blo

You are currently browsing the archive for the blo category.

Do premiery książki Moja ukochana i ja Renaty Lis jeszcze tydzień, a już można powiedzieć, że wywołała poruszenie (sam zresztą wziąłem poniekąd udział w procederze, którego zasadniczo nie pochwalam: w przedpremierowym życiu książki, które, niestety, rzadko kiedy przedłuża się na czas po premierze, czyli ten, w którym szeroki czytelnik dopiero ma szansę książkę przeczytać). W „Dwutygodniku” pojawiła się obszerna rozmowa autorki z Agatą Sikorą, w „Czasie Kultury” znakomity tekst Przemysława Czaplińskiego (dialogującego z autorką i podejmującego – krytycznie – wątek fundamentalny dla odbioru M. u. i j., tj. obszar lokowania nadziei).

Chwalby agorowych panów od wierszówki pominę (bo mam ich opinie za psi pazur, czy to pochlebne, czy mniej – zwykle nie wystają ponad nachalny marketing), nie pominę natomiast tekstu Moniki Ochędowskiej z magazynu „Książki”; tekst to chaotyczny, zgłaszający przeróżne pretensje do książki Lis, a przy tym fałszujący.

Ochędowska, ukończywszy komparatystykę na UJ, prowadziła (skasowanego już) bloga miszong.pl, publikowała sporo w „Dwutygodniku”, teraz pisze głównie w „Tygodniku Powszechnym”. Jej metoda lektury (i pisania) często (choć zazwyczaj łagodnie) irytowała mnie: osią tej metody było zestawianie iluś tytułów prozy wg pewnego klucza i szukanie (sam powiedziałbym mocniej: tworzenie) podobieństw; mając już w garści „strychulec”, MO rozdzielała „nagany ogólne” („ach, ten tytuł nie wystaje niczym z trendu, jakie to wtórne”) i „szczegółowe” (np. „nie dość wyraża trend”). Przy lekturze tych tekstów miałem często odruch – no ale ciekawiej byłoby porozmawiać o różnicach! Nie mówiąc już o nieustannie tworzonej kategorii „odpowiedzialności zbiorowej”, wedle której za słabość jednej książki, przypasowanej do strychulca, miałyby się tłumaczyć inne, literacko lepsze.

Wróćmy do książki Lis. Ochędowska pisze:

Dotknęły mnie momenty, w których autorka wymierza ostrze ironii w codzienne krzątactwo (sąsiedzi z bloku nieustannie „pichcą i pucują”). Dużo tu krytyki mieszczańskiego stylu życia, co – paradoksalnie – demaskuje w autorce kompleks aspiracji do artystyczno‐inteligenckiego habitusu, piętno getta.

Tymczasem u Lis chodzi o krzątactwo bardzo niecodzienne:

Święta, święta i po świętach, chciałoby się zawołać i zamknąć temat, ale z polskich świąt nie tak łatwo się wyplątać. Trzeba przejść wszystko: Boże Narodzenie, międzyświęcie, sylwestra i Nowy Rok, aż do Trzech Króli. Zaczyna się zresztą coraz wcześniej: mikołaje z czekolady pojawiają się w sklepach we wrześniu, a nie po święcie zmarłych jak drzewiej bywało. Potem startują lichwiarze, nęcąc kredytami, dzięki którym święta będą się nam przypominać aż do Wielkanocy.

Razem z melodią Last Christmas ludzi ogarnia przedświąteczne podenerwowanie i wszyscy warczą na siebie po Lidlach i Biedrach, powoli wprowadzając się w nastrój, który zdarza się, jak to mówią, tylko raz w roku. Przed godziną zero panie domu na ostatnich nogach pichcą i pucują, ich „drugie połowy” w kryzysie męskości taszczą siaty z zakupami, bezsilnie tłukąc głową w ścianę windy, kiedy nikt nie widzi, i za pięć dwunasta biegną jeszcze po leki na wątrobę i kaca, by wreszcie, gdy zaświeci „pierwsza gwiazdka”, zasiąść do stołu i wstać od niego jak pan Jezus z grobu dopiero na trzeci dzień.

Częścią tego jarzma jest obowiązek obcowania z rodziną. Niezależnie od tego, czy się lubimy i czy mamy o czym rozmawiać, musimy ze sobą przebywać w izolacji od „obcych”, ponieważ „jesteśmy rodziną” i „są święta”. [...] Pamiętam, jak w czasie studiów z moją najlepszą przyjaciółką A. wypłakiwałyśmy się sobie w słuchawkę, wyglądając chwili, kiedy koszmar się skończy i będzie można wyjść z domu.

Ochędowską dotknęły (osobiście? hm) również inne (według niej) niedostatki pisania Lis; trochę szkoda mi czasu na komentowanie tych uraz, zwłaszcza po przytoczonym fałszującym myku powyżej.

Jest jednak fragment tekstu MO, przy którym szeroko otworzyły mi się oczy.

Szczęśliwie nie ma dziś, nawet w naukach ścisłych, obowiązku omijania własnej tożsamości, udawania, że nie ma piszącego ciała, które pożąda, choruje albo się wstydzi. Nie jesteśmy równi – dorastaliśmy w różnych rodzinach i miejscach, zostaliśmy wyposażeni w inne kapitały kulturowe i społeczne. Nasze ciała wplątane są w sieci zależności klasowych oraz genetycznych, nie bez znaczenia są także szczęście czy przypadek. Jednocześnie wiemy, także z lektury samego Eribona, że metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem.

Bardzo ciekawie i konsekwentnie owo pisanie jest dziś kontrowane i stawiane w stan oskarżenia przez wciąż nie dość w naszej krytyce dostrzeganą twórczość Wita Szostaka. Szostak zdaje się podważać wszelkie formy konstruowania tak konkretnego, stanowiącego fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze, udowadniając swoimi kolejnymi książkami (naśladującymi dzienniki, wybory wierszy czy biografie) utopię tego konceptu.

Ponieważ sam od lat dostrzegam czynnie twórczość Wita Szostaka, czuję się upoważniony do komentarza.

Po pierwsze, zdanie: „metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem”. Komu dającym? autorom? Większość wymienionych z nazwiska autorów „pisania autosocjobiograficznego” rozlicza się w swoich ksiażkach z rozstrzępienia owej przynależności: w czasach dzieciństwa i młodości często nieuświadamianej (jako „środowiska naturalnego”), dopiero w zetknięciu z innymi światami rozpoznawanej, często boleśnie, zarazem strzepiącej się, gdy osoba autorska życiorysowo rozdziela się od własnej „grzybni”. Nierzadko jest też tak, że owe strzępy, lepiąca się pajęczyna, zostają jako świadectwo/przypomnienie dwoistości egzystencji (wewnętrznej) – ale, dalipan, nie jest obowiązkiem piszących kultywowanie owej dwoistości. O co więc chodzi MO? Zdanie zgrabne, ale bodaj bez treści.

Po drugie, co ma do tego twórczość Szostaka? Owszem, autor od lat ćwiczy [jak batem^] powieść na rozmaite sposoby, podgryzając koncept „fabularności”, mnożąc (mniej czy bardziej ostentacyjnie) warianty fikcji; osią myślową tych ćwiczeń i proteuszowych przekształceń jest przechodzenie od realnego do mitycznego (a także odwrotnie). Nie wiem, czy Wit Szostak w ogóle zdaje sobie sprawę, że swoim pisaniem kogoś/coś oskarża. To Ochędowska zdaje się oskarżać, używając Szostaka jako młotka – tylko: na jakież to czarownice? „Fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze”. Co to w ogóle znaczy?

Jak już mówiłem, chaotyczny tekst, prezentujący jakieś (osobiste?) urazy – ale bez przekonujących uzasadnień.

administrivia

Blog istnieje od 2009, zjadł sporo mojego czasu (i nie tylko: utrzymanie domeny i hostingu kosztuje). W tym czasie fejsbuk zabił blogi (poza niszowymi klastrami, które łaczą się wzjemnie ze sobą w sieć linków, oraz nielicznymi blogami‐reliktami, które zachowały wierną publiczność; boję się, że to nie mój przypadek). Mnożące się społmedia kończą blogocyd.

W tym czasie techno‐cywilizacja tworzenia potrzeb – w lwiej części wmuszanych, typu sprzęt dzień po upływie gwarancji psuje się z automatu, albo: nowe wersje software’u oferują nowe możliwości, które tak naprawdę psu na budę (za to stare, fajne, działąjące dotąd rzeczy przestają działać), wobec czego potrzebne mocniejsze komputery, które wymagają nowych wersji software’u itd. – poczyniła kolejne postępy.

Co dotknęło również technologii tego bloga: różne [fajne] rzeczy przestały działać albo zaczęły działać bylejak. Stąd ten remont; jego wynikiem jest radykalnie uproszczona mechanika. Ale udało się w większej mierze zachować wygląd, na którym – od początku – bardzo mi zależało. Sorry, żadnego „odświeżania” itp., stare [które jeszcze] działa, i ok.

Książka Renaty Lis Moja ukochana i ja ma mieć premierę 10 maja, ale już jest opakowywana; proces ten, w zgodzie z reżimem marketingu, zapewne właśnie wtedy zacznie się kończyć.

Opakowywanie ma część statyczną: to okładka (skądinąd b. udana, operująca wizualnym skrótem‐symbolem w duchu, powiedzmy, japońskim, autorstwa Tomasza Majewskiego) i wprowadzenie wydawcy (Wydawnictwo Literackie; autorstwo personalnie nieznane), o którym tuż niżej, oraz część dynamiczną: publikacja fragmentów czy rozmowy z autorką w mediach, zapowiedzi spotkań autorskich (pierwsze: dzień po premierze: publiczność zapewne zdąży przeczytać^),

Wydawca (czyli władczy dział marketingu) tak wprowadza (cytuję całość) w książkę:

Intymna, intelektualna i interwencyjna Książka, po którą powinna sięgnąć każda lesbijka w Polsce.

Moja ukochana i ja to poruszająca historia miłości. Od szaleńczego zakochania, które sprawia, że żyjemy poza czasem, w stanie permanentnego uniesienia. Przez intensywnie rozwijającą się relację, która daje wrażenie poznawania świata z zupełnie odmiennej perspektywy. Wreszcie – tworzenie domu, obrastanie w tylko sobie znane rytuały, oswajanie samych siebie z budowaniem nowego, wspólnego życia.

Idylliczny obraz jest jednak weryfikowany przez rzeczywistość. Renata Lis, pisarka po pięćdziesiątce, przez ponad połowę życia jest w związku z kobietą. Wprost i bez zbędnego romantyzowania ukazuje, jak zmieniały się społeczno‐kulturowe realia bycia lesbijką w Polsce, z jakimi trudnościami muszą mierzyć się pary homoseksualne w naszym kraju, ale pisze też o codzienności, kotach i życiu z depresją.

Autorka nominowanego do Nagrody Nike eseju Lesbos szczerze przygląda się również swojemu dorastaniu w centrum patriarchalnej i często homofobicznej społeczności w okresie PRL‑u, a także chorobie i śmierci matki. Ta intymna autobiograficzna opowieść skłania do refleksji o wpływie warunków społecznych na indywidualne wybory, pokazując, że życie wielu z nas mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie doświadczenie wykluczenia i nierówności.

Można doprawdy współczuć Renacie Lis takiego nagromadzenia poszufladowanych frazesów – bo Moja ukochana i ja występuje [pisanym czynem] bardzo jawnie i przeciwko jałowym frazesom, i – szczególnie mocno – przeciwko szufladom.

Trzy epitety na „int‐” w wytłuszczonym leadzie; mistrzowska^ aliteracja, jakby trzy wymiary. Nieprawda: jednym z głównych walorów M. u. i ja jest to, że „intelektualne” jest zarazem nierozerwalnie „intymne”; moment intelektualny [zwrot ten kursywię: pomyślcie o momencie pędu, cesze charakterystycznej, o impecie] nie jest oddzielny od [opisu] „momentów intymnych”: to jedna emo‐inte‐całość. A co do „interwencji”, wierzyła autorka w możliwość przystąpienia Polski do nurtu cywilizacyjnych zmian przez (coraz to beznadziejnie dłuższy, prawda?) czas po ’89; teraz, jak pisze w książce i mówi w wywiadach, pozostało jej scedowanie nadziei na następne [dosłownie:] pokolenia.

Czy każda lesbijka w Polsce powinna sięgnąć po M. u. i ja? Będzie chciała, to sięgnie. Naprawdę powinni sięgnąć po książkę Lis ci, którzy mają na podobne teksty‐świadectwa przedustawnie wyjebane: cała ta klerofaszystowska konstelacja fundamentalnych (oraz fundamentalnie durnych a pazernych) skurwieli, którzy kradną nam [tak, też się poczuwam] – nic mniej niż – życie.

Dalej wydawca odstawia [mającą nęcić] sztampę. „Szaleńcze zakochanie”, bla‐bla, „idylliczny obraz” [doprawdy? czytałeś tekst, dziale marketingu?], „bez zbędnego romantyzowania” [jak się określa niezbędne?], jeszcze dalej instagramicznie: „codzienność, koty i depresja”, brawo (klasyczna prywatyzacja problemów wynikających z kształtu systemu sprzężonego zwrotnie z obyczajowością / dominującą [cętkowaną] mentalnością). Wreszcie wskazanie, że mejnstrim [nom‐Nike dla Lesbos], i wskazanie zysku: „skłoni do refleksji” [kogo? każdą lesbijkę w Polsce?].

Przepraszam, Renato, że tak się pastwię, i to przed premierą; wiem, że trzeba ponieść koszty pływania żabką w mejnstrimie, ale ja nie muszę.

* * *

Tytuł blogonoty jest trawestacją jednego [„mistrzowskiego”, pisze w książce RL] z haseł czarno‐parasolkowej fali protestów po znanym numerze skurwieli (pseudo‐trybunał Przyłębskiej), które padło w ramach „radykalnie niszowego głosu humanistów” [RL]:

Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem

Jasne, że idzie mi o taką samą potencjalną dwuznaczność, jaka (gramatycznie) mieszka w znanym „byt określa świadomość”.

Tym razem chodzi o indywidualny podmiot RL. Podmiot jest migotliwy, zmienny w czasie. Podmiot retrospektywnie orzeka o sobie (poniekąd „dydaktyczne” [dla „pokolenia Z”, które nie wie, bo skąd] części Teczka oraz Szmulki i okolice). Orzeczenia [„dzianie się”] kształtują podmiot. Który włącza w swoje emo‐inte doświadczenie także lektury [czytane, lectiones^] i własną twórczość [pisane, scripturas^]; oczywiście również [przeżyte] (porządkujące z dystansu; to jednak proces, nie rezultat, stan „końcowy”) i [przeżywane] (w bezpośrednim, synchronicznym stawaniu się) – część Kamczatka jest naraz podróżą w daleką, zewnętrzną obcość i w głębię wnętrza, jego perypetie.

Część w jakimś sensie [patrzę z boku, z marsa] główna, „osiowa”, nosi ten sam tytuł, co cała książka.

* * *

W książce parokrotnie pada słowo „splątane”. Żeby wyjaśnić [zilustrować] rodzaj zależności między RL‐podmiotem a RL‐orzeczeniem, wolę metaforę funkcji uwikłanej [zob.]. Czy podmiot wykonuje orzeczenie, które zatem jest wykonywane? Czy też orzeczenie wykonuje podmiot, w sensie: jest on wynikiem czynnego orzekania, dziania, rzeczenia? W M. u. i ja jest to zagadnienie wagi innego uwikłania: życie–śmierć.

To, jak już wspomniałem, jest główną zaletą książki – wskazanie, że nie da się podporządkować jednego – drugiemu (i odwrotnie). Że muszą wystąpić razem. Objaśniając się wzajemnie. I to nie „ostatecznie” (bo jest to proces, nie stan finalny / „rezultat”). A jednocześnie jest tak, że posiłkując się, = wzywając na pomoc [w istnieniu–myśleniu–doświadczaniu], takimi osobami [lekturami] jak Eribon, Solnit, Nelson, Renata Lis w każdym kroku swojego rozwikłania stara się (skutecznie) być klarowna.

I właściwie to tyle, ile można powiedzieć o książce przed premierą. Duża rzecz. [Bardzo większa niż jej wydawca^.]

Korzystam z tego, że PIW pokazuje cyfrowo początki dwóch wydanych przez siebie powieści Raymonda Queneau, Daleko od Rueil (1944) oraz Zazi w metrze (1959); obie z czasów przed‐Oulipiańskich, choć słyszy się, że wcześniejszy Queneau był „(auto)plagiatorem przez antycypację” tego oulipiańskiego: gdy współzakładał stowarzyszenie, był już wybitnym praktykiem rozwijanej tam „filozofii tworzenia literatury”.

PIW‐owskie edycje pochodzą odpowiednio z 2021 i 2020 roku; przekłady autorstwa (odp.) Anny Wasilewskiej i Martyny Ochab (Zazi to wznowienie pol. wydania z 2005) są wybitne (a przynajmniej wybitne są te po‐polsku‐teksty, zastrzegam, nie znając francuskich oryginałów).

Queneau jest stylistą jakich mało; w Ćwiczeniach stylistycznych pokazał naocznie, że każdą (najbanalniejszą nawet) historię można opowiedzieć na mnogość [tamże: setkę] najrozmaitszych sposobów.

Korzystam zatem z owych cyfrowych początków powieści, by na ich przykładzie zilustrować tezę: proza nie musi być zamulona. A przeważnie jest, czy to w oryginałach, czy przekładach. O rodzajach zamulania można by długo, zamiast tego proponuję wycieczkę po Queneau – poniekąd instruktażową: jak odmulać. Jak pisać prozę nie – nudną, gniotowatą, dolegliwą, powtarzalną w chwytach itd.

Czy ktoś już wydał debiut (i ew. nast.), czy dopiero się przymierza – każdy i każda autor może odnieść pożytek z tej wycieczki. A i czytelnik, który z Queneau jeszcze się nie zetknął, może tu wziąć rodzaj lekcji: mulenie nie jest konieczną cechą prozy; od autorów można (również szyderczo) wymagać.

I jeszcze jedna rzecz: zamieszczone fragmenty mogą wprawić redaktorsko‐korektorskiego biurokrato językowego w toczenie piany, zgrozę, a może nawet apopleksję, tak bardzo obie tłumaczki nie stosują się do cholernych Regułek, których mechanicznym, ślepym stosowaniem biurojęz dodatkowo uniformizuje (i tak już przeważnie gniotowate) powieści czy opowiadania. Autorze, Tłumaczko [*]: nie dawajcie się uniformizować, ugniatać; formalnie rzecz biorąc, ostatnie słowo należy do Was. Zasłużcie na nazwisko na okładce^.

Prozę Queneau przedzielam poniżej komentarzami – właściwie technicznymi; można wszakże opuścić już w tym miejscu blogonotę, znaleźć w sieci PIW i te dwie książki, oddać się nieskrępowanej lekturze. Jeśli wola.

Daleko od Rueil

Odpadki wysypały się z wiadra i z impetem wpadły do śmietnika; skorupki jajek, ogryzki, zatłuszczone papiery, obierzyny. Mdły i gnilny zapach towarzyszył tej erupcji, zapach nie tak znów nieprzyjemny, nieco pokrewny woni wilgotnego mchu w głębokim lesie, ale z cynowym posmakiem z uwagi na pojemnik, obok którego ustawia się mały wózek, służący o świcie śmieciarzom do wywózki wzdłuż chodnika. Wiadro, wolne od zawartości, zawieszone na męskim ramieniu, miało właśnie rozpocząć wędrówkę na szóste piętro, kiedy pojawiła się służąca. Uznała, że opróżnianie wiadra ze śmieci to nie jest robota dla mężczyzny, ale nie pisnęła ani słowa, dyskretnie nie chcąc komentować tej męskiej sylwetki, zaszczycającej swoją obecnością w szlafroku korytarz kuchennych schodów.

O pisaniu Queneau (wielkiego miłośnika kina) powiada się, że jest „filmowe”. W rzeczy samej: powyższy akapit to precyzyjnie zaplanowany ruch kamery.

      Dżentelmen zaproponował pomoc, bo to, co niosła, wyglądało na ciężkie, ale odmówiła. Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj. O czym wiedział, bo znał służbę w kamienicy, jej zwyczaje i nawyki, wyjścia i wejścia. Wspięli się po schodach w milczeniu. Dotarli na górę; on, owinięty w jedwab o deseniu w gałązki, mieszkał na mansardzie z powodu upodobania do pracowni malarskich pod dachem, chociaż nie był malarzem.

Wysoka jakość prozy (w wierszach przyjmuje się to za [wygodny] aksjomat, prozę można sprawdzić) polega m.in. na tym, że każde zdanie, każde słowo w zdaniu są niezbędne. Teraz patrzymy także na jeden z mechanizmów uzwięźlania: mowę zależną; warto ją odnajdywać niżej, patrzyć, jak jest użyta. Zdanie: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj” obywa się świetnie bez wypełniacza (biurojęz dodałoby na przykład wypełniacz „odpowiada”: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, odpowiada, dopiero od dzisiaj”; można jeszcze bardziej zamulić: „odpowiada, że”).

      Sugeruje dziewczynie, żeby na chwilę weszła. Co też pan, ona na to. On wzrusza ramionami. Za kogo ona go bierze? Robi kilka kroków, żeby dyskretnie zapukać do drzwi, przed którymi biedak nuci kilka taktów z Traviaty. Od razu pojawia się młoda osóbka o jędrnych pośladkach i bez wahania proponuje belotkę we troje, pytając, to ty jesteś ta nowa. Mam na imię Thérèse, mówi, a tamta, że nazywa się Lulu Doumer.

Wtem! zmiana czasu. Dotąd przeszły, nagle teraźniejszy. Zamiast eseju na ten temat (napisano morze), krótko: czas przeszły to pamięć (relacje z niej w „teraz” lektury), a w filmie – ekspozycja (tła, kontekstu, miejsca, postaci etc.). Czas teraźniejszy to czas akcji (i dialogu: to jedna z podstawowych „akcji” u Queneau; popatrzcie niżej, jak czas przeszłowieje, gdy postacie milkną, gdy pauza w akcji). (Nawiasem mówiąc, biurojęz rzuciłoby się Reytanem na takie mieszanie czasów, ach! jaka niekonsekwencja!)

Nadto, są tu dwie frazy zdające się wystawać z ram „niezbędności”, o której było wyżej. „Biedak” oraz dodatek do „osóbki”: „o jędrnych pośladkach”. A przecież działają; proszę przemyśleć jaki tu rodzaj „psychologii postaci” [max lakonicznej] został zarysowany!

      Gość nalega, czy Lulu Doumer nie zagrałaby w belotkę? Ona nie umie. Otworzył drzwi mieszkania i weszli. Światło elektryczne ukazało Lulu Doumer to, czego w swoim krótkim życiu nie miała jeszcze okazji zobaczyć: wnętrze artysty, miękkie dywany, twarde poduszki, chińskie bibeloty, rozproszone oświetlenie, średniowieczne halabardy, bretońskie krucyfiksy, zdjęcia akropoli, przedmioty równie fałszywe, co spurchlałe, i całą masę innych rupieci tego rodzaju.
      Całkiem tu fajnie, mówi Lulu Doumer, która ma czternaście lat.
      – Zatkało cię, co – mówi Thérèse. – Żadna tam lipa, cały ten bajzel. Podziwiaj konkret.
      To ci dopiero, powtórzyła Lulu Doumer, to ci dopiero.
      – Nieczęsto uda ci się zobaczyć taką chatę – mówi Thérèse. – Nie każdy jest poetą.
      I nie każdy nazywa się Loufifi. Bywalcy w taki sposób upraszczali nazwisko Louis-Philippe’a des Cigales’a, który myszkował teraz w szafie ściennej. Wyjął butelkę alkoholu, kieliszki i ustawił je na tacy. Dołożył sucharki. Thérèse ujęła Lulu Doumer za ramię i pociągnęła ją w stronę wnęki, gdzie grobowe głębie kanapy spoczywały pod nawisem ciężkich oparów.
      Usiedli, przegryźli sucharkiem, wypili, a Lulu Doumer rozgrzana czystą wódką nagle poczuła się jak u siebie. Des Cigales rozłożył zielone sukno i wyjął talię kart.
      – Szkoda, że ona nie umie grać w belotkę – mówi des Cigales.
      – Nie zagramy przecież w wojnę – mówi Thérèse.
      – Ona chyba nie zna brydża – mówi des Cigales.
      – Nie, proszę pana – mówi Lulu Doumer.
      – Ja też nie – mówi Thérèse. – Ilekroć próbowałeś mnie nauczyć, zaczynałam kimać.
      – Leniwa z ciebie baba – mówi des Cigales, tasując metodycznie karty. – To co robimy?
      – Mogę wam powróżyć – mówi Lulu Doumer.
      – Potrafisz? – pyta Thérèse.
      – Tak.
      – Ja też – mówi Thérèse.

Dłuższy nie przerywany komentarzem fragment powyżej, w nim pięknie działają wszystkie dotąd wskazane mechanizmy odmulania. Jest i nowy: didaskalia. Zwróćcie uwagę na siedem kwestii dialogowych pod rząd, w których za didaskalium użyto tego samego czasownika: „mówi”. Nieszczęśliwe biurojęz zawodzi: „język polski nie znosi powtórzeń!” i sięga do słownika synonimów (omawiam to w zamierzchłej dawności blogonocie didaskalia, ze szczególnym uwzględnieniem czasownika „rzekł/‐a”). Otóż język (polski też) zniesie wszystko co trzeba, spokojnie. Szybkostrzelna seria „mówi” jak gra w ping‐ponga, błyskawiczna akcja.

Niżej, do końca fragmentu, już się nie wtrącam: sama radość czytania.

      – Ukrywałaś przede mną ten talent – stwierdza des Cigales i przesuwa talię w stronę Lulu Doumer.
      – Komu najpierw? – pyta Lulu Doumer.
      – Jemu – mówi Thérèse.
      – Mnie – mówi des Cigales.
      – Pan przełoży trzy razy lewą ręką – mówi Lulu Doumer.
      – Zrobione – mówi des Cigales.
      – W ostatniej kupce są tylko dwie karty – stwierdza Thérèse.
      – Każdy ma swoją metodę – mówi des Cigales. – Nie zawracaj jej tym głowy.
      – To pan – mówi Lulu Doumer, wyciągając spomiędzy rozrzuconych kart króla kier.
      Des Cigales przytaknął.
      – Blondynka – ciągnęła dalej Lulu Doumer. – Trzydzieści pięć lat. Zawód? Spójrzmy. Szwaczka? Nie. A tu mamy ósemkę karo: prowadzi salon fryzjerski.
      – Możesz to wyczytać z kart? – spytał des Cigales.
      – Zaskoczyła cię – mówi Thérèse.
      – A więc to prawda? – pyta Lulu Doumer.
      – Znam panią, która uprawia ten zawód – mówi des Cigales.
      – Jedziemy dalej. Dziesiątka kier: pan ją kocha. Dziewiątka kier: namiętnie. Dziewiątka pik: ona pana nie kocha. Siódemka trefl: no no, a czy to pana dama?
      – Mów dalej – mówi des Cigales.
      – Ósemka karo: ona kocha innego. Dama karo: to ci dopiero, nic już nie rozumiem! To kobieta!
      – Nie rozumiesz! – krzyczy Thérèse. – To nic trudnego, ale za młoda jesteś.
      – Ale to, co mówisz, niczego mi nie wyjaśnia – mówi des Cigales.
      Lulu Doumer tasuje karty.
      – Nie musisz się obrażać – mówi des Cigales.
      – Jedziemy od początku – mówi Thérèse.
      – Teraz pani kolej – mówi Lulu Doumer do Thérèse.
      – Dziękuję – mówi des Cigales – mam dość.
      – To teraz ja – mówi Lulu Doumer.
      Thérèse każe jej przełożyć tylko raz lewą ręką. Stawia karty inaczej. Des Cigales zapalił, ponury i milczący, a Thérèse mówiła o utraconych rzeczach, o rodzicach, którzy są daleko, ale ją kochają, o korzyściach z podróży i niegroźnych chorobach. W sumie wypadło nie najgorzej.
      – Jest niewesoło – mówi des Cigales. – Ale jakżeby życie mogło być zabawne? Dwa dni wcześniej czy też trzy miesiące później, zawsze ten sam kram. Kiedy się gra, można na chwilę zapomnieć, ale jeśli ma to służyć przywołaniu dawnej udręki, jest gówno warte!
      – Bo u pana był pik – mówi Lulu Doumer.
      – To co, Loufifi, może zagramy we dwoje partyjkę écarté – proponuje Thérèse.
      – Odechciało mi się.
      – Nie dał mi pan czasu – mówi Lulu Doumer – może były tam jakieś dobre karty.
      – Może.
      – Chyba mi pan nie wierzy.
      – Loufifi nie ma zaufania – mówi Thérèse – to przez chorobę.
      – Co panu jest? – Lulu Doumer pyta des Cigales’a.
      – Ontalgia – odpowiada Thérèse.
      – Że co?
      – Ontalgia.
      – Co to?
      – Choroba egzystencjalna – odpowiada Thérèse – przypomina astmę, ale jest bardziej dystyngowana.
      – Pani to jest obkuta – mówi Lulu Doumer.
      – On mnie tego nauczył.
      Des Cigales nabija fajkę i zapala. Ruchy ma spokojne i ociężałe. Lulu Doumer przygląda mu się, kiedy Thérèse stawia pasjansa.
      – Skąd jesteś?
      – Z Tancarville koło Hawru.
      – A ja sparysza – mówi Thérèse.

A tu, zwłaszcza po owym „sparysza”, dobry moment, by złożyć Annie Wasilewskiej wyrazy najwyższego uznania.

Zazi w metrze

Późniejsza o 15 lat (i tyle ponoć pisana) Zazi jest być może nieco mocniej satyryczno‐obyczajowa; zapewne to, wraz z wdzięczną (do ogrania) postacią tytułowej małoletniej bohaterki, sprawiło, że „filmowość” Queneau została potwierdzona błyskawiczną ekranizacją (Louis Malle).

Poniższy fragment w nieprzerwanym kawałku; czytelnik zechce sama sprawdzić obecność mechanizmów odmulania.

Tylko jedna uwaga: żywioł akcji (dialogów) Zazi to jeszcze bardziej parole niż langue. Co podkreśla się np. fonetycznym zapisem nazwiska matki Zazi: Żanna Laloszera.

Dobre miejsce tuż przed początkiem powieści, rozpoczynającej się od słowa „ktusztutakcapi”, by złożyć także Martynie Ochab (chronologicznie ten przekład jest wcześniejszy) wyrazy najwyższego uznania.

Ktusztutakcapi, irytował się Gabriel. Nie do wytrzymania, nigdy się nie myją. W gazecie napisali, że niecałe jedenaście procent mieszkań w Paryżu ma łazienki, nie dziwi mnie to, ale przecież można być czystym bez. Ci tutaj najwyraźniej się nie wysilają. A przecież to wcale nie śmietanka najbrudniejszych ludzi w Paryżu. Zestaw jest przypadkowy. Nie można zakładać, że publika na dworcu Austerlitz cuchnie bardziej niż na Dworcu Liońskim. No nie, nie ma powodu. Ale cóż za fetor!
      Gabriel wydobył z kieszeni jedwabną chusteczkę barwy bzu i przyłożył ją do nosa.
      – Kto tu tak śmierdzi? – odezwała się głośno jakaś kobiecina.
      To mówiąc, nie myślała o sobie, nie była egoistką, chodziło jej o zapach bijący od mężczyzny z chusteczką.
      – Czar golenia, perfumy Fiora, dobra kobieto – odciął się Gabriel.
      – To powinno być zakazane tak zatruwać powietrze – ciągnęła niewiasta pewna swojej racji.
      – Jeśli dobrze rozumiem, dobra kobieto, myślisz, że twój własny zapach może konkurować z aromatem różanych krzewów. Otóż mylisz się, siostro, bardzo się mylisz.
      – Ty słyszysz? – kobiecina zwróciła się do niepozornego jegomościa, który stał przy niej i prawdopodobnie miał prawo legalnie na nią włazić. – Słyszysz, jak mnie ta gruba świnia obraża?
      Niepozorny jegomość zmierzył wzrokiem gabaryt Gabriela i ocenił, że to istne byczysko, a tacy zawsze są łagodni, nie wykorzystują swojej siły, bo to byłoby tchórzostwo z ich strony. Wobec tego śmiało ryknął:
      – Sam śmierdzisz, gorylu!
      Gabriel westchnął. Znów musi uciec się do przemocy. Brzydzi go taka konieczność. Od zarania ludzkości wciąż to samo. No ale jak mus, to mus. Nie jego, Gabriela, wina, że to zawsze mizeroty zatruwają ludziom życie. Postanowił jednak dać cherlakowi szansę.
      – Powtórz no, coś powiedział.
      Zdziwiony, że byczysko się odzywa, niepozorny jegomość po namyśle przygotował taką oto odpowiedź:
      – Co niby mam powtórzyć?
      Spodobało mu się to sformułowanie, tyle że człowiek-szafa okazał się nachalny: pochylił się ku niemu i jednym tchem wyrzucił z siebie pentasylabę:
      – Cośtypowiedział...
      Facet się zląkł. Wybiła jego godzina, musiał sobie wykuć jakąś słowną tarczę. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to aleksandryn:
      – Po pierwsze nie pozwalam, byś mnie pan tykał.
      – Gnojek – odparł Gabriel z prostotą.
      I już się zamachnął, jakby chciał spuścić manto rozmówcy, gdy ten bez przymusu sam się rozłożył na ziemi między nogami oczekujących. Strasznie mu się chciało płakać.
      Szczęściem pociąg wtacza się na peron i następuje zmiana pejzażu. Woniejący tłum kieruje spojrzenia ku wysiadającym, którzy defilują teraz w stronę wyjścia: na czele kroczą pospiesznie biznesmeni z teczką w ręku i miną mówiącą, że umieją podróżować lepiej od innych.
      Gabriel wypatruje w dali: powinny wlec się w ogonie, kobiety zawsze się wleką w ogonie, ale nie, bo oto staje przed nim dziewuszka i zagaduje:
      – To ja, Zazi. Założę się, że jesteś Gabriel, mój wuj.
      – Zgadza się – odpowiada Gabriel tonem szlachetniejszym niż przed chwilą. – Jestem twoim wujkiem. Mała chichocze. Gabriel grzecznie się uśmiecha, bierze ją na ręce, podnosi na wysokość ust, całuje ją, ona jego, opuszcza małą na ziemię.
      – Pachniesz niczego sobie – mówi Zazi.
      – Czar golenia Fiora – objaśnia kolos.
      – Dasz mi trochę za uszy?
      – To męskie perfumy.
      – Widzisz, co to za ziółko – mówi Żanna Laloszera, która wreszcie do nich dobija. – Chciałeś się nią zaopiekować, no to proszę, masz.
      – Jakoś to będzie – mówi Gabriel.
      – Mogę mieć do ciebie zaufanie? No wiesz, nie chciałabym, żeby ją cała rodzina zgwałciła.
      – Ależ mamo, przecież ostatnim razem zjawiłaś się w samą porę, nie pamiętasz?
      – Tak czy owak, nie chcę, żeby to się powtórzyło – mówi Żanna Laloszera.
      – Możesz spać spokojnie – zapewnia Gabriel.
      – No dobrze. Spotykamy się tutaj na peronie pojutrze o szóstej sześćdziesiąt.
      – Po stronie odjazdów – dopowiada Gabriel.
      – Natürlich – mówi Żanna, która za czasów wojny była pod okupacją. – À propos, jak się ma twoja żona?
      – Dziękuję. Odwiedzisz nas?
      – Nie będę miała czasu.
      – Zawsze tak z nią jest, jak ma chłopa – mówi Zazi. – Rodzina przestaje się liczyć.
      – Pa, kochanie. Pa, Gabi. Znika.
      Zazi komentuje wydarzenia:
      – Tym razem wpadła po uszy.
      Gabriel wzrusza ramionami. Nic nie mówi. Bierze walizeczkę Zazi.
      Teraz coś mówi:
      – W drogę – mówi.
      Pruje przed siebie, roztrącając na prawo i lewo wszystko, co się znajduje na jego drodze. Zazi cwałuje za nim.
      – Wuju! – krzyczy – pojedziemy metrem?
      – Nie.
      – Jak to nie?
      Stanęła. Gabriel też hamuje, odwraca się, stawia walizeczkę i zaczyna objaśniać:
      – Właśnie tak: nie. Dziś nie da rady. Jest strajk.
      – Strajk?
      – No właśnie: strajk. Metro, ten wybitnie paryski środek transportu, usnęło pod ziemią, ponieważ pracownicy dziurkujący bilety przerwali pracę.
      – O łobuzy! – krzyczy Zazi. – O dranie! Zrobić mi coś takiego!
      – Nie tylko tobie – stwierdza Gabriel z doskonałym obiektywizmem.
      – Mam to gdzieś. Że też mnie się to przydarza, a tak się cieszyłam, taka byłam szczęśliwa, że się przejadę metrem. Psiakrew, cholera jasna.
      – Musisz pogodzić się z faktem – mówi Gabriel, którego wypowiedzi są czasem zabarwione z lekka kantowskim tomizmem.
      Po czym, przechodząc na płaszczyznę subiektywizmu, dodaje:
      – A teraz gazu! Karol czeka.
      – Akurat! Znam ten numer, czytałam o tym w pamiętnikach generała Vermota – wścieka się Zazi.
      – Ależ nie, skądże znowu – protestuje Gabriel.
      – Karol to kumpel, który ma taryfę. Zamówiłem nam go sobie z powodu strajku. Jasne? Idziemy.
      Jedną ręką chwyta walizeczkę, a drugą ciągnie Zazi.
      Karol faktycznie czekał, zaczytany w rubryce złamanych serc. Szukał tam, i to od lat szukał, apetycznej sieroty, której mógłby ofiarować czterdzieści pięć czereśni swojej wiosny. Ale każda z tych, które wypłakiwały się na łamach tygodnika, zawsze wydawała mu się albo za bardzo gęsią, albo za bardzo wydrą. Perfidne i podstępne. Węszył źdźbła w belkach żalów i w najbardziej sponiewieranej laleczce widział drzemiącą klępę.
      – Dzień dobry, mała – powiedział, nie patrząc na Zazi, i starannie wsunął tygodnik pod pośladki.
      – Niezły gruchot – mówi Zazi.
      – Wsiadaj i nie bądź snobką – mówi Gabriel.
      – Mam gdzieś snobki – mówi Zazi.
      – Zabawna ta twoja siostrzeniczka – mówi Karol, naciska spust i puszcza młynek w ruch.
      Lekką, lecz mocarną ręką Gabriel wpycha Zazi w głąb taksówki i sam siada obok.
      Zazi protestuje.
      – Zgnieciesz mnie! – wyje z wściekłością.
      – Obiecujące dziecko – stwierdza lakonicznie i spokojnie Karol.
      Rusza.
      Jadą kawałek, po czym Gabriel pańskim gestem pokazuje pejzaż.
      – Paryż! To jest miasto! No powiedz, czy nie piękne? – mówi zachęcającym tonem.
      – Mam to gdzieś – mówi Zazi. – Ja się chciałam przejechać metrem.
      – Metrem, metrem – gdera Gabriel. – Masz tu swoje metro! – I palcem pokazuje w górę.
      Zazi marszczy czoło. Coś tu nie gra.
      – Metro? – powtarza i dodaje z pogardą: – Też coś.
      Metro jest pod ziemią.
      – To tutaj jest napowietrzne – mówi Gabriel.
      – W takim razie to nie metro.
      – Wytłumaczę ci – tłumaczy Gabriel. – Ono czasem wychodzi spod ziemi, a potem się chowa.
      – Akurat!
      Gabriel czuje się bezsilny (gest), żeby zmienić temat, znów coś pokazuje po drodze.
      – Patrz! – ryczy. – Panteon!!!
      – Czego to ludzie nie opowiadają – mówi Karol, nie odwracając głowy.
      Prowadził powoli, żeby mała mogła obejrzeć zabytki i podkształcić się przy okazji.
      – Bo może to nie jest Panteon, co? – pyta Gabriel szyderczo.
      – Nie – odpowiada z mocą Karol. – Nie i nie. To nie jest Panteon.
      – W takim razie co to jest twoim zdaniem? Ironia jego tonu wydaje się niemal obraźliwa roz mówcy, który zresztą przyznaje się do porażki.
      – Nie mam pojęcia – mówi Karol.
      – No widzisz.
      – Ale na pewno nie Panteon.
      Uparciuch z tego Karola, mimo wszystko.
      – Może spytamy jakiegoś przechodnia – proponuje Gabriel.
      – Przechodnie to kretyni – mówi Karol.
      – No pewnie – ochoczo przytakuje Zazi. Gabriel daje spokój. Znajduje nowy obiekt zachwytu.
      – A to – woła – to jest...
      Lecz przerywa mu eurekowy okrzyk szwagra:
      – Znalazłem! To, cośmy widzieli, to oczywiście nie był Panteon, tylko Dworzec Lioński.
      – Być może – rzuca Gabriel lekceważąco – ale to przeszłość, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Teraz patrz, mała: fajna architektura, nie? To Inwalidzi.
      – Upadłeś na głowę – mówi Karol. – Co to ma wspólnego z Inwalidami?
      – No dobra, jeśli to nie są Inwalidzi, to co w takim razie? Może nam powiesz? – denerwuje się Gabriel.
      – Dokładnie nie wiem – przyznaje Karol. – Ale po mojemu to co najwyżej koszary Reuilly.

PRZYPISY

[*] chociaż nawet wybitny tłumacz dupa, gdy oryginał kupa

Okres przejścia w literackim (orbitalnym) roku merkantylnym przypada na czas najdłuższych nocy. Już w listopadzie pojawiają się pierwsze rankingi, ignorujące istnienie grudnia (w oczywisty sposob motywowane handlem pod choinkę), a zwolennicy oglądu z dystansu „odstawiają się od przedmiotu i mrużą oczy” dopiero w okolicach marca. Gdzieś między tymi umownymi datami pojawia się, na poły skrycie, okres przejścia – i z niego plony. Jest jak wschodnia dynastia Zhou wobec imperialnej potęgi dynastii Qin.

Co powoduje osunięcie się publikacji dzieła w okres przejściowy, nie wiadomo na pewno. Jednym z czynników może być presja [zmiany] liczby roku. Nagrody literackie bowiem przywiązane są, taka tradycja, do roku kalendarzowego, i gdy jakieś dzieło nie zdąży, musi czekać na następny obrót. Innym powodem może być presja roku budżetowego: rzutem na taśmę wydaje się książkę z datą N, by zdążyć z formą przejedzenia kasy; fizycznie może się dzieło pojawić w roku N+1. A czasem winę ponosi niespodziewany opad śniegu.

Sam bawię się w (mini) ranking [tu ostatni] o późnej godzinie ostatniego dnia grudnia. Mimo takiej restryktywnej ostrożności bywa, że umykają mi jak chińskie króliki ważne dzieła okresu przejścia.

W przejściu 2022/23 są dwa tytuły (obydwa wierszowe), których w rankingu nie uwzględniłem; teraz nadrabiam. Ustawiają się one wobec siebie trochę jak dwa tytuły prozatorskie wymienione w kategorii „najproza”: sprężony grafen kontra rozległy żywioł. [W prozie okres przejścia nie przyniósł rewelacji.]

Pierwszy z nich, Obręcze Natalii Malek (obnotowany w styczniu), wpadł w okres przejścia chyba z powodu śniegu.

Drugi, Wiosna ludzi MLB, kupiłem niedawno, rozbiwszy wreszcie świnkę celową. Nadal „mrużę oczy” [blogonota być może będzie], ale już posiadłem wiedzę, że to książka istotna. Nominalnie wyszła z datą 22 listopada 2022, „w księgarniach w grudniu”, jak informuje margines tekstu‐prezentacji jej Rafała Wawrzyńczyka w ostatnim zeszłorocznym numerze 2T; jeśli wpadła w okres przejścia, to być może z mojej tylko winy (no i świnki).

Przedsięwzięcie wydawnicze to organizm, którego celem jest wydawanie książek, czyli produktów opatrzonych numerem ISBN. Przedsięwzięć takich jest kilka typów, zależnie od sposobów finansowania działalności produkcyjnej.

A te są trzy: sprzedaż, dotacja (stała lub celowa) i self‐publishing.

Dla ustalenia (jak mawiają matematycy) lub wyostrzenia (jak może mawiać reszta) uwagi, zajmijmy się przedsięwzięciami wydającymi głównie książki z wierszami.

* * *

Od razu trzeba stwierdzić, że kategoria sprzedaż jest w tym kontekście kategorią ironiczną.

Chyba że w korpusie tytułów danego przedsięwzięcia dominują: klasyka (nazwiska dostatecznie omszałe lub znajdujące się na listach lektur szkolnych, niech wzorem będzie Shakespeare), nobliści i noblistki (np. Miłosz, Szymborska, Glück), prawienobliści (np. Zagajewski) itp. (w „itp” mieszczą się nazwiska, które można spotkać w podręcznikach, o ile zostaly już napisane) – tu sprzedaż istnieje, a nawet może finansować wydawanie książek autorów spoza [tak rozumianego] kanonu.

Gdzie indziej kategoria ta budzi pusty śmiech, zwłaszcza gdy idzie o debiuty. Jest to śmiech gorzki.

* * *

Nie da się ukryć: na tym poletku siłą rzeczy rządzi dotacja.

Są przedsięwzięcia pre‐dotowane, których działalność finansowana jest w całości z budżetu instytucji‐matki. Są np. w Polsce zacne Biblioteki [o znaczeniu regionalnym], prowadzące na marginesie zasadniczej działalności również wydawniczą. Gra w dotacje jest grą o sumie zerowej (dotacja w jednym miejscu oznacza brak dotacji w innym). Widać to wyraźnie na przykładzie przedsięwzięć wydawniczych, których instytucją‐matką jest Partia dziś rządząca.

Inne typy dotacji dzielą się na dwie grupy: dotację wydębia ssacz z ramienia przedsięwzięcia wydawniczego albo też przynosi ją autor. W drugiej grupie warto odnotować rosnącą popularność „dotacji publicznej”: autor organizuje zrzutkę na wydanie swojej książki. Byłby to zatem przykład na self‐publishing za cudze (nie własne) pieniądze; oczywiście autor musi mieć siłę przekonywania (zrzucających się).

* * *

Za własne pieniądze autor może się zgłosić do którejś z self‐publishing agencies [dalej: SPA] albo działać indywidualnie. Prestiż jest o rząd wielkości większy w przypadku SPA, bo (1) przeważnie zachowują one prawo selekcji (inaczej mówiąc, odmawiają wydawania grafomanii) oraz (2) udają, że są wydawnictwami. No i organizują proces wydawniczy (za stosowną, zwykle niemałą, opłatą).

Zasadnicza różnica jest taka:

  • wydawnictwo to przedsięwzięcie wydawnicze, w którym praktykuje się honorarium autorskie, niechby było (z książek z wierszami – zazwyczaj jest) groszowe: idzie o zasadę, czy to bedzie honorarium kwotowe, czy udział w zyskach ze sprzedaży, czy forma mieszana
  • w przypadku SPA autor zamiast zyskać – sam płaci

Punkt (2) powyżej [„udają, że są wydawnictwami”] jest istotny.

Dlatego że SPA‐charakter takiego przedsięwzięcia zwykle jest ukrywany przez publicznością. Słyszysz: taki‐a‐taka wydała tom z wierszami w wydawnictwie X, aaa! radość (względnie zawiść), sława mołojecka itd. Tymczasem autor miał po prostu kasę. W żadnym razie nie odmawiam wartości tak powstałym publikacjom książkowym (por. zdanie o „prawie selekcji”), niemniej tu też działa w jakimś zakresie gra o sumie zerowej: za innymi, być może równie wartościowymi propozycjami wydawniczymi nie stanęła kasa, i to ona zdecydowała.

Można zasadnie podejrzewać, że nierzadko SPA udające wydawnictwo po części nim jest. Czyli część tytułów wydaje jako SPA, a część – ze względu na własny ranking nazwisk? kumplizm? whatever? – wydaje w trybie zbliżonym do trybu wydawnictwa. Z zewnątrz nie odróżnisz jednego od drugiego. Ale fakt pozostaje: w takiej sytuacji jedni autorzy finansują innych.

Co budzi wątpliwości natury estetycznej i etycznej. (Wpisujcie miasta^)

* * *

Na koniec słowo o przedsięwzięciach wydawniczych, które próbują działać jak wydawnictwa (model „sprzedaż”, bez dotacji), ale – oczywiście – nijak nie może się im spiąć budżet. Siłą rzeczy. Są to przedsięwzięcia szalone.

Smutek budzą wyrażane (np.) w społmediach uznanie i deklarowany szacunek dla nich. Typowa sytuacja jest wszakże taka: lajków 100, a sprzedane egzemplarze – 2. Rodzaj hipokryzji obserwatorów rozciągniętego w czasie samobójstwa.

Co takim wydawnictwom można by polecić, jeśli upierają się przy istnieniu? Chyba tylko przejście na model SPA.

« older entries · newer entries »