w oko

You are currently browsing the archive for the w oko category.

Oczywiście, się wiedziało, że pisze książki (niektóre nawet się czytało), a także felietony (z gatunku: inne) publikowane przez Krytykę Polityczną. Ale że Kaja Malanowska robi także rysunki (czasownik robi wydaje się właściwszy od mylącego rysuje)? Nie, nie miało się pojęcia.

Kaja Malanowska, Twarz, 2012
Twarz, 2012
Kaja Malanowska, Stół, 2012
Stół, 2012

Ukradzione stąd. Jest tego dużo, dużo więcej, niektóre naprawdę świetne, cykle zwierzęce i cykl Schulzowski, no i ten, z którego pochodzą powyższe. Idźcie a oglądajcie.

Dasha Shishkin, I don't want any problems, none what so ever, 2007
I don’t want any problems, none what so ever, 2007

Dasha Shishkin, urodzona w Moskwie (1977), teraz pracuje w Nowym Jorku; wygląda na to, że jest o niej głośno. I słusznie. Na mnie dawno nic nie zrobiło aż takiego wrażenia.

Maluje – brutalnie, ale elegancko – to, co ukryte, sceny towarzyskie i uczuciowe.
W‑cieleśnione, rozgrywane na ujawnionych i bezczelnych ciałach, całych lub pokawałkowanych, w zgodzie z niejawnymi rozbiorami [jak w: „rozebrać tuszę”].
Dasha Shishkin
Dasha Shishkin

Odsyłam do bardzo dobrego tekstu o tym malarstwie.

Dasha Shishkin, , 2011
We Are Not Afraid For Comparable Lives, 2011

Dasha Shishkin
My baby’s cooking in another man’s pan, 2012

Thx to Moon River.

amerykanie

Eric Fischl, watercolor, 1998
Wpadł mi w oko Eric Fischl, dzięki swoim śmiałym pociągnięciom i skłonności do portretowania (zwłaszcza) Amerykanów w ich trochę paskudnym i bardzo zadowolonym z siebie światku plaż, wnętrz, ze szczególnym uzwględnieniem urządzeń higienicznych, i uogólnionym domestic life. Mnóstwo więcej znaleźć można na stronie artysty.
Eric Fischl, Sunroom, scene 3, oil, 2002
Eric Fischl

Thx to Moon River.

Umarł Nowosielski, człowiek z pogranicza, na które rzadko się (na co dzień) zapuszczamy. Przede wszystkim (dla mnie) malarz, zupełnie niesłychany.
Jerzy Nowosielski
Potem – człowiek zanurzony w obce i dziwne (znowu: dla mnie) uniwersum znaczeń i emocji, prowadzący własną, prywatną uprawę religijnego pola, pomieszczonego w głębokiej tradycji prawosławia. Świata rozpiętego między fatalizmem a rozpaczą, najbardziej mrocznej ze znanych mi (no tak, z boku) religii.

Muzyka z tego kręgu łapie (nieodmiennie) za gardło, architektura porusza, a malarstwo – wydawało się martwe. Ale tacy jak Nowosielski (nie on jeden przecież, jednak tutaj, w Polsce – firma osobna) sprawili, że stało się bardziej dzisiejsze niż muzyka.

Siła skrótu. Gorejąca głowa, niepojęty (kwadratowy, niebieski, inne słońce) przedmiot wiary, przepaść między „prorokiem” a słuchaczami... których właściwie nie ma, których nieobecność jest (albo nie jest: pole do rozważenia) nieistotna.
Jerzy Nowosielski, Prorok na skale 4
Coś tam przecież stoi, sygnalizowane plastycznym ledwo‐znakiem. Ołtarz? (Bez wiernych i kapłanów? Hm.)

W przypomnianym przez Wyborczą wywiadzie sprzed ponad 10 lat wypowiada się szorstko, z pozycji (już wtedy) Starca, Który Wie Swoje. Nie ma sensu z nim polemizować (nie tylko dlatego, że było to dawno, a potem, dwa dni temu, umarł). A jednak staje się, podobnie jak w swoim malarstwie i (znowu: j.w.) z powodu tego malarstwa, wyzwaniem do ćwiczenia, takiego ćwiczenia z inte‐emo‐wyobraźni.

Mówi o Baconie:

Nie, to już jest poziom infernalny. Myślę, że on nie pozostawia żadnej możliwości reinterpretacji w kierunku jakiejś nadziei, jakiegoś dobra. No, ale taka jest prawda i on tę prawdę namalował. Myślałem, że tego się nie da w ogóle namalować, a on to zrobił.

Mówi o sobie:

Jestem szalenie tradycjonalistycznym artystą, proszę pana, maluję ikony i żaden ze mnie awangardzista.

Bo z czego artysta ma się dzisiaj wyzwalać, proszę pana. Im bardziej się wyzwala, tym bardziej jest niewolny. Wyzwalać można się w sytuacji, kiedy człowiek jest absolutnie zniewolony. Kiedy jednak odrzuci wszelkie bariery ograniczające jego świadomość, to już nie ma się z czego wyzwalać.

No i tak to.


DOPISANE 24 lutego Żeby nie było wyłącznie mrocznie (+ dopisek w tytule):
Jerzy Nowosielski, 1973
Jerzy Nowosielski, Tajemnica narzeczonych, 1997
Jerzy Nowosielski, Akt we wnętrzu, 1998

Maya Bloch
Maya Bloch
(tutaj jeszcze dwa, znakomite)

Pasjami lubię taniec (ale: oglądać). Niech się tylko zdarzy jakiś kolejny amerykański film à la Fame (jest ich sporo, to taki malowniczy wariant self‐made man), ostatnio z obowiązkowym miksem czegoś‐tam z street dance. Albo niech się trafi balet w Mezzo. To niesłychane, jak ludzie potrafią się poruszać.

Z wszystkich rodzajów tańca (z dokładnością do folku: tu sprawa jest złożona) właściwie nie lubię (ba, nienawidzę) tylko hm, wyczynowego tańca towarzyskiego. Pajac w smokingu albo fraku, jego kuso & plastikowo ubrana klacz, wysilone uśmiechy, ruchy sprawne jak u maszyny, ale sztuczne i kanciaste, grrr & brrr. Paskudzę także w mleko tych wszystkich „Tańców z gwiazdami”, niezależnie od kraju produkcji (ten format został dość chyba powszechnie rozkupiony).

Przypadkiem obejrzałem półtora odcinka niby podobnego w formule programu So you think you can dance? – głosująca publiczność, kolejni odpadają itd. Ale udział w nim biorą utalentowani amatorzy, marzący o karierze profis, i – nie mówię, że to żelazna reguła – można się nadziać na robotę wybitnych choreografów. Jedna z nich, Mia Michaels, wzięła kurduplapannę [IRL: mężatka] o kształtach niezbyt zbliżonych do jakiegoś tam ideału, znalazła fajną muzykę (Koop + Ane Brun), i voila – oto efekt. Jakże odmienny od sformalizowanego i przeraźliwie nudnego tańca towarzyskiego.

[youtube v=z4-nmwoxp_4]

A tu pełna wersja Koop Island Blues, w dobrej jakości i bez odgłosów z widowni:

« older entries · newer entries »