blo

You are currently browsing the archive for the blo category.

Kontent #23 zamieszcza fragmenty Wygody Natalki Suszczyńskiej, która chodzi w nich po „płótnie ogromnym i płaskim jak Podlasie”, rejonie pogranicznym. Rzecz napisana klarownie, rozpięta między konkretem a obrazem. Komentująca Anna Marchewka stwierdza:

Mało wygodnie czyta się te przecież niedługie kawałki, bo Wygoda nie zapewnia komfortu emocjonalnego czy poznawczego – na szczęście!

Warto poczytać, i prozę, i komentarz.

* * *

Mnie zainteresowała najbardziej kwestia „języka prostego”, tego bytu na poły mitycznego, języka pogranicza białorusko‐polskiego. Miał się on rozwinąć i utrwalić po wsiach (czy lasach), w swoistej enklawie. Ma być najważniejszym bodaj czynnikiem stanowiącym o pozaterytorialnej, pozanacjonalistycznej odrębności regionu (coś jak językowo endemiczny Prawiek). Polska czy (klująca się) Białoruś – abstrakcje, „my tu jesteśmy u siebie”, mówimy po swojemu, „po prostu”.

Natalka Suszczyńska ten mit w jakimś stopniu nadgryza.

Z preambualnego kawałka zatytułowanego „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”:

[...] można nawet podobno usłyszeć jak gadają. Część po polsku, część po białorusku. Są i tacy, którzy utrzymują, że mówią po prostu albo po swojemu. Niektórzy nawet wierzą, że takich nazw należy się trzymać, choć przecież niczego nie nazywają.

Co podparte jest anegdotą (kawałek „Nie ma że po prostu”) o tym, jak

w latach 70. dziadek zasuwał z magnetofonem przez Podlasie. Tuptała za nim moja mama, wtedy mała. Wyglądali jak Puchatek z Prosiaczkiem, którzy idą ku słońcu, choć nastroje były inne i misja też była.

Dziadek zachodził do domów i kazał ludziom gadać. Nagrywał to. Nie wierzył w mówienie po prostu, po swojemu, w tutejszą mowę. Był głęboko przekonany, że wszystko to jeden język.

...a po wnikliwym odsluchaniu taśm dochodził nieodmiennie do wniosku, że

wszystkie, ale to wszystkie nagrane przez niego osoby do pewnego stopnia mówią po białorusku

„Do pewnego stopnia”, a więc (jednak) z pewną asekuracją (się jej przyjrzeć – mętna jakaś).

Narratorka też ma pewne wątpliwości; kończący ten kawałek akapit jest tak pyszny, że przytoczę go w całości:

Opowiada mi o tym wszystkim mama. Kiedy zastanawiam się na głos nad tym, czy takie badania, że się ma zaplanowany wynik i dopasowuje do niego efekt, faktycznie są naukowe, patrzy na mnie jakbym próbowała wykuć słowo „dupa” w marmurze. Jedynej żyjącej świadkini tych wydarzeń nie sugeruje się przecież tego rodzaju rzeczy.

* * *

A jak ta kwestia wygląda u Tamary Bołdak‐Janowskiej, realnej użytkowniczki języka „po prostu”, która tej sprawie (jakby dla niej konstytutywnej „tożamościowo”) poświęca wiele uwagi w pisanych tekstach? Jest językowym świadkiem pogranicznego czasu/miejsca od początku lat pięćdziesiatych (pokolenie wcześniej od akcji dziadka), warto posłuchać.

W tekście Jak daleko stąd, jak blisko pisze:

Było nas dużo. Bardzo dużo. I jak powiedziałam, mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym, tak niełaskawie potraktowany przez matki. Kamu jon patrebny. A potem nasze matki płakały: nima z kim pahawaryć pa prostu, ῠsie stali raptam polszczyć. „Polszczymy” do dziś, poprawnie bardzo.

Najpierw nie było tak. Nasza polszczyzna nie była poprawna przez jakiś czas. Była taka sama, jak matek, no i ojców rzecz jasna. Była uboga i nie słowotwórcza, także kaleka, choć to językowe kalectwo było wdzięcznie barwne. Ja przyszedł, ja poszedł. Ja przyszła sień pokazać. (Ach, to nasze „sień”, zamiast „się”). Dźwiuch śledzi ῠczora kupił, a do tego dźwie bułki chleba i jedna harełka, cały liter. Radźja ja słuchał. Kuźdy powinien zjeść codzień choć jednu marcheῠku. On przyjdzie waῠtorek abo u srodu. Lej do sródka ta wódka. Wcześniej ta pograniczna polszczyzna brzmiała jeszcze „lapsz” Jak to zanotował Aniśka z Szamotuł: „Tuczka wzejszła, deżdżyk brzyzga, raby sobak brzecha w bendce. A po drodze iszła panna i parason dzierży w rence” [...].

Nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska splotu obojga narodów, polskiego i białoruskiego (głównego narodu WKL), takiego splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego, takiego związku kultury z kulturą, kultury z kulturami – i WKL, i Polska od wieków były wielonarodowe, a narody przenikały się, i w wyniku pogody i niepogody w tych mieszających się ludzkich falach kształtował się bajeczny język polski, ten literacki. Nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie.

* * *

Wulgaryzując: jedną z najistotniejszych (choć drugorzędowych) cech mitu (w mitach religijnych monoteizmów jednak – cecha pierwszorzędowa) jest to, że zasadę wyłączonego środka ma w dupie i wykuwa to w marmurze [dzięki, Natalko!].

Trochę też tak jest u Bołdak‐Janowskiej. „Mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym”, chwilę później (choć chronologicznie wcześniej, „najpierw” otwierające drugi akapit) – „nasza polszczyzna [cyt.: „taka sama, jak matek”] była [...] uboga” [wytł. moje – n.]. Wreszcie, akapit ostatni, „[nigdzie nie było takiego] splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego”. Czy „jego [odmiany]” dotyczy „białoruskiego”, czy „splotu”? – gramatyka nie pomaga, interpretować można i tak, i owak. Czyta się dobrze (gdy szybko); zostają same pytania.

Podobnie w kwestii wyjątkowości. Z jednej strony „nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska”, z drugiej – „nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie”.

„Język prosty” okazuje się zjawiskiem nieprostym.

* * *

Więc wracam do Natalki Suszczyńskiej, do kawałka „Ceremonia”, w kórym dwuszpaltowy wtręt [dziwne, nieprawdaż], a w nim takie zdania:

Babcia zrobiła się niższa, przysadzista, na głowie po raz pierwszy miała chustkę, wystawały z niej nagle posiwiałe włosy, po zmarszczkach na jej twarzy można by było jeżdzić resorakiem. Dziadek miał bardziej kalafiorowaty, zaczerwieniony nos, zrozumiałam, że to w nim kryła się cała białoruskość. W ręku trzymał plastikową butelkę pełną bimbru, to była jego podlaskość.

W maju 2022 „Machina Myśli” opublikowała polskie tłumaczenie [Antonina Januszkiewicz] transkrypcji rozmowy z Gillesem Deleuzem, kawałek „F jak przyjaźń”. F [jak la fidélité, wierność], bo A [jak l’amitié, przyjaźń] było już zajęte. Kawałków jest 26, składają się na cykl L’Abécédaire de Gilles Deleuze, łączny czas 7:33, można wszystkie znaleźć na jutubie (z ang. napisami).

Nakręcono ten interaktywny felieton Deleuze’a w kawałkach (sygnowanych kolejnymi literami alfabetu) w latach 1988–1989; rozmówczynią filozofa była dziennikarka telewizyjna Claire Parnet, ale nie byle jaka dziennikarka [zob.]; dziś słowo „dziennikarz” znaczy co innego, a „telewizyjny” – oznacza dno dna. Inne czasy. Widać to zresztą po poniższym kadrze:

W transkrypcji ten moment opisano jako:

[Zmiana taśmy; realizator klaszcze w ręce, reżyser ogłasza „Kaseta czternasta”]

...i rzeczywiście, facet wyglądający jakby się urwał z ówczesnej francuskiej komedii klaszcze, ale jest to handmade^ klaps. Twarz Deleuze’a wewnątrz paszczy klapsu, wnętrze prywatne (i niezmienne w cyklu), wyraźnie widać dym snujący się z papierosa palonego przez Claire Parnet. Która zadaje inteligentne (w ramach konwencji) pytania, nie narzuca się, ale wchodzi też w interakcje, gdy uzna za stosowne.

Skromność tej realizacji w żadnym razie nie przekreśla jej jakości.

* * *

A więc przyjaźń. Wdzięk:

Fakt, że ma się komuś coś do powiedzenia, że czujecie się dobrze razem bez wspólnych idei, bez czegoś, do czego można by to przypisać… Mam jedną hipotezę, to, że każdy z nas jest zdolny do uchwycenia pewnego typu – nigdy nikt nie może naraz pochwycić wszystkich typów – pewnego typu wdzięku (le charme). Chodzi o postrzeganie wdzięku. Ale czym jest to, co nazywam wdziękiem? [...] czyjś gest, czyjaś myśl, nawet zanim stanie się znacząca, czyjś gest, czyjaś skromność. Wdzięk rozciąga się w ten sposób aż do samego życia, aż do swoich witalnych korzeni. I tak oto stajemy się czyimś przyjacielem.

Rozumienie języka:

Ktoś wysyła znaki – odbieramy je albo ich nie odbieramy, ale sądzę, że wszystkie przyjaźnie mają tę podstawę. Uczynić się wrażliwym na znaki wysyłane przez kogoś, to jest to, co myślę, że wyjaśnia... Wtedy możemy siedzieć z kimś godzinami bez słowa, albo najlepiej, mówiąc rzeczy całkowicie nieznaczące, ogólnie rzecz biorąc, po prostu mówiąc. To jest komiczne. Przyjaźń to komizm.

Na przykład Foucalt:

Chodzi o to, nie miałem żadnej potrzeby rozmawiania z nim, rozmawialiśmy wyłącznie o rzeczach, które nas bawią. Prawie jakby przyjaźnić się znaczyło tyle, że widzimy się z kimś i mówimy, a nawet nie musimy mówić, o tym, co nas dziś bawi, ostatecznie prawie we wszystkim, co by się nie działo, co nas bawi w tych wszystkich katastrofach. Ale Foucault, dla mnie to wspomnienie kogoś kto... No właśnie, kiedy mówię o wdzięku, o gestach, gesty Foucaulta były niesamowite. Jak gesty metalu albo suchego drewna, gesty bardzo dziwne, bardzo fascynujące, bardzo piękne... [wytł. moje – n.]

Dygresje, sporo ich.

Uwielbiam nie ufać przyjacielowi. Dla mnie przyjaźń to...

Parnet: Ta grecka skłonność do sporów…

Deleuze: ...podejrzliwość. Godzina, w której... Jest taki wers niemieckiego poety, który bardzo lubię, który mnie wiele nauczył. „Między nocą a dniem (entre chien et loup) jest godzina, w której nie można ufać nawet przyjacielowi”. Jest godzina, w której trzeba wystrzegać się przyjaciela.

* * *

Gdyby ktoś był mocno zainteresowany postacią G.D. (a, jak wiemy, sporo osób takie zainteresowanie [dziś] deklaruje, jako rodzaj trade mark), mógłby pokusić się o „analizę konwersacyjną” dotyczącą rytmu naprzemiennego zakładania i zdejmowania okularów oraz związku tego rytmu z treścią wypowiedzi.

W jednym z krótszych kawałków, „T jak tenis”, Deleuze jest (totalnie^) bez okularów. Dowiadujemy się, że impuls do umasowienia [„proletaryzacji”] tenisa dał Borg (z tą jego Jezus‐podobną fryzurą, aha), a z kolei McEnroe był typowym przykładem [tenisowego] arystokraty. I parę innych rzeczy, o których nie pisze D.F. Wallace.

* * *

W Latach Ernaux nie ma wzmianki o Deleuzie. Natomiast w kanonicznym filmowym portalu IMDB ten dokumentalny cykl zyskał ocenę 8,8/10.

* * *

G.D. chodzi w tej kawałkowanej rozmowie po syntezach i konceptach. Nie miesza synchronii z diachronią. W kwestii „przyjaźń” nie zająknie się o genezie (jak to jest z rolą wspólnego doświadczenia, typu szkoła, front, dzielona kawiarnia itp.). Kawałek J [jak la joie, radość] zawiera m.in. koncept kapłana jako postaci reprezentującej „nieskończony dług ludzkości” [wobec boga], a więc dług Izraelitów zaciągnięty u Jahwe (ws. przymierza), potem dług „grzechu pierworodnego” w chrześcijaństwie; Deleuze stawia hipotezę, że wściekła niechęć Nietzschego wobec tego konceptu i kultury, która go wymyśliła, jest wspólnym mianownikiem wszystkich tych passusów u niego, które współcześnie oskarża się o antysemityzm.

* * *

Znajduję te rozmowy z Deleuzem jako relaksujące, a zarazem ożywcze. Gdyby tak codziennie, do porannej kawy dnia powszedniego jeden odcinek? Pięć tygodni (kto wie?) inspiracji.

Jeśli tylko macie ucho (na francuski) lub oko (na angielskie napisy). Polecam.

suspens

Gazeta.pl donosi:

Esther jest jedną ze stewardes związanych z holenderską linią lotniczą KLM.

Czasy się zmieniają. Kiedyś napisano by wprost: „jedną ze stewardes linii KLM”, teraz czytelnik już na wstępie potyka się o tajemnicę: na czym polega powyżej wzmiankowany związek? Ale idźmy dalej (gazeta.pl bacznie śledzi TikToka).

Kto z nas nigdy nie bał się w dzieciństwie potworów i zjaw skrywających się w zakamarkach pokoju? Wiele osób wciąż odczuwa niepokój związany z pustą przestrzenią pomiędzy miejscem do spania a podłogą, szczególnie w hotelach. W końcu trudno jest czuć się całkowicie swobodnie w nieznanym miejscu, do którego ludzie mogą uzyskać dostęp bez naszej wiedzy. Mając to na uwadze, stewardesa Esther postanowiła podzielić się sprytnym sposobem na sprawdzanie, czy nikogo nie ma pod łóżkiem bez konieczności patrzenia.

Jaki to sposób?

Esther [...] zdradziła, że wystarczy wturlać butelkę pod łóżko. Możemy spać spokojnie, jeśli przedmiot wyleci z drugiej strony. Powody do obaw pojawiają się, dopiero gdy ten zatrzyma się pod meblem.

Dlatego stewardesa Esther zawsze ma przy sobie butelkę. Niemniej, ja bym się bardzo bał, gdyby wturlana butelka wyleciała z drugiej strony. Przytomny czytelnik w komentarzu również podsyca strach:

Myślę, że potwór pod łóżkiem jest na tyle sprawny, by uchylić się i przepuścić butelkę pod swym obmierzłym cielskiem.

* * *

Tymczasem BL ogłosiło, że jest już nowy numer biBLioteki. Jako nieustraszony [akurat, ech] czytelnik tejże idę czytać. A tam suspens. Zamiast treści pod dwoma linkami:

Porzeczka, poziomka, nieczytelny podpis | Jakub Skurtys | Impresja Jakuba Skurtysa na temat poezji Joanny Łępickiej

oraz:

Historia jednego wiersza: „City of Zeugma” | Joanna Łępicka

jest jednobrzmiący komunikat:

Premiera materiału 14 lutego o godzinie 20:00.

Jak przeturlać butelkę pod linkami, by upewnić się, że te teksty istnieją? Zwróćcie też uwagę na sadyzm: mają się obydwa pojawić jednocześnie; od którego zacząć?! Normalnie suspensorium.

* * *

Mistrzem suspensu jest Adam Kaczanowski. Na spotkaniu autorskim z Dawidem Kujawą (wokół Pocałunków ludu) zapowiedział własny performans, a potem, ścichapęk, siedział i zadawał niewinne [raczej eufemizm] pytania.

Wreszcie nadszedł czas: wstał, rozebrał się do pasa, założył na siebie fabrycznie nowy [to istotne: BHP] łańcuch do opon, po czym krążył po sali i ryczał (chyba coś staro‐ lub młodopolskiego; był tak przerażający, wskutek długiego oczekiwania‐na, że prawie nie rozróżniałem słów).

Niedawno mignęła mi w sieci zajawa relacji z innego spotkania; Kaczanowski znowu rozebrany do pasa. Jasne, że nie kliknąłem.

* * *

To ciągle podsycane napięcie...

W Kontencie #23, komentując wiersz Joanny Łępickiej, pisze (w punkcie 4) Przemysław Rojek tak:

Nie wiem, czy będzie to prawidłowy wywód etymologiczny, ale jeśli dobrze rozumuję, jeśli zasadnie rekonstruuję źródłosłów słowa „czasownik”, to urzeka mnie on swą głęboką mądrością i celnością. Bo w polskim pojęciu określającym część mowy informującą o tym, co się dzieje, co ktoś robi, słyszę – czas. Czyli ruch, zmianę stanu, przesunięcie z punktu A do punktu B, które wszak zawsze wymaga, no właśnie: czasu. Doprawdy, niezwykła jest ta fizykalna nieomal precyzja terminu „czasownik”: przecież wszelkie dzianie się, samo sedno istnienia wszelkiej materii (od poziomu cząstek elementarnych aż po spekulacje astrofizyczne) równoznaczne jest z możliwością dokonywania pomiaru czasu [...]

Wydaje się to przykładem rozumowania odwróconego. W polskiej „ontologii mowy” mamy trzy podstawy: rzeczownik, czasownik, przymiotnik (i resztę pomocniczego tałatajstwa), zatem rzecz, czas, przymiot [cecha]. Formant ‑ownik przekształca rdzeń w podmiot czynnie władający domeną rdzenia, a więc czarownik czaruje, kasownik kasuje, kierownik kieruje itd.

Mowa w rzeczownikach „rzeczuje” [wskazuje rzeczy], w czasownikach „czasuje” [odnosi do czasu], w przymiotnikach przydaje przymioty. Dość to toporne, nieprawdaż, ale regularne.

Zauważmy, że rzeczownik sam‐w‐sobie jest pozaczasowy. Mowa (polska na przykład) podsuwa inne rzeczowniki na niby tę samą rzecz, np. osobę, migawkując stadia związane z czasem. Chłopię, wyrostek, młodzian, mężczyzna, starzec. Jest w tym „głęboka mądrość i celność”, bo istotnie – czy dziecko i starzec są innymi formami tego samego? W jakim sensie zachowana jest toż‐samość tych fazowych stanów, ciągłość obiektu? Niebłahe pytania (gdy wykroczą poza społecznie użyteczną konwencję).

Przemysław Rojek od lat zasiedla niszę w biBLionetce, w cyklu tekstów Wieża Kurremkarmerruka; jego trybem jest nieskrępowane objętością gadulstwo (tu: nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz opisowym, sam często tak charakteryzuje swoje pisanie), a modusem – entuzjazm [od lat myślę o napisaniu blogonoty zestawiającej entuzjastów ze zdystansami, tu powiem tyle, że można być entuzjastą lakonicznym, a jakże]. Jak już wspominałem przy okazji Kontentu #18, „zawsze chętnie czytywałem sympatyczne Rojkowe erupcje” [samemu będąc raczej zdystansem].

Mamy tu jednak pewien paradoks. Bo Kurremkarmerruk, Mistrz Imion z klasycznej opowieści Ursuli Le Guin (Ziemiomorze), jest jedną z najbardziej tam milczących, zwięzłych, nieobecnych postaci (może z nim konkurować tylko Ogion); siedzi w swojej wieży, gdzie prowadzi suchy, niekończący się rejestr [prawdziwych] Imion rzeczy, które przekazuje również adeptom [metodą, dodajmy, stuprocentowej pamięciówy^; to nauczanie zupełnie (podejrzewam) inne niż Rojka w krakowskim Liceum Pijarów].

* * *

Mocno odmienna jest „ontologia mowy” w czeskim i słowackim (nie znam żadnego z tych języków, jeśli więc coś przekręcam, proszę o sprostowanie w komentarzu), bardzo – właśnie – w duchu Le Guin.

Po czesku rzeczownik to „podstatné jméno” [słowacki: „meno”], co można (chyba) przełożyć jako „istotowe miano” [„prawdziwe Imię”], przymiotnik to „přídavné jméno”, czyli coś dodatkowego, odnoszącego się [jakby przygodnie] do [powiedzmy:] powierzchowności [rzeczy].

A czasownik to „sloveso” [w obu językach]; trzeba natychmiast dodać, że polskie „słowo” to [znowu identycznie] „slovo”. Koniugacja zaś (odmiana czasownika przez osoby etc.) to „časování” [słowacki: „ohýbanie slovies sa nazýva časovanie”]. Mamy więc czasowniki jako słowa, które czasują, ale są one (nazewniczo) czymś innym od imion (prawdziwych i przygodnych) oraz czymś specjalnym wobec ogólnego terminu „slovo”.

* * *

Zamiast wiersza z Kontentu zacytuję inny Joanny Łępickiej, otwierający zestaw z magazynu #4 Zakładu.

chodzi mi o zestaw do czasowników

aby mogły nie tylko jeździć na gapę
ale i wypadać z czasu

Właściwym tematem tej blogonoty jest informacja, że ukazał się właśnie numer 4 zakładu magazyn, ogólnoświatowego wrocławskiego pisma sieciowego.

Rozmiar numeru, ilość tekstów (i grafiki) oszałamia; kto wie, może starczy na pół pory roku zwanej niegdyś zimą. Nie jest łatwo nawet tylko odwiedzić (systematycznie) każdy z tekstów (tafelkowaty układ nie pomaga), ot, po rzut okiem.

W tym kozimrogu obfitości ukryty jest jednak cierń. Bo przywyczailiśmy się do tego, że przy wierszach i innych utworach pożywiają się także ilustratorzy i ilustratorki, zdobiące swoimi dziełami smutne czarne robaki tekstów; to pospólna praktyka wielu (jeśli nie wszystkich) pism sieciowych.

W tym numerze na przykład uwagę zwracają m.in. świetne syntetyczne figurołaki Marii Staciwy. Ale obok... w wielu miejscach widzimy inwazję AI: grafik, po podpisach sądząc, wygenerowanych przez MidJourney.

W związku z agresywnym pojawieniem się tego i wielu innych ai‐generatorów wizualnych, światowe środowisko ludzkich ilustratorów / grafików wrze. Co chce nam powiedzieć zakład magazyn tym posunięciem?

* * *

Może to przestroga. Czy AI generujące teksty (już na porządku dziennym, level: pismak żurnalistyczny) mogą za jakiś czas wyprzeć ludzkich autorów wierszy?

Lata temu przepowiedział to Lem, powołując w Cyberiadzie Elektrybałta.

Z przodu słowniki, z tyłu „moduły natychające”, z boku podsystem rymów i stóp wierszowych – et voilà. Istotnie, wydaje się, że najprostsze zadanie dla AI to wiersz neoklasyczny, spętany sztywnym wzorcem, który wystarczy zrekombinować, nie dbając zbytnio o treść (za którą stanie jakakolwiek wypchana mysz).

Ale może drugim kandydatem, poniekąd z antypodalnego wobec noeklasycyzmu bieguna, byłby š‑wiersz. Dlatego że nikt nie oczekuje od niego żadnej (nazwijmy:) spójności semantycznej; przeciwnie^. Pękajcie kry jukstapozycji, wznoście się signa ekstazy!

Żeby to troszeczkę zilustrować, przykład. Opatrzony grafiką wygenerowaną maszynowo (s‑dff‐01_792a):

zapada splantowana, mamidło naganne

sterujemy na krasie ruin, podmalówka przechytrza,
jawi się coraz siniej w wierszowanej saletrze.

wyrzygam stateczne śmierci i nie namacam na sobie
kolektywnego wosku. dźwięk się rozbisurmani, kadr osiągnie.

jak pięknie dziś straszysz, kropidlaku!
a mogłaś mnie wtrącić

 

I co sądzicie? Jest się czego bać?


PRZYPISY
autorstwo wiersza [ANN / Hessen +-7(3) / ante3 / dwl / piff]

Parę „naj”-ów dla 2022.

najksiążka z wierszami

to (po namyśle) Oprawa skórzana Pawła Stasiewicza; wybór ten wpisuje się w docenienie/uznanie szerszego zjawiska: „nowatorskie” sposoby zapisu, języki wymyślane ku oryginalności itd., itp. – przegrywają z siłą działania zwykłego (zdania, słów zestawionych); chwyty, tricki, nawiasy itd. – cały ten lukier – niewiele wnoszą, a magia literatury działa w najlepsze w prostym kostiumie.

najproza

w 2022 pojawił się wreszcie w postaci skończonej prozatorski kryształ [grafen; ob. zob.] – Story Jones Krzysztofa Pietrali; zdawać się mogło, że nic nie zagrozi temu „naj”-owi, a jednak pojawił się wielowymiarowy żywioł języka w postaci Myśliwic, Myśliwic Krzysztofa Bartnickiego; powieść ta chapnęła Gdynię w prozie jak najsłuszniej...

najsabotaż

...zarazem jednak stając się obiektem najbardziej kuriozalnego autosabotażu w dziejach polskich wydawnictw; wszelką chwałę, jaka należałaby się Instytutowi Mikołowskiemu za wydanie tej książki, próżno usiłującej obronić sie przed powszechnym dyktatem marketingu, niweczy świadome niszczenie przez onże Instytut własnej (hm) produkcji; będzie to wam pamiętane, hardkorowe leśne punk‐dziady!

najbubel

pole literackie w Polsce brukowane jest bublami, a jednak jeden z nich, nowe tzw. przekłady Chandlera, wybija się kosmiczną antyjakością; wydawnictwu Karakter za ten najbubel odejmujemy prawie wszystkie punkty prestiżu.

« older entries · newer entries »