Kontent #23 zamieszcza fragmenty Wygody Natalki Suszczyńskiej, która chodzi w nich po „płótnie ogromnym i płaskim jak Podlasie”, rejonie pogranicznym. Rzecz napisana klarownie, rozpięta między konkretem a obrazem. Komentująca Anna Marchewka stwierdza:
Mało wygodnie czyta się te przecież niedługie kawałki, bo Wygoda nie zapewnia komfortu emocjonalnego czy poznawczego – na szczęście!
Warto poczytać, i prozę, i komentarz.
* * *
Mnie zainteresowała najbardziej kwestia „języka prostego”, tego bytu na poły mitycznego, języka pogranicza białorusko‐polskiego. Miał się on rozwinąć i utrwalić po wsiach (czy lasach), w swoistej enklawie. Ma być najważniejszym bodaj czynnikiem stanowiącym o pozaterytorialnej, pozanacjonalistycznej odrębności regionu (coś jak językowo endemiczny Prawiek). Polska czy (klująca się) Białoruś – abstrakcje, „my tu jesteśmy u siebie”, mówimy po swojemu, „po prostu”.
Natalka Suszczyńska ten mit w jakimś stopniu nadgryza.
Z preambualnego kawałka zatytułowanego „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”:
[...] można nawet podobno usłyszeć jak gadają. Część po polsku, część po białorusku. Są i tacy, którzy utrzymują, że mówią po prostu albo po swojemu. Niektórzy nawet wierzą, że takich nazw należy się trzymać, choć przecież niczego nie nazywają.
Co podparte jest anegdotą (kawałek „Nie ma że po prostu”) o tym, jak
w latach 70. dziadek zasuwał z magnetofonem przez Podlasie. Tuptała za nim moja mama, wtedy mała. Wyglądali jak Puchatek z Prosiaczkiem, którzy idą ku słońcu, choć nastroje były inne i misja też była.
Dziadek zachodził do domów i kazał ludziom gadać. Nagrywał to. Nie wierzył w mówienie po prostu, po swojemu, w tutejszą mowę. Był głęboko przekonany, że wszystko to jeden język.
...a po wnikliwym odsluchaniu taśm dochodził nieodmiennie do wniosku, że
wszystkie, ale to wszystkie nagrane przez niego osoby do pewnego stopnia mówią po białorusku
„Do pewnego stopnia”, a więc (jednak) z pewną asekuracją (się jej przyjrzeć – mętna jakaś).
Narratorka też ma pewne wątpliwości; kończący ten kawałek akapit jest tak pyszny, że przytoczę go w całości:
Opowiada mi o tym wszystkim mama. Kiedy zastanawiam się na głos nad tym, czy takie badania, że się ma zaplanowany wynik i dopasowuje do niego efekt, faktycznie są naukowe, patrzy na mnie jakbym próbowała wykuć słowo „dupa” w marmurze. Jedynej żyjącej świadkini tych wydarzeń nie sugeruje się przecież tego rodzaju rzeczy.
* * *
A jak ta kwestia wygląda u Tamary Bołdak‐Janowskiej, realnej użytkowniczki języka „po prostu”, która tej sprawie (jakby dla niej konstytutywnej „tożamościowo”) poświęca wiele uwagi w pisanych tekstach? Jest językowym świadkiem pogranicznego czasu/miejsca od początku lat pięćdziesiatych (pokolenie wcześniej od akcji dziadka), warto posłuchać.
W tekście Jak daleko stąd, jak blisko pisze:
Było nas dużo. Bardzo dużo. I jak powiedziałam, mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym, tak niełaskawie potraktowany przez matki. Kamu jon patrebny. A potem nasze matki płakały: nima z kim pahawaryć pa prostu, ῠsie stali raptam polszczyć. „Polszczymy” do dziś, poprawnie bardzo.
Najpierw nie było tak. Nasza polszczyzna nie była poprawna przez jakiś czas. Była taka sama, jak matek, no i ojców rzecz jasna. Była uboga i nie słowotwórcza, także kaleka, choć to językowe kalectwo było wdzięcznie barwne. Ja przyszedł, ja poszedł. Ja przyszła sień pokazać. (Ach, to nasze „sień”, zamiast „się”). Dźwiuch śledzi ῠczora kupił, a do tego dźwie bułki chleba i jedna harełka, cały liter. Radźja ja słuchał. Kuźdy powinien zjeść codzień choć jednu marcheῠku. On przyjdzie waῠtorek abo u srodu. Lej do sródka ta wódka. Wcześniej ta pograniczna polszczyzna brzmiała jeszcze „lapsz” Jak to zanotował Aniśka z Szamotuł: „Tuczka wzejszła, deżdżyk brzyzga, raby sobak brzecha w bendce. A po drodze iszła panna i parason dzierży w rence” [...].
Nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska splotu obojga narodów, polskiego i białoruskiego (głównego narodu WKL), takiego splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego, takiego związku kultury z kulturą, kultury z kulturami – i WKL, i Polska od wieków były wielonarodowe, a narody przenikały się, i w wyniku pogody i niepogody w tych mieszających się ludzkich falach kształtował się bajeczny język polski, ten literacki. Nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie.
* * *
Wulgaryzując: jedną z najistotniejszych (choć drugorzędowych) cech mitu (w mitach religijnych monoteizmów jednak – cecha pierwszorzędowa) jest to, że zasadę wyłączonego środka ma w dupie i wykuwa to w marmurze [dzięki, Natalko!].
Trochę też tak jest u Bołdak‐Janowskiej. „Mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym”, chwilę później (choć chronologicznie wcześniej, „najpierw” otwierające drugi akapit) – „nasza polszczyzna [cyt.: „taka sama, jak matek”] była [...] uboga” [wytł. moje – n.]. Wreszcie, akapit ostatni, „[nigdzie nie było takiego] splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego”. Czy „jego [odmiany]” dotyczy „białoruskiego”, czy „splotu”? – gramatyka nie pomaga, interpretować można i tak, i owak. Czyta się dobrze (gdy szybko); zostają same pytania.
Podobnie w kwestii wyjątkowości. Z jednej strony „nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska”, z drugiej – „nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie”.
„Język prosty” okazuje się zjawiskiem nieprostym.
* * *
Więc wracam do Natalki Suszczyńskiej, do kawałka „Ceremonia”, w kórym dwuszpaltowy wtręt [dziwne, nieprawdaż], a w nim takie zdania:
Babcia zrobiła się niższa, przysadzista, na głowie po raz pierwszy miała chustkę, wystawały z niej nagle posiwiałe włosy, po zmarszczkach na jej twarzy można by było jeżdzić resorakiem. Dziadek miał bardziej kalafiorowaty, zaczerwieniony nos, zrozumiałam, że to w nim kryła się cała białoruskość. W ręku trzymał plastikową butelkę pełną bimbru, to była jego podlaskość.