browsing the archive for the blo category.

Wydanie na papierze, w postaci książki, współczesnego dramatu pisanego na scenę nie jest dziś jakimś ewenementem, dość wspomnieć Weroniki Murek Feinweinblein (Czarne 2019) ze wspaniałymi (zwłaszcza) Wujaszkami w środku.

Niemniej, Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia Ishbel Szatrawskiej (Cyranka 2022) wzbudził pewien hyr, że, „o, patrzcie”, na scenę, ale książka. A jest to przecież napisana proza, co prawda z przeznaczeniem: będzie mówiona ze scenicznych desek (plus odautorskie uwagi wystawiennicze), ale jednak, podobnie jak dramaty Murek, b. nadająca się do „czytania z papieru”.

Kompetentną (i dostępną w sieci) recenzję dała Libkinowi Marta Bryś w „Didaskaliach” („Gazecie Teatralnej”), co zwalnia [przygodnych] recenzentów [jak ja tutaj] z obowiązku „opisu ekstensywnego”. Pisze ona:

[...] to istny postpamięciowy rollercoaster. [...]

Zagmatwany los Hersha Libkina jest porywającą historią, ale sposób, w jaki Szatrawska opowiada go w swoim tekście, jest też poruszającym rozpoznaniem punktu, w którym znalazła się polska pamięć zbiorowa zogniskowana wokół Holokaustu.

...choć może warto uzupełnić to orzeczenie następująco: polska pamięć zbiorowa, tak, ale nadfiltrowana [w niniejszej blogonocie powołuje się do życia nieistniejące czasowniki] przez inercyjną dynamikę schematów każdej kultury wobec Innego, ze szczególnym uwzględnieniem [pop]kultury paskudnego kraju Usan, bo to ona właśnie w sporej części odpowiada za (albo: ilustruje) ów swoisty szum w polskiej głowie, strepitus temporis (diagnoza: wyparcie).

Z kolei Piotr Oczko w jeszcze bardziej niszowym piśmie „Tłomackie 3/5” (wydawanym przez ŻIH) pokazuje rozmaite intertekstualne głębie, na których wspiera się Libkin (tego żółwia‐olbrzyma; na nim dopiero stoją cztery słonie etc., aż wreszcie w końcu świat):

jeśli umiesz & możesz,
zanurkuj w to, niebożę

* * *

Samozwolniwszy się zatem z kluczowych obowiązków, skupię się na dwóch intrygujących kwestiach.

Po pierwsze, rozziew między napisanemówione.

(Dawno, dawno temu bywałem często w teatrze [ba! widziałem zmarłego na dniach Jana Nowickiego, jak wpada na scenę, rycząc zwierzęco pod rozhukaną trojką (może to była „czwórka”?) w pamiętnych Biesach; widziałem Marka Walczewskiego skulonego jak niemowlę na kolanach Matki (Witkacego) itd. – a jeśli nie sam, to przez kompetentnych świadków^], z upodobaniem czytywałem też tragedie & komedie „z papieru”, z tak dziwnym rozrzutem, jak Goldoni – Wilde – Witkacy. Potem, kiedyś, teatr się skończył.)

Libkin ma perfekcyjną, niebanalną konstrukcję. Kiedy to się czyta, w odosobnieniu i ciszy, widzi się jak to jest zrobione: ta pułapka.

Zaczyna się od „palca groteski”, dużo tu scen śmiesznych, postaci przerysowanych, zdarzeń nieoczywistych [dla dzisiejszego czytelnika], choćby ten stary wódz indiański grany (w „westernie”, w powojennych latach czterdziestych) przez b. niemłodą Żydówkę, wygłaszającą na planie improwizowaną kwestię w jidysz. Gdy czytelnik zostanie złapany za palec, będzie musiał stopniowo oddawać coraz więcej. Postacie nabierają ciężaru, ich życiorysy niuansują się, ich odbiór świata korzeni się w zdarzeniach, ukazują się jego reaktywne podszewki. Mieszają się plany czasowe i fikcja z prawdą.

Kiedy czytelnik jest już całkiem rozhuśtany [por „rollercoaster” Marty Bryś], komedia przechodzi w tragedię; Libkin, postać na początku najbardziej (w tym: językowo!) niewyraźna, rodzaj niewiadomej w układzie równań, odzyskuje bardziej własny głos, a czytelnik już po łokcie wciągnięty zostaje w kaskadowo następujące możliwości katharsis. Tak, to tylko możliwości.

I teraz, gdy wyobrazimy sobie przejście od [realnego, tu: mnie] czytelnika do [potencjalnego] widza, klaruje się istota wspomnianego rozziewu. Wskazówki wystawiennicze Szatrawskiej prowadzą do „multimedialnego” strumienia rozmaitych wrażeń (sensualnych), zwłaszcza muzycznych, które mają przeprowadzić widza w stan maksymalnie afektywny. Aby to, co jest intelektualną [wielopiętrową, jako się rzekło, tzn. Piotr Oczko rzekł, autorka potwierdza] zawartością Żywota i śmierci przedarło się przez zachowawcze bariery odbioru i przeprowadziło możliwość katharsis w największe prawdopodobieństwo wydarzenia się. Zwłaszcza że taki widz nie jest sam, podlega zbiorowemu rezonansowi emocji współoglądaczy. (Czyżby na tym polegał teatr?^)

Po drugie, kwestia „realizmu”.

W Libkinie głos zabierają postacie historycznie istniejące (w tym: lekko przebrane, por. Pain–Wayne) oraz fikcyjne; mówią językami na tyle zróżnicowanymi i swoistymi (choć – jednak – zmieniającymi się z czasem [lektury, uczestnictwa w spektaklu]), że daje to pewien pozór realizmu.

Ale to złudzenie. Tekst Ishbel Szatrawskiej jest na wskroś współczesny i przynależy autorce. Pozbierane są w nim najrozmaitsze kawałki, strzępy świadectw, na przykład:

[John Pain, s. 70:] Wiemy przecież, kto w Hollywoodzie pociąga za wszystkie sznurki: banda bankierów i księgowych z wielkimi nosami, ludzie o mentalności alfonsów.

„Ludzie o mentalności [moralności] alfonsa” to cytat z przemówienia Gomułki z 1968 roku.

[Dawid, s. 83:] Ruchać, jebać, nic się nie bać, to jest bardzo prosta dewiza i wiele mnie w życiu, jak dobrze wiesz, nauczyła.

A tu z kolei dewizę „jebać, nic się nie bać” czytelniczka zechce sama osadzić w naszej bieżącej, zaokiennej współczesności.

Są tego dziesiątki.

Szatrawska nie jest sama‐jedna „doświadczeniem współczesności” (jakąś jego hm, personifikacją), ale łapie (jak multi‐barometr) strumień doświadczenia współczesności przez nią przepływający [może to niezbyt udana parafraza; idzie jednak o sens].

Co z nim robi? Mimizuje w różne (sceniczne) głosy [czasownik „mimizować” nie istnieje, ale wydaje się adekwatny].

* * *

Czym zatem jest Żywot i śmierć Hersha Libkina? Moim zdaniem to (jeden z mocniejszych dziś) akt oskarżenia kierowany pod adresem kultury (polityki, obyczaju, języka) w kluczowych współcześnie aspektach. I wobec ludzi, którzy są tych aspektów (aktywnymi lub biernymi) nosicielami, jak zarazy.

W sprawie szczegółów i podstawy takiej oceny odsyłam do wspomnianych wyżej recenzji; można też kupić i przeczytać, albo – kiedyś – pójść do teatru.

#ludzie‐którzy mówią „sztos”

  • to jakiś miks piotruś‐pana z zalążkową (albo dojrzałą) formą dziadersa
  • są podlani testosteronem, nic dziwnego, że albo łysawi, albo brodaci, albo jedno i drugie
  • jeśli są osobami pochodzenia kobiecego, to tym gorzej
  • mogą też mieć krzywe nogi
  • do niekoniecznie znanych sobie osobiście ludzi zwracają się publicznie per „kochani”
  • ...lizusy
  • a w stopce mailowej mają na sztywno wpisane „serdecznie” nad podpisem
  • (akurat)
  • nie mają pojęcia, że tym jednym słowem prezentują się natychmiast jako odmiana komiwojażera‐równiachy?
  • (sprawdzić czy nie ksiądz‐równiacha)
  • taki komiwojażer myśli, że trenduje w marketingu
  • ale co to za marketing, gdy na starcie macha się siurkiem
  • chyba że nie bardzo wiedzą, co właściwie mówią, bo gdyby wiedzieli, to...

 

Współczesny SJP przemilcza kwestię, udaje, że to tylko bilard.

Gdy się jednak sięgnie głębiej, do Doroszewskiego:

widać, o co tu chodzi – por. znaczenie 2 (niem. Stoss = „pchać”).

„Jeśli nie jest zepsute, nie naprawiaj”. Ta maksyma ma warunkowe zastosowanie również do [nowych] przekładów. Warunkowe, bo – jak mówią sami tłumacze i translatolodzy – każdemu pokoleniu należy się nowy przekład, jeśli poprzedni stracił rezonans z współczesnością. Jeśli.

Z drugiej wszakże strony, powieść napisana, powiedzmy, w 1940 reprezentuje ówczesny świat (język, obyczaj, stosunki społeczne itp.) i jeśli przekład koncepcyjnie szanuje ten związek [nie musi; por. przekładany na scenę czy film Shakespeare w niezliczonych uwspółcześnieniach – całego przedstawianego świata], nie powinien pozwalać sobie na, przykładowo, anachronizmy i, dajmy na to, nie powinien stosować kolokwializmów, które w języku docelowym weszły w użycie pół wieku później. Albo wymarły pół wieku wcześniej.

Krakowski Karakter reklamował pakiet trzech pierwszych Chandlerów w [nowym] przekładzie Bartosza Czartoryskiego następująco:

I w końcu brzmi po polsku dokładnie tak, jak trzeba.

Kwestionuję, przynajmniej gdy idzie o mojego ulubionego Chandlera: Farewell, My Lovely [Żegnaj, laleczko]. Przekład Ewy Życieńskiej z 1969 roku nie jest zepsuty.

Parę przykładów (w kolejności: oryginał, tłumaczenie , tłumaczenie BCz):

“No white folks, brother. Jes’ fo’ the colored people. I’se sorry.”

– Nie dla białych, bracie. Tylko dla kolorowych. Bardzo mi przykro.

– Żadnych białych, bracie. Jeno dla kolorowych. Wybaczta.

——

“Velma, you says? No Velma heah, brother. No hooch, no gals, no nothing. Jes’ the scram, white boy, jes’ the scram.”

– Velma, powiadasz? [...] Nie ma tu żadnej Velmy, bracie. Ani bimbru, ani dziewczynek, ani nic. Tylko ci goście, tylko ci goście.

– Velma, mówisz? [...] Żadnej Velmy, bracie. Ni gorzały, ni dziewuch, nic. Poszli stąd, białasy.

To kwestie Murzyna‐wykidajły z rozdziału 2. Mówi anglamerykańskim skróconym, z mocnym akcentem. Życieńska to zaokrągla, jakby podjęła strategiczną decyzję (czarna odmienność odmalowana w sferach wizualnej i behawioralnej, językowo nie wyróżnia się), a może też sobie nie do końca radzi [por. oryginalny „scram”]. Niemniej, nic tu specjalnie nie bije po oczach, nie zatrzymuje.

To natomiast, co zrobił tu Czartoryski, budzi nieprzyjemny dreszcz. „Jeno”? „Wybaczta”? „Ni?” („Dziewuch”?) To język z Chłopów Reymonta [sprawdziłem]. Dlaczego miejski czarny w 1940 roku ma mówić chłopem z końca XIX wieku?!

A teraz przykład z przeciwną strzałką czasu [mówi Malloy]:

“Yeah,” he said. “Little Velma. I ain’t seen her in eight years. You say this here is a dinge joint?”

– Taak – powiedział. – Mała Velma. Osiem lat jej nie widziałem. Więc mówisz, że to knajpa dla smoluchów?

– Ano – powiedział – mała Velma. Od ośmiu lat jej nie widziałem. Mówisz, że to miejscówka dla czarnych?

„Miejscówka”. To (w tym znaczeniu) b. świeży wynalazek, jeśli się nie mylę, dopiero dwudziestopierwszowieczny.

Powiecie, że się czepiam. Jasne, że się czepiam: każdy z tych drobiazgów jest potykaczem, na którym moja lektura się wstrzymuje. I patrzę niedowierzająco, podobnie jak wtedy, gdy widzę, jak w irlandzkiej (i dziejącej się w Irlandii) powieści starszy mężczyzna zwraca się do młodszego per „synek” [w funkcji wołacza; w oryginale neutralne „son”], wtf? jesteśmy na Śląsku czy co?

* * *

Mam kilka ulubionych pasaży w Żegnaj, laleczko, są (dla mnie) takim znakiem firmowym Chandlera. Przetestujmy.

[rozdział 22]

The Indian breathed gutturally and set me down with a jar that lifted the top of my head. He had my wrists now, instead of me having his. He twisted them behind me fast and a knee like a corner stone went into my back. He bent me. I can be bent. I’m not the City Hall. He bent me.

Indianin oddychał chrapliwie i posadził mnie tak, że wtrząs omal nie oderwał mi głowy z karku. Zamiast mnie, on teraz trzymał mnie za ręce. Wykręcił mi je do tyłu i wbił mi kolano w plecy, jakby walił kamiennym narożnikiem. Zgiął mnie. Można mnie zgiąć. Nie jestem ratuszem. Zgiął mnie.

Indianin dyszał z głębi trzewi. Grzmotnął mną o podłogę tak, że mało mi łeb nie odpadł. Teraz to on dla odmiany chwycił moje przeguby, skrzyżował mi je z tyłu, a w plecy wbił kolano niczym kamień młyński. Wygiął mnie w łuk. Da się to zrobić. Nie jestem budynkiem ratusza. Wyginam się.

Robota BCz, po kolei. „Gutturally” przechodzi w „głębię trzewi”, znaczy, co, oddychał żołądkiem? kiszkami? „Grzmotnął” mógłbym odpuścić, ale w poprzedniej scenie Indianin zachodzi (stojącego) Marlowe’a od tyłu, obejmuje go uściskiem nie do rozerwania, podnosi i gwałownie – ...co? sadza (nadal pozostając z tyłu), bo przecież nie rozpłaszcza, twarzą ku podłożu, na podłodze; spróbujcie wyobrazić sobie ten ruch – niemożliwe. A więc tutaj tłumacz zaciera okoliczności zdarzenia. „Koło młyńskie” jest wielkie i okrągłe, pasuje to do dość punktowego nacisku kolana wbitego w plecy? Nie bardzo. Tłumacz dalej dohaftowuje: „bent” przechodzi w „wygiął mnie w łuk” (koło się uzasadniło, heh). Tymczasem „corner stone” jest kanciasty, ostry, w tym właśnie „kolanowo” adekwatny. Co więcej, jest z tej samej parafii co ratusz (u BCz: co ma młyn do ratusza?).

Ale największą pretensję mam o zniszczenie świetnej i zwięzłej kadencji oryginału, opartej na powtórzeniu „he bent me” plus minimalnie przesunięte „I can be bent”. Cały jej urok poszedł w nowym przekładzie w cholerę. A, i na domiar trzeba było dołożyć „budynek” do „ratusza”, bo jeszcze by sobie czytelnik pomyślał, że chodzi o niewzruszoność rady miejskiej. [A może i takie znaczenie uboczne byłoby do pomyślenia? W końcu tematem Chandlera, jednym z ważniejszych, jest korupcja. Nie u BCz.]

Marlowe w tej scenie przemocy myśli (a Chandler pisze) krótko i szybko, fala bólu nie dopuszcza żadnej kwiecistości, zbędnych słów itd.

[rozdział 25, Marlowe trzeźwi się z narkotycznego odurzenia]

I walked. I walked. I walked.

Half an hour of walking and my knees were shaking but my head was clear. I drank more water, a lot of water. I almost cried into the bowl while I was drinking it.

[...]

I walked.

They built the Pyramids and got tired of them and pulled them down and ground the stone up to make concrete for Boulder Dam and they built that and brought the water to the Sunny Southland and used it to have a flood with.

I walked all through it. I couldn’t be bothered.

[:]

Chodziłem. Chodziłem. Chodziłem.

Po pół godzinie tego chodzenia kolana mi się trzęsły, ale w głowie mi się rozjaśniło. Wypiłem więcej wody, morze wody. Niemal płakałem w umywalkę, ale piłem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy i znudzili się nimi, i zburzyli je, i zmełli kamień na asfalt, żeby zbudowac tamę, zbudowali ją i napuścili wody, i z wody zafundowali sobie potop.

Przechodziłem to wszystko. Nic mi nie mogło przeszkodzić.

[BCz:]

Chodziłem. Chodziłem. I chodziłem.

Po półgodzinie łażenia trzęsły mi się kolana, ale głowę miałem czystą. Piłem dalej, wody nigdy dość. Niemal się rozpłakałem nad zlewem, kiedy ją chłeptałem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy, a potem je rozebrali, kamień zmielili na beton i postawili wielką tamę, nawodnili cały kraj.

A ja cały ten czas chodziłem. Nic się mnie nie imało.

W tym pasażu chodzi o dwie rzeczy. O wodę i czas. Czas jest tu na skalę eonów; piramidy, kruszenie grobowców, stawianie nowych wielkich budowli; szmat czasu niemal geologiczny, fraza biblijna. Tak się Marlowe’owi dłuży proces trzeżwienia, a zarazem zdaje sobie sprawę, że to dla niego być albo nie być. Jest ważne. Więc uporczywie pije; woda jako znak wyzwolenia; pękają tamy; wabi się strażnika do środka, wali w łeb sprężyną mozolnie wymontowaną z łóżka, usypia się go. Wolność.

Niewiele z tego zrozumiał BCz. Tępo podmienia wyrazy (coby się nie powtarzały; współczesny wymóg „prasowania tekstu”; nie może być dwa razy „piłem”, więc „chłeptałem”), dodaje „I” przed trzecim „chodziłem”. Itp.

Wreszcie, co najważniejsze, niszczy rytm, kadencję tego fragmentu od piramid do potopu! Tego „tik‐tik‐tik” mijających eonów. Usuwa dwuznaczność w ostatnim wersie („Przechodziłem to wszystko” u Życieńskiej).

To, co BCz zostawia po sobie, nie ma wartości literackiej porównywalnej z oryginałem. Zostało [wybaczcie słownictwo] spieprzone.

Literaturą w Polsce rządzi marketing (w odróżnieniu od innych krajów: wyłącznie on). Aby opisać to zjawisko, trzeba by studiów nad mechanizmem „hydrauliki hajpu”. Obrazowo: produkcja efektu „kuli śnieżnej” (im więcej się o czymś mówi, tym więcej mówić się będzie – a że kanały mają ograniczoną przepustowość, rzeczy, o których mówiło się mniej, zanikają: nazwijmy to „celebrytyzacją literatury”). Węzłami w hydraulicznej sieci hajpu są Domy (duzi gracze z kasą na marketing i z zasięgami; przykłady? Agora, Czarne; może WL, może Znak, może GWFoksal; czytywam wiersze, więc nie mogę nie wymienić korpo‐BL). Kryterium pragmatyczne? Ci, których stać na płatne promocje w Empiku.

Piszę Domy, a może myślicie Rodziny (w tyle głowy: mafia), niewielka pomyłka. Żaden z Domów nie wyda niczego, co podejrzane jest o choćby minimalne ryzyko (oczywiście: w tym – artystyczne), do czego nie da się skonstruować prostego jak cep przekazu (por. stojący na dystrybucji kapitału społecznego półprzemysł produkcji blurbów). Powiecie: ale jak to, przecież są i mniejsi, są Domki (w żargonie marketingowym: niszowi). Tak, są; ujmę to jednak następująco. Kasa jest na Broadwayu, ale udajemy, że off‐Broadway też się liczy; na plus – pozory obiektywizmu, ale praktycznie? wystarczy sprawdzić wolumeny sprzedaży.

Czy nagrody literackie się liczą? Jasne, liczą się po trzykroć, ale tylko zagraniczne (typu: Booker, Nobel). Niech nikogo nie zwiedzie „najważniejsza nagroda literacka w Polsce” i jej orzeczenia: to coroczny ewent marketingowy Domu Agora (porównajcie z zasięgotwórczym znaczeniem Gdyni i innych: jest praktycznie żadne, widać to zwłaszcza w 2022).

Niedawno wykryłem ostateczny „probierz hajpu”. To „Vogue” (por. vogue.pl, dział kultura / książki). Rodzaj telewizji śniadaniowej na papierze (w sieci). Hasła‐klucze: glamur, lajfstajl, modne tematy społeczno‐obyczajowo‐historyczne (lektury „do pociągu”).

Czy niniejszy wpis nie krzywdzi aby wielu dobrych książek, wielu fajnych inicjatyw wydawniczych (choć sygnowanych przez Domy właśnie)? Pewnie tak. Ale to wpis „w imieniu” tej [dobrej, wybitnej] literatury, która została napisana, a która może sobie tylko pomarzyć o wejściu do wewnątrz „hydrauliki hajpu”. W tym tej, która chodzi teraz po wydawcach (albo: chodziła bezskutecznie jakiś czas temu) i daremnie antyszambruje w przedpokojach Domów (czy nawet Domków). „Nie da się ustalić gatunkowości ani przekazu marketingowego; żałujemy, ale nie”. Tyle usłyszą.

W swojej niepowstrzymanej (do czasu) ciekawości wchodzę w różne rzeczy, których trop zamajaczył. I nie umiem (do czasu) powstrzymać się przed „psim odruchem” [reportare„przynieść (z powrotem)”]; efektem – blogonoty (które czyta może z 50 osób, a chęć do rozmowy przy okazji zgłasza [statystycznie] osoby ułamek [ułomek?]).

(Cena ciekawości spadła.)

Ale – do rzeczy. Kiedy przed laty ukazał się polski przekład pn. Finneganów tren, oczywiście kupiłem; taki trud powinien być skwitowany przynajmniej zakupem egzemplarza. (Nie jedyna to książka, która miała czekać na „lepsze czasy”.) Dopiero jednak niedawno nagrodzone w Gdyni Myśliwice, Myśliwice [zob.] uświadomiły mi, że jest u nas człowiek, który posiadł wyjątkowy poziom kontroli nad językiem, a przy tym (co nie dziwne wobec szalono‐mnisiego treningu, jaki odbył przy FW) nie sługa, lecz pan, wykręcający język jak chce. To bliska mi postawa; znieść nie mogę mechanicznych prasowaczy języka na gładko, w przenudny biurokratyczny uniform, państwa [niektórych] redaktorstwa; Krzysztof Bartnicki jest nad nimi mścicielem.

I tak, od koniczka do rzemyczka^, trafiłem do „Fu wojny”. Już w jednym z pierwszych przypisów objawia się (jakże cenny) duch zabawy.

Teoretycznie możliwe jest, że chińskie pierwowzory Fu nie istnieją, więc dziełem oryginalnym byłyby ich rzekome przekłady na języki europejskie, jak i to, że teksty chińskie zniszczono, a pamięć i wiedzę o nich zachowuje zbiór Fu. Prócz tych są i inne możliwości. Np. ta, że chińskie pierwowzory Fu to przeróbki bądź kolaże innych (zniszczonych?) tekstów. Warto zauważyć, że tekst Zwierciadło wojenne wspomina Pierwszego Cesarza (秦始皇), który w 213 r. p.n.e. nakazał palenie ksiąg (焚書), m.in. Pięcioksięgu konfucjańskiego (五經). Biblioteki w siedzibach cesarskich bywały niszczone podczas rozmaitych wojen i rewolt. [wytł. moje – n.]

Stylizowane na starochiński rozważania przepatrują taki oto zamysł:

Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.

...nad którego oznajmieniem zawisa pierwsze (i ostatnie, powracające na IV stronie okładki) zdanie:

Tłumaczenie jest kontynuacją wojny innymi środkami.

Zapoznanie się z całością tych traktatów, sowicie upstrzonych przypisami (b. ważny element), pozostanie przywilejem bogatych [w czas i ciekawość]. Droga wolna. Dla mnie jest to pyszna lektura, czas teraźniejszy, bo i w samym Fu znajdujemy się w kołowrocie przemian (w czasie właściwym, tj. cyklicznym).

Nie powstrzymam się jednak od ilustracji.

W rozdziale Rozmowy Kufu z Kufu mamy (poniekąd wewnętrzny) dialog dwóch postaci: Kufu (克服) i Kufu (庫夫), jak widać (w nawiasach), nieco jednak różnych. Jest też dodatkowy powód przytoczenia tego właśnie fragmentu, mianowicie znaleziona przez Bartnickiego powiedź na odparł [te cząstki interesują mnie co najmniej od czasu blogonoty didaskalia (2010)].

Mistrz Kufu parł:

Słowny Pan wielokroć naruszył nasze granice [cierpliwości].

Odparł mu Kufu:

Zhan Le, przekonany o swej sile, lekceważy nasze wezwania do opamiętania się. Proszę o armię dwustu tysięcy [znaków]. Zawrócę przeciwnika.

Mistrz Kufu parł:

Musiałbyś maszerować długo, na czele armii niezbyt licznej. Jaką strategię wybierzesz?

Odparł mu Kufu:

Zarządzę szyk cetny. Atak zawsze czołowy i według zasad.

Mistrz Kufu parł:

A jednak na obcego często zbieramy się w szyk lichy.

(Itd.)

* * *

Wczorajsza blogonota omownie dotyczy (oczywiście^) tego właśnie dzieła. Skąd jednak przebranie? (Pisze się tam o „autorce”, domniemywanym polem omówienia jest związek ksiąg kucharskich z kuchnią.)

Otoż gdy się czyta „Fu wojny”, uderza (nic dziwnego, wynika to ze stereotypowego i historycznego kontekstu W‑pojęcia) męskocentryczność tekstu [-ów]. (Po latach, w Myśliwicach..., rzecz ulegnie odwróceniu.)

Pomyślałem zatem, że zagadka (= zabawa) mogłaby polegać na zasłonie dymnej eksponującej żeńskość, a stereotypowym (jednak mniej zachłannym niż domena wojny) uwikłaniem żeńskości jest gotowanie. Zresztą również (albo: komplementarnie) dające się zastosować jako metafora do dziedziny tłumaczenia.

Intencją moją było bliskie odniesienie się do [sensów z] „Fu wojny”, mimo przebrania (przebrania zresztą są w tej linii piętrowe). Temu też służy lekka stylizacja. A przy okazji (w aneksach) odnalazły się (przygodne) konteksty.

* * *

Pozostaje pytanie, po co (dlaczego) Krzysztof Bartnicki owo Fu napisał [resp. „opracował”]. Właściwie nie wypada nad tym się zastanawiać. Ale zgłoszę uwagę do zagadnienia.

Być może głód adrenalinowy (po latach szalonej mnisiości). Mnie się jednak na plan pierwszy wysuwa hipoteza taka. Czy ktoś w istocie czyta FW (albo w przekładzie FT)? Sami podejrzewacie jak jest.

Gest KB (ten z Fu, jak i poboczne gesty muzyczne) to akt szczodrości.

„Przeczytajcie ze mną.”

Tekst tego dzieła polega na ostentacyjnym przebraniu, z którego czerpie rozliczne korzyści. Wrócimy do nich. Sam kostium krojony podług reguł dalekich terytoriów; pojęcia i ich szeregi rzeźbi się tam w twardym powietrzu. Są naraz: przejrzyste z dystansu, a w bliskim kontakcie stawiające nieustępliwy opór; próby ich obejścia więzną na fałszywych ścieżkach.

Mało kto podjął lekturę dzieła, jeszcze mniejsza garstka sięgnie poń w przyszłości. Ze szkodą. Nasz czas przedkłada praktykę komercyjną nad krytykę pojedynczych poczynań; to czas fast foodu. Masowe wytwórnie szklanych paciorków opłacają szeregi komiwojażerów, ci przekonują lud, że (fabryczne) szkiełko jest rękodziełem, innym i lepszym od poprzednich. To fałsz. Pojęcia w odwrocie, w polu władztwo zdarzeń.

Pod prąd tego nurtu idzie autorka dzieła. Niespiesznie. W rzadkich próbach zrozumienia jej trudu powiadano: żeby zjeść, trzeba zgromadzić składniki, poznawszy ich naturę; obmyć, kroić lub wiązać, odnaleźć kolejność czynności i ich znaczenie, możliwe i konieczne zależności. Potem gotować, oczekując potwierdzenia albo niespodzianki. Powiadano: stawką nie jest sytość. Stawką jest wskazanie dróg rozumienia przepisów. Przejście od słów przez substancje do smaku. Książki [kucharskie] z dalekich stron żądają składników u nas niedostępnych lub nazbyt kosztownych (czym je zastąpić?) albo trenigu czynności u lokalnych mistrzów (kto tam pojedzie się uczyć, zapomni smaki macierzyste i wyzuje się z wiedzy o [naszych, możliwych] substytutach). Powiadano wreszcie: celem jest gromadzenie wiedzy o przepisie postępowania z przepisami, a nie one same. Nie będzie [ta wiedza] prosta. W wielorakich ramach ujawni każdorazowo zależność przepisu od przypisów. Nie należy jednak dawać wiary tym, co twierdzą, że przypisy zastąpią własne doświadczenie, ani tym, co mówią, że da się posiąść doświadczenie bez studiów i praktyki, a tym samym głoszą przypisu zbędność.

Korzyści z przebrania jakie są. Mądrość innej domeny z pozoru nie pasuje do naszych zatrudnień. Wnikliwy wie, że to pryzmat, nie lustro. Lustra zwodzą szczegółem i przyzwyczajeniem do widzianej postaci. Lustro mami barwą ubioru, przykrywa nim ruch w tańcu. To jeden z przykładów. Tymczasem sposoby rozszczepiania odrywają od dosłowności obrazu, pokazując metodę. Rąb drewno jak światło, a unikniesz sęków. Korzyścią dalszą jest możliwość przejęcia [katalogu] aspektów [tam] już rozpatrzonych. Czy mogą mieć zastosowanie w naszej domenie? Jeśli okaże się, że tak, małym kosztem [nie podlegająca karze kradzież] zyskujemy obfity kęs wiedzy, szmat pola na nowe ćwiczenie. Są i inne korzyści.

aneks 1

O regułach. Znużeni hałasem wszechobecnych porad i nakazów [ob. „paciorki” powyżej] popadają niekiedy w kpinę podszytą postawą rezygnacji. Czas sprzyja przeoczaniu [takich] świadectw.

[światem rządzi] szesnaście paradoksów

dwanaście krótkich przykazań [których trzeba przestrzegać, tylko nikt nie wie, jak one brzmią i właśnie dlatego panuje taka samowolka]

siedem pustych szklanek

aneks 2

O substytutach. Poznajmy parodię; za nią stoi głęboka niewiara.

Wywar w ilości 3 litrów przygotuj tak, jak zwyczajny rosół z ryby. W Owerni używa się do tego miejscowej odmiany wina musującego, niedostępnej na rynku; w tym wypadku każdy dobry szampan będzie zadowalającym substytutem.

Rozumiem przez to substytut, który zadowala m n i e. Puryści podają rosół z ryby jako przyczynę, dla której w ogóle nie sposób przygotować farce double. W La Tour Lambert, jak słusznie twierdzą, metoda przechowywania rosołu pozwala, aby ewoluował, nie psując się: w podobnych amforom słojach, składowanych w najchłodniejszych głębiach wielkiej groty, słaba, nieustająca fermentacja nadaje odwiecznej miksturze wykwintną, fiołkową kwaskowość. To, powiadają, jest niepowtarzalne. Ja zaś uważam, że 30 kropel olejku omanowego odtworzy ten smak tak doskonale, że przekona nawet najczujniejsze podniebienie.

aneks 3

Pytający. O jakim dziele mowa?


PRZYPISY

[1] w aneksie 1: za blogonotą z: Przepływy Macieja Libicha
[2] w aneksie 2: fragment z: Wiejska kuchnia z Francji centralnej Harry’ego Mathewsa, przeł. Tadeusz Pióro, LnŚ 6/1998

« older entries · newer entries »