Search Results

Your search for patriarchat returned the following results.

Od dyskusji pod pożywną notką odpączkował (dość kuriozalny) głos odrębny, w którym pomieszano wszystko ze wszystkim i nawet nie wiadomo, w imię czego. W skrócie chyba szło o to, że parytety na listach wyborczych (w Polsce: 35% kwoty) są złe, bo handikapują kobiety (a handicap zawsze jest zły) w imię „religii równościowej”, nie szkodząc przy tym nawet na jotę niezagrożonej pozycji patriarchatu. Oczywiście, pojawiło się również slippery slope:

parytety na listach to tylko wstęp do parytetów w organach państwowych, a potem do parytetów gdzie się da, przecież tu i ówdzie już są parytety obowiązkowe w organach i w zarządach dużych firm. I o ile w rozważaniach o polityce temat kompetencji jest dygresją i dżoukiem, to w tych następnych krokach, to już niekoniecznie będzie żart.

...choć mnie taka perspektywa wcale nie przeraża. To jest jeden z tych

merytokratycznych mitów patriarchatu

że kompetencje leżą po męskiej stronie. Chłopcy z Chicago nie występowali jako „młodzi ludzie płci obojga z Chicago”, nieprawdaż, a autor analizującej kryzys islandzki (i nie tylko) książki Kraina marzeń, Andri Snær Magnason, też nie pozostawia wątpliwości, charakteryzując etap „nadmuchiwania bańki”:

Młodzi bogaci mężczyźni zostali narodowymi ikonami – magicy, którzy w ciągu jednej nocy mogą zarobić tysiąc razy więcej, niż wynosi pensja normalnego pracownika. [...] Wypłacali sobie niebotycznie wysokie wynagrodzenia i grali w ryzykowną grę. Wybudowali gigantyczne przedsięwzięcie biznesowe na bazie długoletniej renomy Islandii jako kraju ludzi przyzwoitych i sumiennych. [...]

Ostatnie badania wykazały, że rynki giełdowe podkręcają pierwotne instynkty – szczególnie u młodych mężczyzn. Kupują akcje,a gdy idą w górę, specjalistyczne badania wykazują, że w ich ślinie znajduje się więcej testosteronu. [...] Gdy firma zatrudnia tylko młodych mężczyzn, skłonnych do podejmowania ryzyka, mamy gotową receptę na katastrofę – to zdarzyło się w Islandii, zdarzyło się gdzie indziej, i jeśli wskaźnik zatrudnienia płci w sektorze finansowym pozostanie taki sam, będzie się dziać w przyszłości.
[z: Islandia. Przewodnik nieturystyczny, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2010, s. 157]

Magnason konkluduje:

Równość płci i bardziej zróżnicowany wiek zatrudnionych mogą przyczynić się do utworzenia zdrowszego rynku. Kiedy twoja pensja zależy od krótkoterminowego zysku, efekt jest taki sam jak w kasynie. Wydaje się, że naszymi działaniami po kryzysie daliśmy dobry przykład. Nasza nowa pani premier pojawiła się w światowych wiadomościach, ponieważ jest kobietą i pierwszą zadeklarowaną lesbijką u władzy. [tamże]

Krótko mówiąc, ktoś tym zadufanym w sobie gnojkom powinien stale dawać po łapach. W poczuciu odpowiedzialności.

Ale miałem o

edukacyjnych pożytkach

z parytetów. Nie będę się długo rozwodzić: podstawowy wymiar edukacyjny polega na podważeniu rzekomych oczywistości, takich choćby jak powyższy patriarchalny mit kompetencyjnej wyższości mężczyzn. Autora linkowanego „głosu odrębnego”, Boniego, aż otrząsa na myśl, że parytety umożliwią wejście do polityki „grupie kobiet z MMC, prących na karierę i pieniądze”. Odwieczny, naturalny porządek świata, oparty na facetach za wszelką (por. kryzys) cenę dążących do władzy i pieniędzy, nie zaburza mu spokojnego snu. Ale kobiety? Horrendum, zgroza, świństwo i koniec świata.

Jakim to dziwnym przypadkiem kobiety są tak niedoreprezentowane we wszelkich organach władzy? Czy jako społeczeństwo tracimy na tym? Z jakich powodów mogłoby tak być? Czy polityczny „szklany sufit” jest przyczyną czy skutkiem bieżącego stanu rzeczy, „domyślnej patriarchalizacji władzy”?

Czy takie pytania padały w sposób powszechnie słyszalny przed pojawieniem się politycznej kwestii parytetów?

Czy edukacja polega bardziej na odpowiedziach czy na pytaniach? Co ma większy walor edukacyjny – wąskoakademickie teoretyzowanie czy osiąganie krytycznej masy realnych, żywych i działających przykładów?

Think & discuss.


ZOB. TEŻ Komu parytety, komu

Poczytalność Adama Wiedemanna (Warstwy 2016) to ułożone [bodaj chronologicznie] w tom prawie pięciusetstronicowy teksty o literaturze, dłuższe (szkice) i krótsze (recenzje), publikowane w różnych miejscach w ciągu ponad 20 lat (1993–2015); parę z nich tu ma dopiero swój pierwodruk.

Tom ten, o podtytule „Przygody literackie”, ma swoje dopełnienie w drugim wydanym obok: w Posłuszności („Przygodach muzycznych”); tytuły są krzyżowo chytre, bo w tekstach o prozie i poezji Wiedemann nie jest zbyt posłuszny [filologiczno‐solennemu, bezosobowemu trybowi pisania], a w tekstach o muzyce zdradza, jak mniemam, objawy niepoczytalności w sądzie, owszem, opartym o znawstwo (rosnące jak wiewiórki zapasy orzeszków na zimę), ale bardzo własnym, swoistym i nieprzewidywalnym.

Praktyka zbierania utworów rozproszonych w układy ceglaste jest dość powszechna, sęk w tym, że wiele z takich przedsięwzięć czyni z ongiś żywszych tekstów formy na wpół zmumifikowane (przysłużają się tedy głównie łatwości cytowania rozmaitym gryzipiórom i skarabeuszom); wbrew tej tendencji szkice i recenzje Wiedemanna pozostają pełne energii: jak młody pies, nieodmiennie chętny do zabawy oraz zdolny do (wszędobylskiego) aportu.

Bo też Wiedemann często coś przyniesie nieoczekiwanego, spoza władztw rutyny. Na przykład, gdy bierze na warsztat Zaplecze Tkaczyszyna‐Dyckiego (owo studium rozkoszów spoczywających w rodzinnym księgozbiorze autora Kochanki Norwida), oznajmia:

Czy wiedziałbym, że pod koniec XIX wieku „kobiety uczone” obnosiły się z brudnymi paznokciami, gdybym nie czytał Fugi Bacha? Oczywiście, nie widziałbym, co więcej, myślałbym, że to wszystko bajki i wymysły patriarchatu. Tymczasem pisze o tym sama Józefa Kisielnicka, jedna z najpoczytniejszych autorek owej epoki, autorytet niepodważalny w dziedzinie życia wyższych sfer polskiej i francuskiej arystokracji. Czy o życiu sfer wyższych wiedział cokolwiek Prus, Orzeszkowa, a może Żeromski coś wiedział? Otóż nie. Natomiast wiedziała o nim wszystko Józefa Kisielnicka i tylko na niej możemy w tym względzie polegać.

(Dalej wszakże AW zastanawia się głębiej, choć trzeba uważać, bo czasem nie wiadomo na pewno, kiedy kpi, a kiedy drogi opowiada.)

Powieść (1891) Kisielnickiej (pod ksywą Esteja) jest w istocie pewną skarbnicą (i nie tylko, hm, obyczaju, ale i języka). Owa „Fuga” Bacha (uwaga, u „Estei” to [pojedynczy] tytuł! utworu, granego na harmonium przez klechę Wiktora, postaci niby zacnej, ale b. szkodniczej) okazuje się zwrotnicą szczęścia (starszej) i skazaństwa (młodszej), a oto sam początek, wprowadzający (obydwie) siostry [można całość znależć w polona.pl]:

Margrabina de Groeck, wsparta na ramieniu pana de Fondres, schodziła po miękkich kobiercach, między festonami kwiatów, ze schodów ambasady angielskiéj w Paryżu.

Młodziutka, jasna bardzo blondynka, drobna, maleńka, jak lalka, o wielkich, zdziwionych oczach piwnych, o zadartym nosku i dołeczkach nad ustami, margrabina Elżbieta, inaczéj Liza de Groeck, wyglądała na niedorosłą panienkę. Toaleta jéj, pokryta cała różnobarwném kwieciem caprifolium, harmonizowała ślicznie z jéj twarzyczką, tak bardzo do świeżo rozwiniętego bzu podobną.

Tuż za nią starsza jéj siostra, typ zupełnie różny, choć wiele piękniejszy, dążyła, podając rękę księciu de Moussy. To hrabianka Klementyna, w skróceniu Klima Sieniawska. Zimny i dumny wyraz twarzy miała w téj chwili. Cery matowéj nie ożywiał żaden rumieniec, ani podnosił kolorytu srebrny odcień gazy, któréj lekkie fale podtrzymywały jaskółki.

Nieco żałobna toaleta, bardzo piękna, równie jak właścicielka; ale widoczném było, że nie kokieterya i chęć podniesienia urody kierowała jéj wyborem. Nos cienki, rasowy, klasyczny, usta wydatne, pełne, choć w téj chwili zacięty byl w nich wyraz; nad oczyma dwa ciemne łuki brwi, wzorowo narysowane – oczy blado, bardzo blado niebieskie, długie, w nich żrenice także ściągnięte w tej chwili – z całéj twarzy widać było chłód i niezadowolenie. Wpięte w czarne włosy dwie jaskółki stanowiły jedyną ozdobę. Dziwnie poważne wrażenie robiła młoda ta osoba, dążąc za siostrą.

Innym spozarutynowym wkładem – nie tyle znaleziskiem, ile wynalazkiem – Wiedemanna jest czasownik metafizykować. (Co robi metafizyk[a]? metafizykuje! ach, fizyk[a] fizykuje? wcale! haha). Jawna ta kpina nie przeszkadza autorowi Poczytalności rozpatrywać – w tonacji serio – odpałów, odlotów, tęsknot, dosiadów i odsiadek (zwłaszcza) Andrzeja Falkiewicza, ale i Jarosława Markiewicza oraz innych filo‐ i parazofów. Co zawsze jednak potępia, częściej zawoalowaną złośliwostką, rzadziej wprost, to literacką marność (choć przyjaciołom nawet i to wybaczy, jeśli tylko aportną cokolwiek ciekawego czy poruszającego).

Co najbardziej sprawia, że teksty Wiedemanna są nadal w wysokim stopniu readable, a omawiane w nich obiekty (proza, wiersze) wydają się zachowywać wartość własną bardziej niż wynikałoby to z rachunku zastępowalności sezonów (i mód) przez kolejne? Otóż styl. Potoczysty, klarowny, nie stroniący od dygresji, nie skrywający osoby mówiącej. Łączący wysokie z niskim, serio z buffo, szczegół z sensem ogólniejszym. W tekstach krótszych wyraźna kontrola nad (różnorodną, chciałoby się powiedzieć: od‐muzyczną) formą. W tekstach dłuższych – wnikliwość moderowana przez takt (ten sam, który wyznacza, kiedy ma nastąpić koniec trzeciego aktu^).

Niniejsza blogonota jest ledwie napomnieniem do lektury (warto) Poczytalności, jej tytuł w ortografii Kisielnickiej brzmiałby: „w lekkiém mistrzostwo”. Lekko, ale nie po łebkach, do myślenia (a nie odfajkowania); zalet jest więcej, kto chce, ta sprawdzi.

Na koniec zaś – zarys mostu do wierszy AW. One też (albo: one najsamprzód) są pisane „po prostu”, potoczyście, jakby same się mówiły. Wiedemann unika wszelkich udziwnień (języka i zapisu). A jednak między wyrazami (i wersami) pojawia się owo „coś” naddatkowe, a czytelnik – dalejże węszyć [*] za ukrytym pod tą (pozorną?) lekką prostotą czy prostą lekkością.

PS Mimo całego uznania dla AW: jedna rzecz zakwasza jego styl – upodobanie do paskudnych słowek acz oraz wszak.


PRZYPISY

[*] Narzucałoby się „jak pies”, w nawiązaniu do wcześniejszych zdań blogonoty. Ale to niebezpieczne. W pysznej recenzji z Myśliwskiego [Traktat o łuskaniu fasoli] AW, mocno uczulony na „złote myśli”, podważa zasadność psio‐banału serwowanego przez WM jako uniwersalna norma czy wzorzec. Z kolei w omówieniu Rudnickiego [Śmierć czeskiego psa] tropi różnorakie aspekty psio‐wcieleń w lit. polskiej i obcej. Pies to sprawa skomplikowana.

Karol Poręba, komentując zestaw trzech wierszy Jakuba Sajkowskiego, jest ostrożny, wylicza różne możliwości [interpretacyjne]:

sieć‐społeczeństwo, sieć‐rynek, sieć‐dyskurs, sieć‐maszyna... metafora eksploatowana przez Sajkowskiego jest pojemna

zasięg wzroku bezosobowego, niewidocznego, a może w ogóle w pewien sposób nieobecnego w wierszu podmiotu – niewidzialnej ręki rynku (?), kapitału (?), dyskursu (?)

...w ramach lektury „obiektywizującej” (czyli nie ujawniającej własnego stanowiska poznawczo‐emocjonalnego, if any), a jednak na końcu swego komentarza, ująwszy dotychczasową twórczość Sajkowskiego w klamrę „tematyki społeczno‐politycznej” i nalepiwszy na nią etykietę „wiersze zaangażowane”, stwierdza, że

nowe liryki poety nie są, jak można by w pierwszej chwili sądzić, wierszami zaangażowanymi. To utwory katastroficzne właśnie

...w liczbie mnogiej, zatem odnosząc się do całego zestawu, choć uzasadnienie opiera na pewnym odczytaniu jednego tylko wiersza, MLM [zob.].

* * *

W pierwszym wierszu zestawu Chodź, chłopczyku pojawia się tytułowa postać, w wierszu drugim przemianowana na „mały chłopiec”; oczywiście zastanawiamy się, czemu to nie jest „dziecko” albo „dziewczynka”: oba rzeczowniki pasują do „sytuacji edukacyjno‐socjalizującej” i nawet bardziej do domniemanego przez Porębę „kuszenia”.

Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że – skoro w wierszu trzecim pojawia się jawnie podmiot mówiący [domyślnie: głos autorskiego agenta, męski] – cały zestaw proponuje spójną perspektywę odwewnętrzną, w której młodość („niedojrzałość”) chłopca sygnalizuje jedynie [jeszcze] zewnętrzny wobec maszyny edukacyjno‐akulturującej punkt widzenia.

Można to wyjaśnienie wzbogacić. Konstrukcja „chodź, chłopczyku, poszukajmy (wzruszajmy, uczmy etc.)” oznacza rodzaj „rekrutacji” (jeśli chłopczyk, to do „patriarchatu”; byłoby to „kuszenie do udziału we władzy”). Ale można ten trop odwrócić: mnogi podmiot mówiący może być też „nowym kolektywem”, zdominowanym przez osoby kobiece i/lub niebinarne, którego dydaktyczny napęd skierowany jest właśnie na [cis]chłopców.

A może jedno i drugie, nie tyle naraz, co na przemian. „Święte, pajęcze rodziny” – typ pierwszy, „osoby pajęcze”, „czułość i czujność” – typ drugi.

* * *

Idąc dalej (i tym samym podejmując ryzyko, którego unika komentarzodawca): wiersz pierwszy dotyczy wewnętrznej dynamiki „maszyny dyskursywno‐dyscyplinującej”, i to niezależnie od jej treści czy zabarwienia (przepatrzmy repertuar użytych nitek‐przykładów).

Wiersz drugi oferowałby spojrzenie z zewnątrz. Gdy idzie o gęstość w „potencjalności znaczeń”, zrobiony jest świetnie.

Dzbaneczniki

Mały chłopiec patrzy na wielkie, żelazne ciała,
a wielkie, żelazne ciała stają się ulotne,
chce wiedzieć o nich wszystko, znać konsystencję, ciąg zadań,
numer boczny, kod kreskowy maszyn i ludzi.

Mały chłopiec patrzy, analizuje języki,
lecz tłumaczenie maszynowe
wypuszcza jedynie stukot,
pogłos znaczeń na uwięzi.

Mały chłopiec patrzy na duszne, trzęsące się puszki,
które wzmagają neurozy tego świata, trzymają
za gardło, i wypuszczają
na określonych stacjach, tylko na chwilę.

Mały chłopiec patrzy na pociągi
przyczajone na bocznicy
jak kwiaty dzbanecznika
na swoich łodygach.

Pociąg jako metafora wielkiej narracji, systemu ideologicznego, maszyny dyskursywno‐dyscyplinującej (wsiądziesz – uwiezie). Wydaje mi się, że nie ma co rozwijać uzasadnień; lektura wiersza z takim kluczem jest przejrzysta. Rozumiemy dobrze, czym sa „duszne, trzęsące się puszki, / które wzmagają neurozy”, celny opis religijnej konserwy. Itd. Ideologie (maszyny d‑d) odstawione na bocznicę, są „przyczajone”, mogą wrócić na tory.

Dzbanecznik: roślina mięsożerna, łapie i trawi owady, a także [nie należące do owadów] pająki. Takich roślin jest wiele, w tym tych, które z samej nazwy zostaną natychmiast rozpoznane przez czytelnika jako „owadożerne”. Ale w dzbaneczniku zawiera się też wyraz „dzban” (tylko dzban nie zna jego znaczenia); oto nadwyżka znaczeniowa.

* * *

Wiersz trzeci zatem (zatem: jeśli zgodzimy się na powyższe przypisania dot. dwóch pierwszych) pokazuje krach(y) maszyn d‑d.

Czy rzeczywiście jest katastroficzny?

[...]  Ale jak coś, to zapraszam do mnie.
Tratwa jest z trocin i trytytki, ale serce nie.

gryząc

Rudnicki jest z Kędzierzyna‐Koźla, tam gryzł gruz, rozrabiał w „Solidarności”, przez co go zinternowano, jak wyszedł, to nawiał do Niemiec, gdzie coś robił ze swoim życiem (studia, żona, chałtury, imigranckie przypadki). Niby debiutował w berlińskim „Archipelagu” (1983–1987), bardziej międzynarodowo w „Kulturze” paryskiej, ale tak naprawdę zaczął się w „Twórczości” warszawskiej, dokąd przez lata nadsyłał „Listy z Hamburga”. Potem wydało go Wydawnictwo Dolnośląskie, PIW, no i wreszcie został wyhaczony przez WAB, które poniekąd wyspecjalizowało się w przejmowaniu autorów debiutujących gdzie indziej (stąd zacna miejscami seria „Archipelagi” owegoż). Od tego momentu tendencja na wzrost, nominacja do Nike 2008, finał tejże 2010, obok Gdynia 2010.

Początki to przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Gdy odzyskalismy niepodległość#taa‐jasne, to odzyskaliśmy z całym cholernym dobrodziejstwem inwentarza. Spod najrozmaitszych kamieni wypełzli antysemici, byłe ziemiaństwo czy inne monarchistyczne dżdżownice, fundamentaliści i integryści wszelakiej okołokatolickiej maści dostali wzmożenia misji & nienawiści, ale i światły obywatel z Uni Demokratycznej/Wolności dawał się coraz mocniej dymać przez potężniejący kler. Balcerowicz zaciskał pętlę na szyjach kolejnych rolników złapanych w pułapkę kredytową, a wielkoprzemysłowa klasa robotnicza została odesłana do ulicznych szczęk, na handelek itp.; kobiety zostały odesłane do kuchni, kościoła, a zwłaszcza do dzieci, zawarto „kompromis aborcyjny”, dzieci natomiast zostały odesłane na szkolną katechezę i inne lekcje gięcia karku. Wszystkiemu temu dobrotliwie błogosławił papa z arche‐twierdzy Rzymu, lokalne zaś fortyfikacje stawiali Rydzyk & spółka.

Narodowokatolicki szkielet nabierał mięsa. Nim jednak osiagnął dzisiejszą masę, formę i mordę, jego rozmaite kości były obgryzane, rozchrupywane, wypluwane, a nawet obsikiwane przez plebejskiego kundla, Rudnickiego. Ze szczególnym (to dość jasne) uwzględnieniem kontekstu polsko‐niemieckiego.

Metoda była czytelna. Bohater kundla, niejaki Rudnicki (albo, w innym kontekście, Herr Rudniki) zderzał się z jakąś cząstką rozpoznawalnej rzeczywistości. A potem to zderzenie potworniało, szło w jakieś groteskowe przerysowanie, gombrowiczowsko podszyte delirium, ale stopniowo, prawie niepostrzeżenie. Na końcu jednak czekał oczyszczający, orzeźwiający, czysty (ech, tak się wtedy mogło zdawać) absurd.

Opowiadanie o wielkiej fali powodzi, która unosi z oświęcimskiego muzeum ławicę pożydowskich butów (i Rudnickiego, oczywiście), i płynie, płynie. Inteligentna i obezwładniajaca satyra nt. „obrońców krzyża” (wyguglajcie sobie Kazimierza Świtonia) na żwirowisku pod Auschwitz, mistrzostwo świata. Poźniej takie choćby pomysły, jak kolumna polskich krwiodawców, która szturmuje (symboliczną) granicę w Zgorzelcu, aby oddać polską krew w niemieckiej stacji krwiodawstwa; dla ratowania Europy, ale nie za darmo! – to jasne. Wtedy mogło się nam zdawać, że – czysty absurd, szydera, obśmianie. Ale niedawna akcja różańcowych obrońców granic Polski przed zarazą uchodźczą – no przecież jakby wprost, żywcem wyjęta z wizji Rudnickiego sprzed dwudziestu lat.

Tak, ówczesny plebejski kundel‐Rudnicki gryzł, co mu się podobało, w dupie miał wszelkie świętości i granice, brał się za „trudne tematy” (których lepiej nie ruszać, bo „ach, Polska” itd.). Uczeni literaturoznawcy przebąkiwali coś o „pikarejskim tonie”, o „sowizdrzalskim zacięciu”, o „grze z kodem romantycznym” czy „przenicowaniu mesjanizmu” w nowe, hm, księgi pielgrzymstwa polskiego. Tak czy inaczej, to pisarstwo broniło się, ba, nie musiało się bronić. (Wy wszyscy, którzy dziś, poniesieni falą niesmaku, ogłaszacie: „kto to Rudnicki, nie znam”, nie macie specjalnie czym się chełpić. Żaden wstyd nie znać współczesnej literatury polskiej, ale też – żadna chwała z tego tytułu.)

Trzeba jednak koniecznie wspomnieć o tym, że kundel Rudnicki, mimo przeniesionej na narratora mizantropii czy innych swoistości, nie był wyzuty z empatii; jak nie lubię opowiadań w ogóle, tak np. Uschi [opowiadanie drukowane w tomie Męka kartoflana], o czterdziestodwuletniej Uschi, „przeraźliwie chudej alkoholiczce”, sąsiadce Herr Rudnikiego z piętra wyżej – dało mi popalić. Wiele innych, w jakimś sensie podobnych, plebejskich postaci pojawia się u tamtego Rudnickiego. Ta empatia potem gdzieś zniknęła.

na smyczy

Wielu znających twórczość Rudnickiego zgadza się w tym, że momentem przełomu była Śmierć czeskiego psa (WAB 2009), trzecia ksiażka Rudnickiego w tym wydawnictwie, ostatnia, w której był (już schyłkowiejącym) „dawnym sobą”.

W rozmowie z 2010 roku (w cyklu „nominacje do Nike”), zapytany „jak pomóc Polakom, żeby im było lepiej z samymi sobą?”, odpowiada:

Polacy en bloc to pierwsza brygada najbardziej cwanych i najmądrzejszych żołnierzy najlepszej ojczyzny na świecie. My, my to dopiero coś, my to dopiero ktoś, a cała reszta to żabojady, pepiki, szwaby, makaroniarze, ruskie i „takinaprzykładturekjeden”. Pomóc więc im można w tym sensie, żeby uwolnić ich od ciężkiego worka z przeświadczeniem o własnej wyjątkowości. Żeby unieśli się parę metrów ponad swoją wewnętrzną wiochę. Opróżnić też worek z patriotycznym wzdęciem na narodowych gazach, np. tym posmoleńskim. I uwolnić ich od worka z tym anachronicznym katolicyzmem.

Niby każdy element z osobna był wcześniej przedmiotem dogłębnego gryzienia, ale w całości, jako rodzaj credo, brzmi już tylko jak zlecenie (go, killer, get them!) wystawione przez tę część establiszmentu, do której Rudnicki się zapisał czy też został zapisany. Nie znam człowieka ani szczegółow jego biografii, więc to rodzaj hipotezy badawczej. Którą jednak potwierdza fakt, że poza – okazjonalnym, również felietonowym na rozmaitych łamach – gryzieniem, coraz większy udział w pisaniu Rudnickiego zaczęło mieć „odbrązawianie indywidualne”. Bierze się jakąś postać z encyklopedii, wpuszcza mu się w (fabularyzowaną) biografię narratora (Rudnickiego) i dalejże podgryzać, ujawniać, oceniać, wyszydzać, podważać. Już wcześniej próbował tej formy, ale dwie ostatnie pozycje, Życiorysta (WAB 2014) i Życiorysta dwa (WAB 2017) pokazują, że to systematyczna zmiana, do tego – łatwa. Encyklopedie są wielkie, zawsze się kogoś znajdzie.

Tą nową dziedziną pisarską, która zdominowała „późnego Rudnickiego”, tak zachwycał się (marzec 2017) Dariusz Nowacki:

Rudnicki jako twórca biografii drugiego stopnia wyspecjalizował się w odbrązawianiu, toteż najchętniej bierze pod lupę postaci wielkie i zarazem za duże. Pociągają go i prowokują do uprawiania życiorystyki osobowości megalomańskie, histeryczne i maniakalne. Genialne w jakiejś dziedzinie, lecz zarazem pełne słabostek i śmiesznostek, które wypada wytknąć. [...]

O ile opowieści zgromadzone w pierwszej i drugiej części tomu są jedynie inkrustowane żartami, o tyle miniatury zawarte w finałowej kolekcji całe są z nich zbudowane. Dowcipami są wręcz rozsadzane.

Weźmy początek pierwszej narracji („Mama i życie”), w którym mowa jest o biedzie lat 60., która piszczała w rodzinnym Kędzierzynie‐Koźlu Rudnickiego: „Nawet złodzieje opuścili miasto, nie było co kraść, został jeden, bo niewidomy”. Trzy zdania niżej: „Raz tylko w roku pachniało pomarańczą, miałem pretensje do Chrystusa, że urodził się tylko raz”.

Niesamowite nasycenie owych miniatur żartobliwością sprawia, że tam, gdzie się pojawiają prowokacje obyczajowe, niezawodnie się śmiejemy, ani trochę nie dając się sprowokować. Tak dzieje się na przykład we wspomnianym „Błękitnym Aniele”, w którym Rudnicki (tak się nazywa narrator) wyznaje, że jego „pierwsze zbliżenie płciowe odbyło się z kobietą nieczułą i zimną”. W kostnicy.

Aliści zwłoki zostały sprofanowane tylko do pewnego stopnia, gdyż – jak czytamy – „posprzątałem po sobie, kobietę powinno się opuszczać w takim stanie, w jakim ją zastałeś, o tym dowiedziałem się z programu dla dzieci i młodzieży po tytułem »Niewidzialna Ręka«”.

(Dla mnie, podkreślam, dla mnie, jakże znaczące to „aliści” Nowackiego. Trzeba założyć maseczkę, żeby aż tak pysznie się bawić.)

W innym miejscu:

Ozdobą segmentu zawierającego recenzje (nader umowne, życiorystyczne) są dwa dłuższe teksty, które pokazują, że Rudnicki znalazł się w swoim żywiole. To omówienia dwóch monografii traktujących o seksie w III Rzeszy i na terenach okupowanych.

Tu szczególnie interesują życiorystę burdele, na ich temat dowcipkuje zawzięcie, a dla przydania pikanterii podlewa swą opowieść okupacyjną grozą. Co akapit, to aforyzm lub bon mot godny zapamiętania, a nawet zapisania w kajeciku. Taki na przykład: „Zarobki prostytutek w przeciwieństwie do ich pracy były godziwe”. Pojawiają się też uwagi nieco głębsze, zawsze zgrabnie podane. Dajmy na to: „Miłość jest niesprawiedliwa. Niemiec za związek z Polką karany był tylko raz, przez Niemców, Polka za związek z Niemcem dwa razy, przez Niemców i Polaków”.

Zadałem sobie przykrość i sięgnąłem do tej „życiorystycznej recenzji”. Nie czytajcie jej (nawet jeśli gdzieś wychynie). Nawet może dałoby się wybaczyć życioryście ten szczególny pomysł realizacji zlecenia („idź, dołóż im”) na tromtadrackich, bogojczyźnianych, świętojebliwych, narodowokatolickich prawdziwychpolaków – tacyście święci‐nadęci? a tu całe zastępy matek‐Polek, Emilij Platerówien kurwiły się po niemieckich burdelach – co do samej konstrukcji podejrzany w najwyższym stopniu, bo jakby (jednak) dzielący najbardziej ponurą, durno‐samczą optykę z przedmiotem zlecenia. Czy wybaczyć „zawzięte dowcipkowanie”. Gdyby dało się znaleźć łut empatii, zrozumienia dramatu tych kobiet, i innych, choć czasem tych samych:

To, co wydaje się nieludzkie, ludzkie jest. Niemców pobiła w tym procederze Armia Czerwona, która od krwi zgwałconych kobiet, pisałem kiedyś, czerwona stała się jeszcze bardziej, ale co? Tłumaczy to ją? Tym bardziej że w temacie gwałtu i śmierci opracowała nowy wariant, zdarzały się przypadki gwałtu na kobietach już na śmierć skazanych. Gwałciciele z głową na karku, przestępstwa te nie były karane.

Ale nie widzę, nie wyszło, jeśli jest jakaś empatia, to ukryta do zaniku. To, co widać, to raczej: „za żart oddam wszystko”; aliści Nowackiemu się podoba.

z budy

Sam odpadłem od Rudnickiego właśnie w okolicach Śmierci czeskiego psa. Gdyby, co jest do pomyślenia, nadal wypełniał swoją powinność „plebejskiego kundla”, mógłby skorzystać z okazji, jaką daje wgląd w ten nasz (dość konkretny) establiszment: jest co gryźć; znając „dawnego” Rudnickiego, spodziewałbym się, że tylko wióry by leciały (chociaż: gdzie by mógł takie publikować? bo przecież nie u tego drugiego establiszmenta, którego szczerze, jak sądzę, nienawidzi – z drugiej strony, „Twórczość” chyba nadal wychodzi, choć pewnie słabo płaci).

A tymczasem szczeka z budy, np. na ten durny lud, co to go kiełbasą 500+ kupiono, i takie tam: nie będę szukać, cytować czy linkować; łatwe do znalezienia, gdyby ktoś chciał.

Powodzenia, Rudnicki, takich psów są dziesiątki, nic oryginalnego.

aneks z kozetki

Najmniej mnie w tym wszystkim obchodzi seksistowsko‐molestancki behawior pisarza i zastępy (establiszmentowych) obrończyń. Wylano w tej sprawie mnóstwo liter na ekrany, nie będę dodawać.

Niemniej, obejrzałem 10‐minutowy programik red. Kublik z Rudnickim. Najczęściej powtarzanymi tam przez niego frazami były: „to głupawe” (również o własnych tekstach) oraz „nie pamiętam”. Gdyby wziąć na kozetkę p. Kublik, może dałoby się wyciągnąć z jej (pod)świadomości powód, że na audycję w sprawie #metoo wybrała (z całej domyślnej puli: faceci) właśnie błazeńskiego Rudnickiego. Głupota / premedytacja / Masaj? A mogła wziąć (czy żartuję?) jakiegoś lokalnego małego weinsteina z własnej korpo (oczywiście, że pod dostatkiem) i zrobić mu kęsim na wizji. No, byłby skandal i ogólna przykrość, nieprawdaż.

Gdyby wziąć na kozetkę samego Rudnickiego, być może dałoby się potwierdzić hipotezę (nie żeby była jakkolwiek istotna), że to ostatnie, co mu zostało z pierwotnego „plebejskiego kundla”: rzucanie „kurwami” na wszystkie strony i traktowanie kobiet „po polsku” (żaden tam z niego wyjątek). Reszta zębów gdzieś powypadała.

A kobieco‐obrończy establiszment na kozetce, co by powiedział? Coś o poczuciu winy i nieswojości? One pewnie wiedzą, że mimo własnych indywidualnych karier, żyją w świecie, którym rządzi (nadal) patriarchat, i znają na pęczki rozmaitych mniej lub bardziej groźnych weinsteinów. Chwile katharsis z bezzębnym psem, karnawał, można się poprzerzucać wyzwiskami, poudawać przez moment, że to tylko żart; odprężające. Zanim się wróci do ponurej rzeczywistości.

Ale, oczywiście, psychoanaliza via sieć to zajęcie poznawczo wątpliwe, a etycznie nieciekawe. Więc na tym kończę.

czytanka

Dawno, dawno temu wszystko było tak samo jak dziś, tylko wyraźniej. Co to znaczy? To znaczy, że pod wieloma względami dziś jest tak samo jak od zawsze, ale różne zjawiska zostały nieco złagodzone. Na przykład kiedyś bogaty zabijał biednego i co najwyżej płacił grzywnę; mało kto się tym przejmował, bo uważano to za naturalny porządek rzeczy. Dziś jest zasadniczo tak samo, ale są na świecie miejsca, gdzie podobny czyn wywołuje oburzenie (nazywane prawami człowieka).

Ale po kolei.

Kiedy ludzi było mało, a jedni nie wiedzieli o drugich, życie toczyło się dosłownie, to znaczy na okrągło. Czas był cykliczny, zgodny z rytmem pór roku. Zabijano się raczej indywidualnie. Wymyślano różne pożyteczne rzeczy, na przykład jak zdobywać więcej pożywienia albo jak budować schronienia; wiedzę o tym jedni przekazywali drugim i tak powstały technika i nauka.

Dóbr jednak przybywało wolniej niż ludzi, wobec czego wymyślono: własność, grabież, podbój, niewolnictwo i wojnę; zaczęto zabijać się masowo. Szybko też spostrzeżono, że jednym z cenniejszych dóbr są sami ludzie, których można zabić, zjeść, zmusić do pracy dla własnej korzyści i zmusić do zabijania innych. Wymyślono więc kolejno: wroga, wojsko do zabijania wroga, policję do strzeżenia zagrabionej lub wytworzonej własności, władzę i politykę.

Równolegle z władzą i polityką powstawała religia. Kiedy ludzie nauczyli się mówić, zaczęli opowiadać; szybko też zauważyli, że gdy opowiada się jak jest, tematy rychło się wyczerpują. Więc zmyślali; tak powstały mity i wierzenia. To temat na inną czytankę, jednak powiedzmy tu krótko, że z dźwięku i rytmu powstały taniec i muzyka, z gestu i naśladownictwa teatr; seks, własność i śmierć zrodziły tabu, z niego powstały zaczątki prawa; wszystko to razem zmieszane z sobą i poddane sztuce zarządzania ludźmi zrodziło religię, czyli politykę wewnętrzną; polityka zewnętrzna skoncentrowała się odtąd na grabieży i wojnie.

Jak widzicie, wszystko nadal jest tak samo, tylko nieco złagodzone (na przykład nadal w najlepsze zabija się ludzi, ale zrezygnowano zasadniczo z ich jedzenia). Powiedzmy jeszcze o cywilizacjach. Cywilizacja to duże budowle w służbie religii oraz sukcesy w grabieży, wojnie i podboju.

Najważniejszą cechą cywilizacji jest to, że upadają, pozostawiając po sobie duże budowle. Stosunkowo od niedawna podtrzymuje się iluzję, że nie musi tak być; argumentami są tu pismo i patriarchat, które wytworzyły monoteizm i czas linearny; z nich (mawiają niektórzy) zrodził się postęp. Niestety, nie pożyjecie i nie zobaczycie, czy to prawda. Ja sądzę, że na pewno warto zachować pismo.

Kiedy dorośniecie, choć nie wątpię, że tylko nielicznych spotka to nieszczęście, będziecie gotowi na bardziej złożoną czytankę, o roli seksu we własności i władzy, zatem o mariażu pana Patriarchata i pani Przynależności Religijnej.

Pytania?

Nie, o burkini na plażach, hidżabach i krzyżach w szkołach, ani o tym, czy kobieta na pewno jest człowiekiem, nie bedziemy dziś rozmawiać, nie jesteście przygotowani. „Co mamy o tym myśleć” – a co to za pytanie? Doprawdy, czasem jesteście bardzo irytu—

Do książki Jerzego Sosnowskiego Co Bóg zrobił szympansom? podchodziłem z kapitałem dobrej woli. Autor, potrafiący rozmawiać z każdym (czego podobno – sam nie słucham – dowodzi w radiowej Trójce), człowiek dialogu, którego młodzieńczy radykalizm i (mówiąc delikatnie) wybryki podszytego patriarchatem konserwatyzmu stonował czas. Którego religijność jest nieortodoksyjna, daleka od dogmatyzmu i frazesu, nacechowana refleksją, nie skrywa wątpliwości. Zdawało się – dobry kandydat do wysłuchania w sprawie wiary i religii, zwłaszcza że zadaje sobie niepowszedni trud, zawierając w książce przemyślenia o i do niewierzących skierowane.

co-bog-zrobil-szympansom

To one składają się na część pierwszą; nie dziwi mnie wszakże jej krótkość. W drugiej oddaje się refleksji formacyjnej; tu wymiar osobisty jego credo. Trzecia zawiera rozmaite teksty, których zawartość dobrze oddaje tytuł Kult i kultura. Ta interesuje mnie tutaj najmniej, choć – to nie paradoks – teksty tam pomieszczone uważam za najwartościowsze.

niewierzący

Opisawszy [1] kwieciście, na czym polegają niebezpieczeństwa i przedsądy towarzyszące wysoce ryzykownemu spotkaniu wierzącego z niewierzącym, Sosnowski przedstawia pod rozwagę typologię niewiary. W skrócie [2] ją tu przytoczę.

  • niewiara anestezjologiczna – czyli wynikająca z bezmyślności, ze znieczulenia; bliska wierze formalnej, inercyjnej, beztreściowej;
  • niewiara nihilistyczna – zacytuję: oparta na konkretnym projekcie antropologicznym,
    zakładającym, że nie tylko religia, ale i świeckie formy kultury, afirmujące jakiekolwiek „wartości wyższe”, są jedynie społecznym wmówieniem, które odrzuca człowiek świadomy. Perwersyjną satysfakcję odczuwa się tutaj na myśl o tym, że nic, co ludzie są gotowi afirmować, czemu są gotowi się poświęcić, nie jest prawdą – i że zatem ktoś, kto to odkrył, jest przynajmniej szczery, nurzając się w złu.
    Za ilustrację służy Sosnowskiemu film Pasoliniego Salo, czyli 120 dni Sodomy;
  • niewiara epistemologiczna – wyrosła ze scjentyzmu, odrzucająca hipotezę boga jako zbędną; Sosnowski przedstawia ją jako postawę „protekcjonalnie, ironicznie życzliwą” wobec religii, która była pomocna w „przekształceniu hordy w społeczeństwo”, ale obecnie „koszty utrzymywania tego złudzenia” przeważają nad zyskami;
  • niewiara etyczna – wynikająca ze sprzeciwu wobec religii jako opresyjnej formy władzy nad ludźmi; motywowana emancypacyjnie; szczególnie rozpowszechniona, według Sosnowskiego, „wśród wartościowej młodzieży”;
  • niewiara tragiczna – znów zacytuję: dostrzegająca w religii nie tyle formę władzy nad ludźmi, ile formę nieuczciwego pocieszania ludzi, przesłaniania im tragizmu przenikającego ludzki los; taka niewiara, powiedzmy, egzystencjalistów;
  • niewiara metafizyczna – cytat: dostrzegająca w religii, podobnie jak w sztuce i filozofii, reakcję na podstawowe doznanie istoty świadomej, a mianowicie na doświadczenie dziwności faktu, że się istnieje. Ten rodzaj niewiary nie kwestionuje zatem prawdziwości źródeł religii; uznaje jedynie, że stanowi ona ludzką odpowiedź na nieosobową Tajemnicę, leżącą u podstaw bytu. Sosnowski dodaje: Wszystkie poprzednie formy niewiary odrzuca się tutaj, wraz z religią, jako formy świadomości fałszywej [wytłuszczenia w kursywie – Sosnowskiego]

W praktyce, zastrzega autor, spotyka się przede wszystkim formy mieszane.

Powiedzmy teraz, że odpuszczamy dwie pierwsze kategorie: znieczulonych (to pominięcie odsiewa również większość wierzących, zauważę przy okazji) i „szatanistów” (że sobie pozwolę na taką etykietę; tym razem – odsiewamy nielicznych).

Czy w czterech pozostałych kategoriach rozpoznajecie się, siostry i bracia niewierzący?

zastrzeżenia

Przyznam, że lektura rozdziału z powyższą typologią spowodowała u mnie wyparowanie prawie całego, wspomnianego na początku blogonoty kapitału dobrej woli.

Nie bez wpływu na to była również wprost wyrażona postawa Sosnowskiego, na przykład otwierające rozdział:

Chciałbym zacząć od deklaracji, że moim zdaniem niewiara jest tajemnicą. Skoro bowiem uznajemy, że wiara jest łaską, to niewiara dla wierzącego musi być skandalem poznawczym.

Być może właśnie to spowodowało taką heteronomiczność powyższej typologii. Do jednego wora pn. „niewiara” wrzuca się tu na przykład zaangażowane postawy prosekularyzacyjne, antyklerykalne (stanowisko, które zająć może również, i bywa że zajmuje, wierzący). Ta tak zwana niewiara etyczna podzielana jest także przez wierzących motywowanych emancypacyjnie, którzy nie porzucając wiary, domagają się jednak zniesienia rozmaitych form opresji, od braku sakramentów dla rozwodników, przez postulat niepotępiania homoseksualizmu, po zniesienie celibatu.

Sosnowski skonstruował tę hierarchię niewiar – kolejność nie jest przypadkowa – „pod zamiar”. Dwie pierwsze łatwo pominąć (co też zrobiliśmy), dwóm środkowym mówi: rozumiem was, ale pomijacie ważny wymiar ludzkiego przebywania na tym świecie, a z dwoma ostatnim chce rozmawiać, zwłaszcza, co niedziwne, z niewierzącymi metafizycznie; tu przecież o krok do ewangelizacyjnego sukcesu. Pisze:

Wiara współczesna oznacza przeświadczenie, że poza murem [ograniczającym pole nauki, empirii itd.] rozciąga się druga przestrzeń, gdzie przebywa Osoba, względem ktorej winniśmy wdzięczność za istnienie i w której – wobec skażenia empirycznego świata grzechem i śmiercią – warto lokować nadzieje na uleczenie [...] Dla tak pojętej wiary najbardziej naturalnym partnerem jest niewiara metafizyczna [...] blisko spokrewniona z najbardziej podstawowym doznaniem religijnym: doświadczeniem mysterium tremendum et fascinans [za Rudolfem Otto: „misterium zgrozy i urzeczenia” – przyp. n.]

Tak, owo mysterium tremendum et fascinans pasuje do Sosnowskiego ujęcia „niewiary metafizycznej”, w którym wymyka mu się stwierdzenie o „prawdziwości źródeł religii”. Jak mogłoby nie pasować; to przemyślana konstrukcja. Nie widać tu, co prawda, konieczności przejścia do przeświadczenia o istnieniu Osoby, której winniśmy wdzięczność za istnienie itd. Ten brak rozmywa autor w perlących się finezją stylu, obszernych akapitach wieńczących rozdział.

My jednak możemy już teraz podsumować typologię: dwa chochoły do bicia, dwa stanowiska niewiele de facto mające wspólnego z niewiarą, którym mówi się „aleście niepełne, biedactwa” (co dziwnego: scjentyści i młodzież, jako „nosiciele” owych „niewiar”), i dwójka kandydatów do „twórczego” dialogu, z którego jednak nie da się usunąć stanowiska, że niewierzący jest osobliwością, pomyłką, skandalem; stanem podstawowym jest bowiem łaska wiary. No i nie mamy o czym rozmawiać, jeśli odmawiamy uznania tego stanu za podstawowy, dokładnie tak samo, jak z polskim episkopatem (tyle że nierozmowa z Sosnowskim przybiera bardziej wyrafinowaną formę).

credo

Lukę, o której mowa wokół wytłuszczonego rzeczownika konieczność, Sosnowski wypełnia (lub raczej: tak mu się zdaje) dopiero w części drugiej. Tak pisze:

Oto królestwo niebieskie: świadomość, że jest coś, a nie raczej nic. Że istniejemy naprawdę, w porządku wyznaczonym przez Słowo Przedwieczne, pod okiem Stwórcy zadziwiająco zainteresowanego nami, choć jest potężniejszy niż wszystko [...]. Tak rodzi się poczucie wdzięczności, żeśmy zaistnieli. [...] Dane jest nam zobaczenie ram obrazu, trudnego nieraz do zniesienia, wewnątrz którego miotają się nasi bliźni, a i my sami, jeśli się nie zdołaliśmy akurat na chwilę zatrzymać. Te ramy to boskie: Stań się, bądź. Ty, siedemnasty od lewej w dwieście trzydziestym czwartym rzędzie. Widzę cię, chcę, żebyś był.

Ładnie napisane. Ale też rozumiemy, czemu angielskie wishful thinking tłumaczy się na polskie pobożne życzenia.

Sam nie byłem przedmiotem prowadzonego od dzieciństwa wdruku kulturowego, tresowania do religii. I stąd zapewne pomysł, że istnieje osoba, stwórcza i wiedząca na miarę Wszechświata, ale zarazem „zadziwiająco zainteresowana nami”, świadomymi egzemplarzami życia organicznego, które się pojawiło na ułamek skali kosmicznej wcześniej, na pyłku materii zaniedbywalnie małym wobec miliardów galaktyk, i które równie szybko przeminie – ten pomysł jest dla mnie, rzeczywiście, tak zadziwiający, że wytrzymuje sekundę, nie dłużej, konfrontacji z moim krytycznym namysłem i intuicją. Choć oczywiście rozumiem psychologiczną potrzebę bycia przedmiotem opiekuństwa; nic nadzwyczajnego.

religia

Sosnowski w pewnym momencie cytuje wiersz Miłosza:

Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.

OK, nie chcę nikogo zasmucać, nie pcham się ze swoim ateizmem i kompletnym désintéressement w kwestii istnienia boga osobowego. Żeby nie przedłużać tej i tak już nazbyt rozrośniętej blogonoty, powiem tak:

Bracia. Uwolnijcie mnie w zamian od łaski religii. Wam potrzebna, mnie (nam) – nie. Nie mówcie mi, jak mam żyć. Odpieprzcie się od instytucji państwa i regulacji prawnych: to nie jest wasza wyłączna własność.

A potem możemy sobie pogadać o kulturze ze szczególnym uwzględnieniem jej jakże bogatych wątków chrześcijańskich (i, oby, również innych wyznań); może być ciekawie.


PRZYPISY
[1] Imiesłów sugeruje ciągłość, w rzeczywistości książka jest zbiorem tekstów powstałych w różnym czasie i rozmaicie (zapewne) adresowanych.
[2] Pełna wersja typologii mieści się w bezpłatnym fragmencie, dostępnym jako e‑book na przyklad tutaj; zainteresowani mogą sobie pobrać.

more results »