pif‐paf

Do premiery książki Moja ukochana i ja Renaty Lis jeszcze tydzień, a już można powiedzieć, że wywołała poruszenie (sam zresztą wziąłem poniekąd udział w procederze, którego zasadniczo nie pochwalam: w przedpremierowym życiu książki, które, niestety, rzadko kiedy przedłuża się na czas po premierze, czyli ten, w którym szeroki czytelnik dopiero ma szansę książkę przeczytać). W „Dwutygodniku” pojawiła się obszerna rozmowa autorki z Agatą Sikorą, w „Czasie Kultury” znakomity tekst Przemysława Czaplińskiego (dialogującego z autorką i podejmującego – krytycznie – wątek fundamentalny dla odbioru M. u. i j., tj. obszar lokowania nadziei).

Chwalby agorowych panów od wierszówki pominę (bo mam ich opinie za psi pazur, czy to pochlebne, czy mniej – zwykle nie wystają ponad nachalny marketing), nie pominę natomiast tekstu Moniki Ochędowskiej z magazynu „Książki”; tekst to chaotyczny, zgłaszający przeróżne pretensje do książki Lis, a przy tym fałszujący.

Ochędowska, ukończywszy komparatystykę na UJ, prowadziła (skasowanego już) bloga miszong.pl, publikowała sporo w „Dwutygodniku”, teraz pisze głównie w „Tygodniku Powszechnym”. Jej metoda lektury (i pisania) często (choć zazwyczaj łagodnie) irytowała mnie: osią tej metody było zestawianie iluś tytułów prozy wg pewnego klucza i szukanie (sam powiedziałbym mocniej: tworzenie) podobieństw; mając już w garści „strychulec”, MO rozdzielała „nagany ogólne” („ach, ten tytuł nie wystaje niczym z trendu, jakie to wtórne”) i „szczegółowe” (np. „nie dość wyraża trend”). Przy lekturze tych tekstów miałem często odruch – no ale ciekawiej byłoby porozmawiać o różnicach! Nie mówiąc już o nieustannie tworzonej kategorii „odpowiedzialności zbiorowej”, wedle której za słabość jednej książki, przypasowanej do strychulca, miałyby się tłumaczyć inne, literacko lepsze.

Wróćmy do książki Lis. Ochędowska pisze:

Dotknęły mnie momenty, w których autorka wymierza ostrze ironii w codzienne krzątactwo (sąsiedzi z bloku nieustannie „pichcą i pucują”). Dużo tu krytyki mieszczańskiego stylu życia, co – paradoksalnie – demaskuje w autorce kompleks aspiracji do artystyczno‐inteligenckiego habitusu, piętno getta.

Tymczasem u Lis chodzi o krzątactwo bardzo niecodzienne:

Święta, święta i po świętach, chciałoby się zawołać i zamknąć temat, ale z polskich świąt nie tak łatwo się wyplątać. Trzeba przejść wszystko: Boże Narodzenie, międzyświęcie, sylwestra i Nowy Rok, aż do Trzech Króli. Zaczyna się zresztą coraz wcześniej: mikołaje z czekolady pojawiają się w sklepach we wrześniu, a nie po święcie zmarłych jak drzewiej bywało. Potem startują lichwiarze, nęcąc kredytami, dzięki którym święta będą się nam przypominać aż do Wielkanocy.

Razem z melodią Last Christmas ludzi ogarnia przedświąteczne podenerwowanie i wszyscy warczą na siebie po Lidlach i Biedrach, powoli wprowadzając się w nastrój, który zdarza się, jak to mówią, tylko raz w roku. Przed godziną zero panie domu na ostatnich nogach pichcą i pucują, ich „drugie połowy” w kryzysie męskości taszczą siaty z zakupami, bezsilnie tłukąc głową w ścianę windy, kiedy nikt nie widzi, i za pięć dwunasta biegną jeszcze po leki na wątrobę i kaca, by wreszcie, gdy zaświeci „pierwsza gwiazdka”, zasiąść do stołu i wstać od niego jak pan Jezus z grobu dopiero na trzeci dzień.

Częścią tego jarzma jest obowiązek obcowania z rodziną. Niezależnie od tego, czy się lubimy i czy mamy o czym rozmawiać, musimy ze sobą przebywać w izolacji od „obcych”, ponieważ „jesteśmy rodziną” i „są święta”. [...] Pamiętam, jak w czasie studiów z moją najlepszą przyjaciółką A. wypłakiwałyśmy się sobie w słuchawkę, wyglądając chwili, kiedy koszmar się skończy i będzie można wyjść z domu.

Ochędowską dotknęły (osobiście? hm) również inne (według niej) niedostatki pisania Lis; trochę szkoda mi czasu na komentowanie tych uraz, zwłaszcza po przytoczonym fałszującym myku powyżej.

Jest jednak fragment tekstu MO, przy którym szeroko otworzyły mi się oczy.

Szczęśliwie nie ma dziś, nawet w naukach ścisłych, obowiązku omijania własnej tożsamości, udawania, że nie ma piszącego ciała, które pożąda, choruje albo się wstydzi. Nie jesteśmy równi – dorastaliśmy w różnych rodzinach i miejscach, zostaliśmy wyposażeni w inne kapitały kulturowe i społeczne. Nasze ciała wplątane są w sieci zależności klasowych oraz genetycznych, nie bez znaczenia są także szczęście czy przypadek. Jednocześnie wiemy, także z lektury samego Eribona, że metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem.

Bardzo ciekawie i konsekwentnie owo pisanie jest dziś kontrowane i stawiane w stan oskarżenia przez wciąż nie dość w naszej krytyce dostrzeganą twórczość Wita Szostaka. Szostak zdaje się podważać wszelkie formy konstruowania tak konkretnego, stanowiącego fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze, udowadniając swoimi kolejnymi książkami (naśladującymi dzienniki, wybory wierszy czy biografie) utopię tego konceptu.

Ponieważ sam od lat dostrzegam czynnie twórczość Wita Szostaka, czuję się upoważniony do komentarza.

Po pierwsze, zdanie: „metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem”. Komu dającym? autorom? Większość wymienionych z nazwiska autorów „pisania autosocjobiograficznego” rozlicza się w swoich ksiażkach z rozstrzępienia owej przynależności: w czasach dzieciństwa i młodości często nieuświadamianej (jako „środowiska naturalnego”), dopiero w zetknięciu z innymi światami rozpoznawanej, często boleśnie, zarazem strzepiącej się, gdy osoba autorska życiorysowo rozdziela się od własnej „grzybni”. Nierzadko jest też tak, że owe strzępy, lepiąca się pajęczyna, zostają jako świadectwo/przypomnienie dwoistości egzystencji (wewnętrznej) – ale, dalipan, nie jest obowiązkiem piszących kultywowanie owej dwoistości. O co więc chodzi MO? Zdanie zgrabne, ale bodaj bez treści.

Po drugie, co ma do tego twórczość Szostaka? Owszem, autor od lat ćwiczy [jak batem^] powieść na rozmaite sposoby, podgryzając koncept „fabularności”, mnożąc (mniej czy bardziej ostentacyjnie) warianty fikcji; osią myślową tych ćwiczeń i proteuszowych przekształceń jest przechodzenie od realnego do mitycznego (a także odwrotnie). Nie wiem, czy Wit Szostak w ogóle zdaje sobie sprawę, że swoim pisaniem kogoś/coś oskarża. To Ochędowska zdaje się oskarżać, używając Szostaka jako młotka – tylko: na jakież to czarownice? „Fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze”. Co to w ogóle znaczy?

Jak już mówiłem, chaotyczny tekst, prezentujący jakieś (osobiste?) urazy – ale bez przekonujących uzasadnień.

  1. AdiK’s avatar

    Książka jest słaba pod wieloma względami, rel z Ochędowską. Osobiste urazy widoczne są raczej w tym tekście.

  2. nameste’s avatar

    @ AdiK:

    Nie sądzę.

  3. Hellk’s avatar

    Na marginesie, czy Powrot do Reims (a moze chodzi o cos innego?) byl az tak przelomowy, ze wszedzie go pelno? Rozumiem, ze zawieral doswiadczenie specyficznej grupy, mi niedostepne, ale imo duzo tam pretensjonalnosci, jesli bylo cos ciekawego, to raczej o transformacji francuskiej lewicy, ewentualnie, pocztowek z troszke znanego mi miasta.

  4. nameste’s avatar

    @ Hellk:

    W Eribonie nie tylko lokalnym, francuskim problemem jest kwestia, jak to się stało, że robotnicza lewicowa formacja przekształciła się w nacjonalistyczne faszyzujące drobnomieszczaństwo, a że w Polsce nadal do końca nie rozumiemy przyczyny sukcesu PiS, no to sam rozumiesz.

  5. Hellk’s avatar

    To ten ciekawszy aspekt PdR, ale Ochedowska (i Lis w wywiadzie ktory linkujesz) – jakby zupelnie o czym innym (rozstrzepianiu grzybni) – gdzie Eribon przeciez nic ciekawego nie odkryl.

  6. nameste’s avatar

    @ Hellk:

    Eribon w tekście książki Lis występuje jawnie kilka razy, zawsze w kontekstach antropologiczno‐socjologicznych, na przykład:

    Kiedy ojciec dowiedział się ode mnie i od matki, że idę do ogólniaka, rzucił, autentycznie zdziwiony, że przecież najpierw trzeba zdobyć zawód. Zadziałał zgodnie ze schematem opisanym przez Eribona – w imieniu porządku społecznego przypomniał mi o obowiązku „dobrowolnej deskolaryzacji”, który ciąży na mnie jako na dziewczynie z ludu. Powinnam pamiętać, gdzie moje miejsce, i nie wyrywać się, gdzie nie potrzeba.

    Abstrahując od powodów [jednym z nich była niewątpliwie LGBT‐pozycja narratora] pewnego rozgłosu, jaki Powrót do Reims zyskał w Polsce, tu jest używany jako rodzaj „wspólnego języka”, takich bazowych spostrzeżeń. Trudno mi powiedzieć, na ile one są „ciekawe” czy „odkrywcze”, niemniej, można pytać, czy była w Polsce przedtem podobnie socjologizująca autobiografia z wyraźnie klasową osią.

  7. Hellk’s avatar

    @przedtem

    Billy Elliot?

    Lis ledwie zaczalem, ale wydaje sie miec wszystkie zalety PdR i zadnych jego wad. DE to inny kraj, jezyk, epoka, moze w tym rzecz.

  8. nameste’s avatar

    Hellk:

    Billy Elliot?

    Pod tym względem (wychodzenia z własnej klasy) i wcześniejszej literatury sporo, weźmy choćby Juliana Sorela z Czerwonych i czarnych.

  9. Dziwna’s avatar

    Chyba zostałeś zdeplatformowany, a przynajmniej ocenzurowany. Kiedy próbowałam odnaleźć ten wpis, okazało się, że w Google zapytanie „nameste blog ochędowska” wypluwa wynik o treści: „Niektóre wyniki mogły zostać usunięte na mocy europejskich przepisów o ochronie danych.”

    Kiedy szuka się tego wpisu w Bing czy w DuckDuckGo, wpis można znaleźć, ale oczywiście prawie nikt nie korzysta z tych wyszukiwarek.

    Czytałam o tym, że politycy używają europejskiego prawa do zapomnienia, by ukryć krytyczne wobec siebie artykuły medialne. Ale nowością jest, żeby recenzentka i publicystka, zamiast zastosować typowe w takich sytuacjach narzędzie, czyli polemikę, użyła prawa do zapomnienia, by zakopać krytyczny wobec swojej publikacji blog.

    Może dobrze byłoby dowiedzieć się w Google na czyj wniosek i jak argumentowany ten wpis na blogu nameste został usunięty z wyników wyszukiwania w Google. Bo to nie jest sytuacja, kiedy ktoś ujawnia w internecie czyjeś dane osobiste, a ukrywanie wpisu publicystycznego, krytykującego czyjąś publiczną działalność, to jest cenzura na którą Google nie ma prawa.

  10. nameste’s avatar

    @ Dziwna:

    Nie ma jednego „obiektywnie działającego” gugla, wiele zależy od tego, kto (w sensie dane poukrywane w przeglądarce, na których gugiel opiera taktyki personalizacyjne) i którędy (domena językowa, do której jest przypisany IP szukającego, versus np. VPN itd.) pyta. Sam bez specjalnych problemów znalazłem tę blogonotę, również via gugiel.

    Druga rzecz jest taka, że nakład [„czytalność”] mojego bloga jest na poziomie błędu statystycznego w błędzie statystycznym, czyli praktycznie zerowa. Wyszukiwarki mogą mieć problemy, a – z drugiej strony – nikt przy zdrowych zmysłach nie przejmie się jakąkolwiek opinią ukrytą w niszy nisz.

    Wreszcie ani przez sekundę nie pomyślałbym, że Monika Ochędowska (nawet gdyby tę blogonotę czytała) miałaby aktywnie wpływać na „ukrywanie” przed światem treści postu (czy ktokolwiek inny); bądźmy poważni. Jest (u)znaną firmą: moje czepialstwo może być przez chwilę przykre w odbiorze, ale niczego raczej nie narusza.

    PS Używasz [do wordpressowej autoryzacji] ewidentnie fake‐maila, w zasadzie powinienem usunąć ten komentarz.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *