Search Results

Your search for patriarchat returned the following results.

o irytacji

Dwa dni temu zirytowała mnie „Polityka”, która przyznała swoją paszportowa nagrodę w dziale literatura Zbigniewowi Miloszewskiemu za cykl z Szackim, a konkretnie (cytuję formułę oficjalną):

Nagroda za wciągającą intrygę, łączącą przenikliwy portret współczesny Polski z diagnozą kluczowych problemów społecznych.

Zwróćcie uwagę na osobliwość: „portret współczesny Polski” a nie „portret współczesnej Polski” (w notce jednak naprawiono ten błąd z leadu, a już chciałem żartować, że „współczesny portret” to opis rzeczywistości poprzestający na krytyce organizacji ruchu drogowego [w Olsztynie, gdzie rozgrywa się akcja Gniewu], w myśl hasła „drogi/autostrady jako początek i koniec zadań państwa”).

Za „diagnozę kluczowych problemów społecznych” odpowiedzialnością obciążam Przemysława Czaplińskiego (wiecie jednak z lektury niniejszego bloga, jak bardzo go cenię), który w numerze 4/2014 „Magazynu Książki” dał sążnistą wykładnię trzech Szackich (plus „Domofonu”) przypisujacą Miłoszewskiemu świadomy zamysł tam, gdzie ja widziałbym raczej koniunkturalizm (spod pewnego znaku):

Normalnością produkującą u Miłoszewskiego patologię jest patriarchalizm: przedwojenne morderstwo na kobiecie opowiedziane w „Domofonie”, zabójstwo polityczne dla zdobycia kobiety w „Uwikłaniu”, mord na żonie w „Ziarnie prawdy”. Patriarchalność nie zna swojej miary, bo do tej pory nie napotykała oporu. Jest opiekuńcza i protekcjonalna, stawia rodzinę w centrum życia społecznego, a zarazem opiera się na wyłącznym autorytecie ojca i na uzurpatorskim prawie do stosowania siły. Jako tradycja jest przejmowana automatycznie. Potem funkcjonuje inercyjnie i wytwarza dziedzictwo posłuszeństwa i przemocy.

Tu też osobliwość: termin patriarchat (który od lat jest w obiegu; sam go używam bez lęku) mógł się wydać klerykalno‐mieszczańskiej Agorze (czy samemu Czaplińskiemu) zbyt obciążony, hm, feministyczną afiliacją, więc pojawia się w dwóch niezdecydowanych wariantach: „patriarchalizm” i „patriarchalność”.

Równolegle Czapliński przedstawia „tematyczne” ujęcie dorobku Miłoszewskiego:

„Domofon” opowiadał o konfrontacji z dawną ksenofobią; „Uwikłanie” – z postkomunistyczną mafią; „Ziarno prawdy” – z antysemityzmem [...]. Wreszcie „Gniew” to konfrontacja ze współczesnym nakazem przeciwdziałania przemocy domowej.

Zamysł świadomy czy świadome podczepienie pod tematy medialnie nośne, zapewniające książkom dodatkowy wymiar rozgłosu? Na Gniew nabrała się nawet Feminoteka, jakże więc dziwić się „Polityce”? Ale zirytować się można. O samej powieści już napisałem kilka (niepochlebnych) zdań w końcoworocznych remanentach; więcej nie trzeba.

o powodach

A wspominam o tym, bo w tychże remanentach wyznałem, że żałuję nieprzeczytania książki innego z nominowanych do paszportów „Polityki”: Stu dni bez słońca Wita Szostaka. To właśnie irytacja werdyktem spowodowała natychmiastowe nadrobienie tego braku.

I od razu pojąłem, że Szostak nie dostał paszportu nie dlatego, że Sto dni jest książką lekką (pozornie), również na tle wcześniejszego dorobku autora, zwłaszcza tzw. trylogii krakowskiej (Chochoły, Dumanowski, Fuga): rzut oka na listę laureatów i nominowanych potwierdzi, że nierzadko laureaci byli (również) w poprzednich latach nominowanymi, jakby czekano na sposobność, a nagrodę de facto przyznawano za „całokształt” (czy „dotychczasokształt”); nie byłby to problem.

Problem raczej w tym, że niełatwo o formułę (ew. werdyktu) zdolną zamknąć w zgrabnej frazie Szostakowy „dotychczasokształt”. Było to możliwe po Fudze, ale paszport za 2012 dostał przyjaciel Szostaka, Twardoch (za Morfinę). Wtedy można było mówić o „ważnym głosie w dyskusji o polskości”, o, dajmy na to, „niemożliwości polityki historycznej w obliczu samoerodującego mitu” czy nawet o „dowodzie na to, że warunkiem koniecznym owocnego uprawiania refleksji historycznej jest zgoda na nieosiągalność powszechnie uznawanych wniosków”. Ale czy to nie przekraczałoby intelektualnych horyzontów „Polityki”? Czy nie byłoby za mało spektakularne? Potwierdzenie znajduję w formule werdyktu paszportu za Morfinę; oto, co ich kręci:

za odważne i szalone studium o męskiej słabości i płynnej tożsamości narodowej, osadzone w realiach pierwszego miesiąca niemieckiej okupacji

Rzucę jeszcze linkiem do błyskotliwej recenzji Fugi (na łamach z(a)marłego, niestety, zaprzyjaźnionego ongiś bloga) i przejdę do Stu dni.

o Stu dniach bez słońca

Doktor Lesław Srebroń aspiruje do stypendium na Oxfordzie (w ostateczności Cambridge), dostaje jednak propozycję wyjazdu do maleńkiego uniwersytetu na wyspach Finneganach. Spędza tam 120 dni (chciałoby się powiedzieć: sodomki [de Sade, Salo]), pracując nad monografią nieznanego nikomu (poza nim) polskiego twórcy fantastyki, Filipa Włócznika; podejmując wysiłek na rzecz projektu zbawienia cywilizacji Zachodu, której, jak wiadomo, zagrażają:

nihilizm, kryzys wartości, atrofia tradycyjnych wspólnot, wzrost znaczenia miast, śmierć Boga, śmierć duchowa człowieka, subiektywizm, relatywizm, subiektywizm a relatywizm, scjentyzm, rozwój techniki, kult dobrobytu, operacje plastyczne, kryzys katolicyzmu, wzrost nacjonalizmów, państwo opiekuńcze, konsumpcjonizm, pornografia, uprzedmiotowienie, homo oeconomicus, totalitaryzmy XX wieku, antysemityzm, rasizm, wolna miłość, kryzys rodziny, globalizacja, nazizm, faszyzm, komunizm, konflikt pokoleń, starzenie się społeczeństw, wojna cywilizacji, mcdonaldyzacja, tabloidyzacja, aborcja, eutanazja, in vitro, pauperyzacja, wykluczenie, rozwarstwienie, nietolerancja, liberalizacja, radykalizacja, kryzys autorytetów, psychoanaliza, hedonizm, egoizm, atomizacja [...]

[...] postmodernizm, posthumanizm, cybernetyka, rzeczywistość wirtualna, upadek obyczajów, sztuczna regulacja poczęć, sekularyzacja, klerykalizm, narkotyki, rozprzężenie moralne, seksizm, feminizm, antyfeminizm...

...pijąc piwo, prowadząc zajęcia [z Włócznika] ze studentami, uprawiając seks z lokalną nimfomanką pod pretekstem badań naukowych na rzecz dzieła Pochód penisa przez dzieje tejże, strojąc się w miejscowe tweedy w jodełkę [„w śledzik”], podglądając zwyczaje tambylców, spisując notatki / relację z pobytu, a przede wszystkim będąc kosmicznym wręcz bucem, ktory każde zdarzenie zewnętrzne interpretuje, powodowany chciejstwem i pychą, na korzyść własnego ego. Jest doskonałym egzemplarzem układu (bez)względnie odosobnionego, którego homeostatyczną równowagę utrzymuje krocząca nieustannie adaptacja do podszeptów demona hybris, jaki najwyraźniej zastąpił w jego umyśle demona cogito, znanego również pod nazwą Wątpienia.

To powieść niesłychanie zabawna, opisująca pewien skondensowany destylat. W postaci rozcieńczonej opis pasuje wszakże do (zapewne) każdego przedstawiciela humanistyki, walczacego o przeżycie w świecie upadku akademii. Srebroń zdradza nieprzypadkowo wiele podobieństw do samego Szostaka, chętnie występującego w stylizowanym kostiumie: w tweedach z wzorkiem „w śledzik”, z kamizelką wyposażoną w kieszonkę na zegarek z dewizką, w kaszkiecie; nie da się wyzuć Stu dni z wymiaru autoironicznego.

Wit Szostak to pseudonim literacki pisarza, który zaczynał od fantastyki; w swoim realnym wcieleniu jest filozofem, akademikiem; bywa publicystą. Przygody Srebronia są, mamy wszelkie prawo uznać, krzywym zwierciadłem, odbijającym codzienne życie humanistyki (dla bezpieczeństwa dodam: polskiej). Rozbudowany wątek Włócznika (zawierający streszczenia jego powieści) przenosi do książki także doświadczenie samego Szostaka, świetnie przecież zorientowanego w twórczości kolegów‐fantastów; na niejednym konwencie bywał itd. Jest zatem poza kpiną z daremności humanistyki Sto dni również kpiną ze stanu (bez wahania: polskiej!) fantastyki, jej prawoskrętności itd. itp.

Jeśli w trylogii krakowskiej Szostak na serio eksploruje pole „historia–pamięć–mit”, zajmuje się tematem, to w Stu dniach pokazuje (satyrycznie), jak ten temat się uprawia u polskich fantastów, wśród których dominuje ożenek korwinizmu z teologią polityczną, i w jak małym stopniu jest w stanie się przeciwstawić takim sposobom uprawiania tematu polska humanistyka, przynajmniej w pop‐obiegu.

Zabawna to książka, ale z podszewką na serio. Do tego stopnia, że nawet wyobraziłem sobie szok&niedowierzanie, gdy wyjdzie na jaw wallenrodyczność misji Szostaka wśród fantastów. (To żart. Niemniej, chyba pisarz odczuwa ulgę porzucając fantastyczne ostępy na rzecz literatury po prostu, a z nim – jego poważne alter ego, filozof.)

Zanim przejdę do trojakiej [N.N., filozof; Szostak, pisarz; Srebroń, memento] postaci samego autora, glosa w sprawie nazwiska Lesława Srebronia:

Księżyc to – wioska ogromniasta, 
Gdzie ciszę ciuła brat mój – Srebroń, 
Co siebie własnym snem przerasta, 
Więc mu istnienia w srebrze – nie broń! 

To – niepoprawny Istnieniowiec! 
Poeta! Znawca mgły i wina. 
Nadskakujący snom – manowiec, 
Wieczności śpiewna krzątanina. 

[z wiersza Bolesława Leśmiana Srebroń]

o autorze

Cóż to za barwna postać! Gdybym miał pióro Szostaka, próbowałbym opisać jak „jej niepozorność równoważy oko błyszczące inteligencją i znamionujące moc myśli czoło o imponującym sklepieniu, którego nie jest w stanie przesłonić niedbały kosmyk włosów, świadczący o naturze szerokiej i pełnej fantazji; postać skromna, lecz godnie prezentujaca się w tweedach jakby organicznie ją okrywających” itd.

szostak

Twardoch tak kreśli jego wizerunek:

wyobrażam sobie, jak doktor filozofii, wykładowca akademicki, uczeń Tischnera i specjalista od fenomenologii w jednej osobie nieco znużony wraca z wykładów do domu w podkrakowskich Opatkowicach, parkuje niebieską skodę, wspina się do garderoby na piętrze i zdejmuje z siebie tego doktora filozofii razem z imieniem i nazwiskiem (którego tu nie wymienię), po czym ściąga z wieszaka i zakłada na siebie Wita Szostaka, cały komplet. Na komplet składają się, patrząc od góry: trochę kędzierzawa, raczej dłuższa fryzura z przedziałkiem. Dalej gładka koszula, dalej krawat we wzory paisley i jedna z wielu szytych na miarę tweedowych marynarek w kratkę księcia Walii [...] a pod marynarką jedna z wielu szytych na miarę kamizelek, również z tweedu: z przepisową, dużą ilością kieszonek, z wyłogami i z dodatkową dziurką, w której nie ma guzika i z której zwisa łańcuszek jednego z kilku kieszonkowych zegarków, które czasem Wit Szostak mi pokazuje, otwieramy wtedy koperty i z fascynacją przyglądamy się intymności zegarczych wnętrzności, cierpliwej a jednocześnie trochę wariackiej pracy rozprężających się sprężyn i kręcących się trybików.

Doktor filozofii o imieniu i nazwisku, których nie zdradzę, ale które posiada jak najbardziej, wisi już w szafie, a Wit Szostak zakłada trzewiki i palto i wychodzi w kompletnej postaci Wita Szostaka, po czym udaje się do miasta, gdzie zjadamy sobie obfitą kolację w jednej z paru sprawdzonych restauracji (obaj nie lubimy zmian i nigdy nie chodzimy do miejsc wcześniej nierozpoznanych), wypijamy parę karafek wina, a potem idziemy na piwo i spokojnie, lecz wesoło spożywamy po kilka albo i kilkanaście kufli piwa, aby potem jeszcze przespacerować się nocnym Krakowem, zakłócać mieszczański spokój głośnymi, pijackimi debatami i w końcu się rozstać.

Wybaczcie przydługi cytat; nie mogłem sobie darować tej wzmożonej dawki kolorytu. „Znawca mgły i wina” (za Leśmianem). Tylko w Krakowie mogła przetrwać taka odmiana sztuki życia.

o zatrudnieniach

W latach 2010–2011 w „Pressjach” i związanym z nimi krakowskim Klubie Jagiellońskim uprawia się intensywnie teologię polityczną, ważną (jeszcze) postacią jest Ryszard Legutko, otwarta zostaje debata o „istocie polskości” pod (hm, po finnegańsku daremnym) hasłem polskości ejdetycznej.

W dyskusji obok m.in. Twardocha i Jana Sowy (gościnnie) bierze udział także N.N. (ja też nie zdradzę imienia/nazwiska). Pozostaje raczej na uboczu, na pozycji dystansu. Równolegle zaś Szostak pisze trylogię krakowską (kolejne książki w latach, odpowiednio, 2010, 2011, 2012), o zawartości której padła już wzmianka wyżej. Pod koniec 2011 roku, czyli w trakcie pracy Szostaka nad Fugą, N.N. publikuje na łamach jednego z katolickich miesięczników tekst nawiązujący do owej dyskusji o eidosie polskim. Pisze tam, że jeśli jest jakaś istotowa polskość, to będzie to nastrój porażki, w przeszłość sięgający oczywistą konotacją, a w przyszłość wybiegający nieusuwalną niemożnością zwycięstwa jakieś jednej określonej wizji polskości.

Dla mnie to znak, że Szostak i N.N. zbliżają się do siebie, że pisarz wyrasta z fazy „fantastyka” (i kumple). Jeszcze w marcu 2014 daje się sfotografować ze strzeladłem w dłoni (wpływ Twardocha), ale po opublikowaniu (i sukcesach) Stu dni oznajmia stanowczo w październiku:

Drodzy Znajomi i Nieznajomi,
to przestało być śmieszne i moja cierpliwość została wyczerpana: jeśli od dziś ktoś publicznie raz jeszcze nazwie mnie „pisarzem fantasy”, niech nie liczy na jakiekolwiek względy i uprzejmość z mojej strony.

Ciekaw jestem kolejnej książki (i fazy?) Szostaka, choć o stabilność postawy N.N. jestem dziwnie spokojny.

o budrysach

Jednak przeszłość ciąży. Dawno, dawno temu trzech pisarzy – prawie rówieśników – podjęło (autotematyczną) zabawę literacką: założyli sobie „kwiatkowego” bloga; występują tam pod przejrzystymi pseudonimami, Tulipan (Orbitowski), Bławatek (Twardoch) i Anemon (Szostak). Pełen uznania zaglądam do tych tekstów; skrzą się dowcipem i erudycją, niewątpliwie też zadzierzgują więzi.

Do czasu. Gdy w styczniu 2013 ogłoszono werdykt paszportowy (przypomnę: Morfina) na blogu pojawil się wpis, nowelka o tym, jak to Bławatek nagle zaczął tak bardzo rosnąć, że (w puencie) zmiażdżył dwóch pozostałych kwiatków. (Napisał: Orbitowski.)

Gdy Anemon z Tulipanem podjęli decyzję o ucieczce było już za późno. Na nich, niby kurtyna wieszcząca koniec przedstawienia, opadał wielki but Bławatka.
– O Jezu – zawołał jeszcze Tulipan.
– Platonie! – rozdarł się Anemon.

Więcej wpisów nie było. A przecież szkoda. Popatrzcie choćby na pełen humoru fragment innej nowelki (pióra Szostaka):

Dalej wypadki potoczyły się szybko. W domach trzech przyjaciół pojawiła się Policja Literacka. Za publikację literatury niskiej wartości dostali po roku ciężkich robót. Tulipan odsiadywał swój wyrok na platformie wiertniczej u wybrzeży Skandynawii, tęsknie patrząc na spowite mgłami fiordy. Bławatek trafił do kopalni węgla kamiennego, gdzie mógł bez przeszkód przemyśleć na nowo swoją śląskość. A Anemon został zesłany do świętokrzyskiego kamieniołomu, gdzie w pocie czoła gołymi rękami wyrywał górom bloki kamienia. Był zupełnie sam, odcięty od przyjaciół, bibliotek i wielbicieli. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że odbywa swą karę na Kielecczyźnie, która jest przecież prawdziwą ojczyzną polskiej kultury.

o języku

A teraz całkiem serio. Wit Szostak jest bardzo sprawnym stylistą, z równą swobodą sięga po najrozmaitsze rejestry językowe. Napuszona narracja „naiwna” (jeśli można tak nazwać efekt działania owego demona hybris; nawiasem mówiąc, sam się bawiłem w podobną stylizację w opisaniu świata (krótkim), a szło tam o realnie istniejącego napuszeńca; Srebroniowie wiecznie żywi!) w Stu dniach. Skoczno‐zwięzły liryzm Oberków do końca świata. Pospieszna sprawozdawczość krótkich zdań w opowiadaniu Koźlęta gazeli. Przy Fugach obowiązkowo wspomina się o muzycznej frazie.

Naprawdę mało jest ludzi piszących po polsku z takim repertuarem środków wyrazu. I to chyba najważniejsze.

Reszta to anegdoty.

przedfilmie

[...] Relacje posiadania/własności dotyczące ludzi wydają się przezroczyste, niewidoczne, gdy na ich straży stoi uznana społecznie norma. Wolni i równi obywatele ateńskiej demokracji nie widzieli sprzeczności między własną dumą z ustrojowej przewagi nad „rządami tyrana” a niewolnictwem, na którym zbudowane było ich prosperity. W Polsce życie kpi sobie z wymogu katolickiej dośmiertnej monogamii, czasem szyderczo, częściej gorzko, ale nasza kultura przesiąknięta jest wyrozumiałością dla patologii „posiadania kobiety przez mężczyznę”. Para klisz: „ona mu się oddała”, „on ją posiadł”, nie budzi natychmiastowej refleksji nad asymetrią pozycji.

Tak działa patriarchat, zwłaszcza ten jawnie sprzężony z tradycjonalizmem religijnym. W Polsce dodatkowo nakłada się na ów wzorzec nadal dominujący w sferze symbolicznej romantyzm, lukrujący realia władzy. On jest dzielny i wzniosły, ona czysta i skromna. A potem ksiądz pokropi, on ją posiądzie (i nieważne, czy ona mu się odda, bo „oddanie” wymusza mechanizm, po gwałt małżeński włącznie), a jeszcze potem – sami wiecie, jak bywa.

A w takiej postpurytańskiej, postwiktoriańskiej Anglii temat zaczęto przepracowywać już pod koniec XIX wieku. Powieść zapomnianego dziś noblisty, Johna Galsworthy’ego, Posiadacz (The Man of Property, 1906) bezpośrednio kontestuje „posiadanie kobiety na własność przez mężczyznę” wraz z towarzyszącą temu wiktoriańską hipokryzją. Rozpoczęta tą ksiażką, pisana przez wiele lat Saga rodu Forsyte’ów nie tylko sprawozdawała przemiany obyczajowe pierwszej połowy XX wieku, ale i sama je wspomagała.

film

Przepraszam za ten przydługi wstęp. Jest mi potrzebny, żeby zrelatywizować utopijność projektu „nie można mieć drugiego człowieka na własność”. A przećwiczymy to na przykładzie filmu Jana Hřebejka Święta czwórca (Svatá čtveřice), bezpretensjonalnej komedii o... miłości.

Dwa bardzo zaprzyjaźnione małżeństwa żyją tuż obok siebie. Faceci pracują razem, są elektrykami od konserwacji trakcji przesyłowej. Chudszy ma blond żonę (katoliczkę) i dwie córki. Łysawy ma żonę brunetkę (uzdolnioną plastycznie: robi garnki z gliny, lepi i wypala fajne figurki) i dwóch synów. Starsza para dzieci już chyba ze sobą sypia, młodsza (piętnastolatków) też ma się ku sobie. Rodzice (i dzieci) równie czesto bywają u siebie, co u sąsiadów; symbolem tej zażyłości jest jedyny w okolicy brak płotu między posesjami (budynki zresztą łączą się rodzajem tarasu na piętrze).

Jest tylko jeden problem. Rutyna i nuda seksu (po dwudziestu latach każdego z małżeństw). Kiedy więc panowie lecą naprawiać poniszczoną przez żywioły trakcję elektryczną na jakiejś karaibskiej wysepce, biorą żony ze sobą, a zrazu mgliście zarysowany plan z przyspieszeniem nabiera ciała (czterech ciał).

svata_ctverice

Tak, każdy z facetów czuje pociąg do żony sąsiada, a i one, znudzone rutyną – piękna scena seksu małżeńskiego: brunetka czyta gazetę, a łysawy, który zmęczył się, oralnie stymulując żonę, śpi z głową między jej nogami – nie są od tego. Trzeba tylko przełamać początkowe opory (zwłaszcza u blond katoliczki) i wynegocjować reguły.

Okazują się one proste. Po pierwsze, niczego nie robić poza plecami drugiej pary. Jak seks, to we czwórkę. Żadnych pokątnych spotkań. Żeby – uwaga! – „było sprawiedliwie”. Widzicie? Nie chodzi o zagrożone poczucie własności! Chodzi o równy dostęp do dóbr czy jakoś tak. Film byłby jednak płaski, gdyby nie pokazywał pewnej ewolucji psychologicznej; zdanie „żeby było sprawiedliwie” pada dość późno.

A zasada druga? „Oczywiście, żadnego zakochiwania się”. I w tym miejscu przemówiła kultura, kwestią wypowiedzianą odruchowo. Tu jest ten moment, w którym odzywa się potrzeba zachowania własności (odrębnej). Ale jakże już niematerialnej, w zasadzie wyzutej z poczucia władzy!

Oczywiście, zakochują się w sobie ci czterdziestolatkowie. Chudy i brunetka. Łysawy i blondynka. Każda para kradnie swoje słodkie sam na sam. Dostrzega to rodzina: dzieci, które korzystając z długiej nieobecności rodziców już wszystkie czworo sekszą się bez żadnych problemów, nie mogą (ale: tylko niektóre, głównie najmłodsza córka katoliczki, też nominalnie katoliczka, i tylko przez chwilę) wybaczyć tego samego starym. Rodzice łysawego, którzy – jako jedyni! – czują się w obowiązku strzec społecznego wizerunku swoich dzieci. Jednak zaczynają od postawienia płotu, gdy czwórka spędza czas na Karaibach, ale kończą na... przypomnieniu sobie własnej młodości (pan dziadek, kiedyś brygadzista w fabryce włókienniczej, tak bardzo musiał się ongiś opędzać od napalonych kobiet na nocnej zmianie, że aż na dwa lata zniknął z domu, pani babcia jako studentka żyła w hipisowskiej komunie, z powszechnym dostępem do seksu).

A tzw. społeczeństwo? – spytacie. Tzw. społeczeństwo w tym filmie ma kompletnie gdzieś, kto z kim (dobrowolnie) sypia. I nawet jeśli również w Czechach aż taki poziom uwewnętrznionego (to ważne) liberalizmu wydaje się jednak utopijny, to przecież zupełnie inaczej, na sposób o wiele bardziej zrelatywizowany (do kultury!) postrzegamy ową „utopijność”.

Zwycięża miłość, ale nie w ramach symboliki (wspomnianego na wstępie tej blogonoty) romantyzmu, ani nie w sensie (płaskim) komedii romantycznej, który jest zaprzeczeniem idei skrytej za filmem Hřebejka, bo happyend komedii romantycznej polega na powrocie w koleiny twardych norm społecznych, tylko chwilowo zaburzonych przez uniesienia i szaleństwa zakochania.

W sensie głębszym – miłość to dzielenie się, a nie zawłaszczanie. To wolność, a nie więzienie.

I wcale mnie nie dziwi, że ta głęboko chrześcijańska zasada tym łatwiej może się realizować, im mniej (nominalnie) chrześcijański kraj czy społeczeństwo.

po filmie

Co potwierdza także recepcja Świętej czwórcy w Polsce.

Paweł Mossakowski bagatelizuje:

Film jest wprawdzie lekki, wolny od zadęcia i odświeżająco swobodny w traktowaniu spraw seksu (mnie ujęła zwłaszcza fizyczna nieatrakcyjność jego bohaterów), ale jego bezpretensjonalność przechodzi w bezproblemowość. [...] Siłą filmów Hrebejka było to, że nawet gdy były komediami, to w którymś momencie zahaczały o dramat. Tutaj ton jest jednostajny, zmiany sytuacji czysto mechaniczne (łącznie z niby zaskakującą pointą), fabuła oczywista, skutkiem czego ten krótki (78 minut) film potrafi się dłużyć. I wreszcie: jak na komedię wszystko to jest mało zabawne. Więc po co?

Jak to – po co? Do przemyślenia. Zwłaszcza – samorefleksji. Zbiorowej (dotyczącej na przykład polskiego status quo). I indywidualnej, choćby recenzenta. „Mało zabawne”, ciekawe, jakich szalonych gagów oczekiwał. W kwestii „atrakcyjności fizycznej” oczekiwał dużo, dużo więcej, choć ujął go jej brak. Sam pan jest brak!

Znacznie przytomniejszą reakcją wykazał się zupełnie nie opiniotwórczy (żałujmy) portal dlabab.com, w którym czytamy:

Gdyby Polak zrobił film o podobnej tematyce, to historia skończyłaby się rozwodami, wizytami u psychoanalityków, zwolnieniami z pracy i aferą w szkole. Tu nic takiego się nie dzieje, bo to CZESKI FILM.

Ale nie dlatego, że polscy reżyserzy są o klasę bardziej nieudolni (choć są) od czeskich. Dlatego, że są polscy i w polskim filmie podlegaliby regułom polskiej kultury.

Śmiem wręcz twierdzić, że w Polsce takiego filmu jak Święta czwórca nie dałoby się zrobić. Co jest jeszcze jednym powodem, żeby – gdy nadarzy się okazja – obejrzeć ten film. Zwłaszcza że, czego już nie spojleruję, nie jest on tak do końca jednoznaczny, o czym świadczy jedna z końcowych scen (nazwana przez Mossakowskiego „pointą”). A i symbolika tytułu znienacka zaczyna inaczej grać w drugiej ważnej scenie z końca filmu, której bohaterami są zrobione przez brunetkę gliniane figurki do bożonarodzeniowej szopki.

resentyment

Tematem miesiąca listopadowego „Znaku” jest męska tożsamość. Temat został zrealizowany w dwóch krokach. Po pierwsze,

rys historyczny

daje Marta Duch‐Dyngosz, w tekście zatytułowanym Mężczyzn zmagania z kulturą. To selektywny przegląd nośnych kulturowo, wzorcogennych ról społecznych, od romantyczno‐nacjonalistycznego patrioty, bojownika o niepodległość (a póżniej – „o demokrację”), przez chłopa na swoim, tradycjonalistycznego hegemona rodziny, przez eskapistycznego Piotrusia Pana (dziecko, jak się nie wprost dowiadujemy, gomułkowskiej „małej stabilizacji”), aż po „tacierzyńską” postać nowego ojca z jednej, i machoistycznego przedstawiciela elit – z drugiej strony.

W tej gawędzie przebranej za analizę aż dwukrotnie podkreśla się, że

Nie chodzi o przedstawienie historii dominacji mężczyzn nad kobietami. W Polsce nie było patriarchatu z prawdziwego zdarzenia, bo kobiety nigdy nie zostały całkowicie podporządkowane okolicznościom społecznym.

Także w tym przypadku trudno mówić jednoznacznie o patriarchacie, bo mimo symbolicznie potwierdzanej dominującej roli mężczyzny w rodzinie wiejskiej w rzeczywistości pozycja kobiety była równorzędna – wskazywać by na to mogło określenie jej jako „gospodyni”, jak też fakt, że miała własne środki finansowe, współprowadziła gospodarstwo i przynależąc do społeczności dorosłych, zamężnych kobiet, cieszyła się poważaniem wiejskiej wspólnoty.

...a doliczając wybicie tej tezy w leadzie – nawet trzykrotnie. Autorka, redaktorka „Znaku”, jest doktorantką w Instytucie Socjologii UJ. Na wypadek, gdyby tu trafiła, polecam jej 6 prostych reguł pozwalających zidentyfikować patriarchat, przeklejonych z en.wikipedia (dla podkreślenia, że nie jest to wiedza ezoteryczna, trudno dostępna i niełatwa w przyswojeniu)

Sociologist Sylvia Walby has composed six overlapping structures that define patriarchy and that take different forms in different cultures and different times:

  1. The state: women are unlikely to have formal power and representation
  2. The household: women are more likely to do the housework and raise the children
  3. Violence: women are more prone to being abused
  4. Paid work: women are likely to be paid less
  5. Sexuality: Women’s sexuality is more likely to be treated negatively
  6. Culture: women are more misrepresented in media and popular culture

A jeśli tu zawita, b. proszę o wyjaśnienie znaczenia frazy „z prawdziwego zdarzenia”. (Sam mogę się tylko domyślać, że dla terminu, powiedzmy, „pobicie”, „pobiciem z prawdziwego zdarzenia” byłoby tylko takie ze skutkiem śmiertelnym.)

Następnie zaś redaktorka „Znaku” w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie

jak mężczyźni budują swoją tożsamość, jakie problemy wynikać mogą z prób sprostania dominującemu wizerunkowi i czy tożsamość płciowa ma dla nich znaczenie

wpada na pomysł skonstruowania

atlasu polskich mężczyzn

Rusza więc do

lektury blogów, magazynów kierowanych do mężczyzn, profili
społecznościowych, forów internetowych, komentarzy pod tekstami dotyczącymi męskości

i zleca dwóm studentkom socjologii UJ (Małgorzacie Kutypie i Natalii Jastrzębskiej) przygotowanie

raportów: o męskich rytuałach i istniejących typologiach mężczyzn

A oto efekty, które przedstawię wam w postaci tabelki:

nazwa typu męskość, jednym słowem, to:
osiłek siła
operator działanie
konstruktor wolność
komentator intelekt
kolekcjoner brak zobowiązań
kompan współpraca
tato miłość

No dobrze, umówmy się, że to taka zabawa (literacka?) i nie znęcajmy się dłużej. Nad redaktorkami. Do zabawy jednak zaproszono (czy może – sami się doprosili, kto wie) paru mężczyzn, żeby zilustrowali typy na piśmie. I tak, o osiłku pisze Małecki, o operatorze Orbitowski, o kompanie Podsiadło, o tacie – jakiś bloger. A o komentatorze (czyli o intelekcie!) – Krzysztof Nawratek. I tu zaczyna się właściwy temat niniejszej blogonoty.

czy takie zwierzę istnieje?

W sieci dostępny jest początek tego tekstu. Już po nim można się zorientować, że Nawratek swojego komentatorskiego typa wyposaża w szereg atrybucji wzajemnie sprzecznych. Za najważniejsze wartości ma typ „Rozum, Fakty, Prawdę”, ale z drugiej strony typ przyznaje: „w metodzie i w życiu jestem postmodernistą, mimo że moje poglądy są stałe i nienaruszalne”. Postmodernista mówi o Prawdzie przez duże „P”? Drugi cytat jawnie eksponuje niespójność; to charakterystyka czy polemika? Im dalej w tekst, tym więcej takich kwiatków.

Jako że Krzysztof Nawratek jest postacią znaną temu blogowi, na rozwiązanie zagadki oraz na podejrzenie, że autor nadużył łamów „Znaku”, wpadamy błyskawicznie. To nie żaden opis typu „komentator” (gościa, który swoją męskość opiera na podkreślaniu własnego intelektu), tylko lista resentymentów Nawratka, bolesny katalog cech, jakie przypisuje osobom, które go (w dyskusjach) skrzywdziły, albo (słabiej) których działalność publicystyczno‐publiczna – czy ze względu na metody, czy jednak i treści? – Nawratkowi się nie podoba. Ale na tym nie koniec, co tam poglądy czy metody, pora na quasi‐socjologię:

Ważne jest, by gdzieś przynależeć. Mam moich mistrzów, ludzi, o których uwagę zabiegam (choć oczywiście przyznaję się do tego niechętnie, a jeśli już, to tylko ironicznie). Wiem, że w dzisiejszym społeczeństwie sieć jest wszystkim – czy jestem lewicowym hipsterem (a szczególnie gdy jestem lewicowym niehipsterem) czy też liberalnym konserwatystą budującym własną „klikę” – znajomości i wzajemne wsparcie są dla mnie bardzo ważne. Nazwijcie to, jak chcecie: układem, mafią, grupą towarzyską lub siecią wsparcia – człowiek nie jest samotną wyspą. Razem z moimi kolegami jesteśmy silniejsi, możemy więcej. Autorytety są przydatne – pomagają budować własną pozycję.

Oczywiście, to tekst z kluczem: wystarczy podopisywać słówko „nie” do charakterystyk z tekstu Nawratka (pamietając jednak o prawach de Morgana!), a zyskamy autoprezentację, czyli zbiór zdań określających, jak samego siebie widzi autor. Oni – liberalni konserwatyści, lewicowy hipsterzy i niehipsterzy [?] – robią tak‐a‐tak. Ja nie #nigdy‐przenigdy.

Czy to prawda? Poczynając od zasadniczego, choć niejawnego przeciwstawienia (oni – komentują, ja – działam)? Nie sądzę. Zabawne w tym tekście jest to, że choć ma ostrze skierowane w (mglistą) kategorię „wrogowie Nawratka”, to część charakterystyk pasuje jak ulał do samego autora. Ma się za erudytę (co potwierdza obfitością przypisów bibliograficznych w ostatniej książce Dziury w całym), zabiega o poparcie, ma tendencję do besserwiserstwa (kto mu kazał wypowiadać mgliste apele o zrezygnownanie z ostrego agonu w polskiej debacie aborcyjnej? zapomniał tylko wskazać drogę osiągnięcia tych pobożnych życzeń), itd. itp. Umówmy się: nie ma specjalnego powodu, żeby z takich czy im podobnych obserwacji czynić zarzut! Ale właśnie na poetyce (mglistego) zarzutu stoi ten tekst ze „Znaku”.

Sam autor – w ramach akcji informacyjno‐promocyjnej – nadaje sprzeczne sygnały. Z jednej strony chciałby uchodzić za komentatora [a jednak] występującego z pozycji „gorzkiego zatroskania”

naprawdę sadzisz, że to [mowa o publikacji w „Znaku”] kogoś poruszy? szczerze wątpię...

[...] ma boleć. mnie też fragmenty tego tekstu bolą

ale z drugiej wyjawia otwartym tekstem

wcielilem się w pewien dość odrażający typ męski. pisząc miałem przed oczami kilku facetów, za którymi zdecydowanie nie przepadam. ale nazwisk nie podam

Niektórych nie musi. A jednym z powodów, dla których zabawiam siebie (i, mam nadzieję, was) tym tematem, jest następujący passus:

Chętnie wdaję się w intelektualne bójki – czy to w Internecie, czy podczas publicznej dyskusji – gdy widzę słabość moich przeciwników, sprawia mi to rozkosz. Bo zawsze wygrywam, zawsze mam rację. W walce tej nie ma miejsca na subtelności, wyrozumiałość, rozmowę. To, czego nauczyłem się na przerwach w liceum (albo czego nauczyli mnie silniejsi koledzy), wciąż obowiązuje – uderz tak mocno, by przeciwnik nie był w stanie oddać. Moi przyjaciele, koledzy i wielbiciele zawsze mnie wspierają, a ja im się odwzajemniam – kto nam się oprze? Jesteśmy jak stado młodych szympansów – bawi nas poniżanie istot słabszych od nas. Nie robimy nic złego, nikogo tak naprawdę nie krzywdzimy – to tylko słowa, które przywracają naturalną hierarchię i porządek rzeczy.
[wszystkie podkr. moje – n.]

Podany wyżej link odsyła do blogonoty z maja 2011. Są ludzie, których resentyment trzyma się latami, by nie powiedzieć – bezterminowo. Ciekawe, że w równym stopniu dotyczy to zarówno KN, jak i jego Głównego Wroga ^. Ten typ tak ma.

Parę przykładów (z gugla):

Niewinne ofiary ataku NATO – zabito kobiety i dzieci #1

Niewinne ofiary nadużyć seksualnych. Przebudźcie się! #2

Gołębie – niewinne ofiary
W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę nieznany osobnik wtargnął na teren ogrodzonej działki rekreacyjnej w Starych Kosinach (gm. Wiśniewo). Zabił znajdujących się tam kilkanaście gołębi. #3

Niewinne ofiary nałogu
Tragedia noworodków, których matki narkotyzują się w czasie ciąży, polega na tym, że te bezbronne istoty narażone są na trwałe zmiany patologiczne organizmu. #4

Daliście się wprowadzić w błąd i zostaliście oszukani przez zdrajców i wrogów naszej ojczyzny. Strajk i buntownicze zgromadzenia tylko pobudzają tłum do takich rozruchów, jakie zawsze zmuszały i będą zmuszać władze do użycia siły wojennej, a to nieuchronnie pociąga za sobą i niewinne ofiary. Wiem, że niełatwe jest życie robotnika. [car Mikołaj II tłumaczy Krwawą niedzielę 1905 delegatom robotniczym] #5

niewinne ofiary więzień i łagrów #6

niewinne ofiary ataku terrorystycznego #7

Po straszliwej wojnie światowej, w której ginęło tysiące Polaków, miliony ginęły z rąk polskich matek, a były to niewinne ofiary, dzieci poczęte.#8

Przed siedemdziesięciu laty, wczesnym rankiem 1 września, na małe polskie miasteczko graniczne Wieluń spadły bomby niemieckie. Co najmniej 1200 Polaków zginęło. Były to pierwsze niewinne ofiary II wojny światowej. [oświadczenie Sikorskiego / Steinmeiera] #9

Podczas uroczystości organizowanych po raz dziesiąty przez Steinbach ponownie próbowano ukazać niemieckich przesiedleńców jako niewinne ofiary II wojny światowej, a Polskę postawiono w roli agresora, odpowiedzialnego za tragedię tzw. wypędzonych.#10

Językowa klisza niewinne ofiary jest jednym z najbardziej bezrefleksyjnie używanych środków retorycznych. Na jej grzbiecie do dyskursu wjeżdżają inne klisze/stereotypy. Gdyby nie była tak żywotna, zatyrałaby się na śmierć, obsługując ponawiające się wybuchy paniki moralnej w rozmaitych kwestiach. We mnie budzi głęboką nieufność; ilekroć się na nią nadzieję, odczuwam nieodpartą potrzebę, aby zbadać, jakie w danej sprawie – jawnie lub na mocy milczącego założenia – istnieją

winne ofiary

Przelećmy się po przykładach: [domyślnie] dorośli mężczyźni, ale także: zabity „inteligentnym pociskiem” członek wierchuszki al‐Kaidy, kobieta z bombą ukrytą pod abają, dzieciak strzelający do naszych z kałacha #1; te, co same chciały, zdeprawowane lolitki itd. #2; gołębie, które obsrały nam balkon (no i roznoszą zarazki) #3; wszyscy narkomani (było nie brać) #4; prowodyrzy rozruchów i elementy wywrotowe #5; ciężcy przestępcy oraz kagiebiści, którzy popadli w niełaskę i/lub zmiotła ich czystka #6; ofiary wojen #7; zarodki ronione z powodów naturalnych? niemieckie dzieci poczęte? #8; wszyscy, których zaangażowano w działania wojenne nie po stronie aliantów? #9; wprost w cytacie: niemieccy wypędzeni – niewinnymi ofiarami byli przesiedleni Polacy (ale nie pytajcie o zdanie np. Ukraińców) #10.

Określenie niewinne ofiary właśnie dlatego jest nadużyciem, że z samej swojej konstrukcji przywołuje „stereotyp dualny”: ofiar winnych krzywdy, która je spotkała. Oczywiście, oceniając [cudzą] winę, społeczeństwa zajmują stanowiska mniej lub bardziej konsensualne, zależnie od konkretnej kwestii. Gołębie mają lepsze notowania niż narkomani.

Jedną z bardziej konsensualnych (i bezrefleksyjnych, ofc) ocen jest na przykład uznanie losu maltretowanych czy gwałconych więźniów za zasłużony; ta pozakodeksowa „kara” funkcjonuje szeroko w świadomości społecznej jako rzecz naturalna, pojawia się jako standardowy środek zastraszający podczas policyjnych przesłuchań podejrzanych (w realu i w serialach), na niej politycy i publicyści zbijają punkty za swadę. A za nią idzie społeczna pogarda dla scwelonych, druga żywozielona pożywka homofobii (obok katolicyzmu). Nawet najpotężniejszy złóg mentalny patriarchatu, czyli obwinianie ofiar gwałtu („sama chciała, prowokowała” itp.) budzi współcześnie więcej kontrowersji.

ofiara bezepitetowa

jako pojęcie nie ma wmontowanego w swój zakres znaczeń mechanizmu usprawiedliwienia (wyrządzonej krzywdy). SJP definiuje:

ofiara (3) – osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, które doznały jakiejś szkody lub straciły życie; też: rzecz wskutek czegoś zniszczona

Chciałbym, aby podłożem etycznego oburzenia wobec krzywdy bezradnych ofiar [przemocy] okazywał się raczej odruch sprzeciwu wobec [również: własnej] bezsilności w obliczu świata, ktorego mechanizmy są tak przeniknięte (usprawiedliwianą) przemocą.

Bo przecież nie chodzi o to, aby nieuzbrojone cywilne ofiary nalotu wyposażyć w rakiety ziemia–powietrze (wtedy zresztą zbombardowanie ich będzie postrzegane jako całkiem, kto wie, uzasadnione). A o to, aby światowa społeczność eliminowała wszelkie naloty jako środek rozwiązywania konfliktów.

Powodem, dla którego ludzie wciąż i wciąż nabierają się na retorykę niewinnych ofiar, kupując w pakiecie piętrowy fałsz ofiar winnych, jest swoista

arytmetyka przemocy

polegająca na retorycznym przerzucaniu się oskarżeniami o winę: kto bardziej, kto zaczął, czyje motywacje są nikczemniejsze, brudne, uwikłane w interes własny. Co gorsza, arytmetyka przemocy w sposób konieczny obrasta wciąż rosnącymi, obustronnymi rachunkami krzywd, które utrwalają jej panowanie.

Otóż niewinna ofiara jest zerem tej arytmetyki. To ci, których nikt‐ale‐to‐nikt nie może oskarżyć o winę. Jeśli jedna ze stron konfliktu „posiada” niewinne ofiary, druga musi zamilknąć: przegrała.

To dość obrzydliwa praktyka w ramach dyskursu walki o władzę, dominację, skuteczne zarządzanie strachem.

Dlatego apeluję o czujność: gdy napotkacie frazę zawierającą zwrot „niewinna ofiara”, spróbujcie usunąć słowo „niewinna” i zobaczyć, co zostaje, jak brzmi i co znaczy – w terminach gołej bezradności i nagiej, obranej z usprawiedliwień krzywdy.

ostateczna

arytmetyka przemocy nie może pominąć teodycei i jest prosta: składa się wyłącznie z zera. SJP ponownie:

ofiara (5) – przedmiot lub żywa istota składane Bogu, bóstwom, nadprzyrodzonym mocom, np. w celu przebłagania ich lub odsunięcia niebezpieczeństwa

Lub w celu wypełnienia niezbadanych wyroków. W tym ujęciu wszyscy jesteśmy niewinnymi ofiarami.

Ale to stanowisko usprawiedliwiające bezczynność, nawet jeśli boli nas bezsilność.

Wyciągnąłbym więc z tego raczej wniosek taki, aby ze szczególnym okrucieństwem obierać frazes niewinna ofiara ze słowa „niewinna”, gdy pada on w służbie #8 religii.

(wariacje na trzech facetów i jedną kobietę)

„Tajemnica kobiecości” to pojęcie centralne dla nadbudowy patriarchatu, systemu społecznego męskiej władzy i przywilejów. Gdy patriarchat próbuje ideologicznie wybielić i uzasadnić swoją (de facto) przemocową i dyskryminujacą kobiety praktykę społeczną, sięga po „tajemnicę kobiecości”, która fundamentalnie odróżnia kobiety od mężczyzn, wyznacza dla nich role życiowe i miejsce w strukturze społecznej. Oczywiście, w (re)produkowaniu tej nadbudowy jedną z głównych ról pełnią tradycjonalne monoteizmy.

papież

W Przekroczyć próg nadziei papież (JP2) wyznaje:

Jeżeli nasz wiek jest w społeczeństwach liberalnych okresem narastającego feminizmu, to można przypuszczać, że orientacja ta jest reakcją na brak tej czci, jaka należy się każdej kobiecie. Wszystko, co napisałem na ten temat w Mulieris dignitatem, nosiłem w sobie od bardzo młodych lat, w pewnym sensie od dzieciństwa. Służył temu być może też klimat epoki, w którym się wychowywałem, nacechowany wielkim szacunkiem i czcią dla kobiety, zwłaszcza kobiety‐matki.

Myślę, że współczesny feminizm znajduje swoje korzenie właśnie w tym miejscu – w braku prawdziwej czci dla kobiety. Natomiast prawda objawiona o kobiecie jest inna. Cześć dla kobiety, zachwyt nad całą tajemnicą kobiecości, [...] to wszystko są te elementy wiary i życia Kościoła, które nigdy nie pozostały całkiem w ukryciu. Świadczy o tym bogata tradycja obyczajowa, która, niestety, w dzisiejszych czasach uległa znacznej degradacji. W naszej cywilizacji kobieta stała się nade wszystko przedmiotem użycia.

Dzieło przywracania czci kobiecie, aby nie była degradowana do „przedmiotu użycia” (nade wszystko? to zaprawdę więcej mówi o Wojtyle niż o współczesnym świecie) obejmuje, oczywiście, odesłanie kobiety do dzieci/kuchni/kościoła, zakaz antykoncepcji, restrykcyjne ustawy antyaborcyjne, „szklany sufit” w życiu zawodowym i politycznym itd., itp. Co prawda papież w następnym zdaniu wyraża optymizm (pozytywne przesłanie to ważny element nadbudowy):

pośród tego wszystkiego odradza się autentyczna teologia kobiety. Zostaje odkryte na nowo jej duchowe piękno, jej szczególny geniusz; odradzają się podstawy do umocnienia jej pozycji w całym życiu ludzkim, nie tylko rodzinnym, ale także społecznym i kulturalnym

...ale myślę, że znakomitej większości kobiet nie pociesza rozwój „autentycznej teologii kobiety”, gdy ich codziennymi problemami są niższe płace, brak żłobków, molestowanie seksualne, negowanie praw reprodukcyjnych (i można by wymieniać jeszcze długo).

Friedan

Od tak rozumianej tajemnicy kobiecości wyszła Betty Friedan, w książce, o której powiada się, że położyła podwaliny pod drugą falę feminizmu, The Feminine Mystique (1963). To rzecz o amerykańskich białych kobietach klasy średniej, które nie martwiąc się o byt, prowadząc dom dla zarabiającego męża i wychowując dzieci, czują jednak jakąś czczą pustkę, niepełność własnej egzystencji. W wikipedyjnym streszczeniu:

Friedan [...] notes that women have been trapped at the basic, physiological level, expected to find their identity through their sexual role alone. Friedan says that women need meaningful work just as men do to achieve self‐actualization, the highest level on the hierarchy of needs.

(Friedan stwierdza, że kobiety zostały uwięzione na najbardziej podstawowym, fizjologicznym poziomie [piramidy potrzeb Maslowa], że oczekuje się od nich odnalezienia własnej tożsamości jedynie w ich płci, roli seksualnej. Tymczasem zaś kobiety tak samo jak mężczyźni potrzebują satysfakcjonującej pracy, aby osiągnąć samospełnienie.)

„Tajemnica kobiecości”, przywołana wprost w tytule, została tu więc znegliżowana. (Niedaleko stąd do radykalnego poglądu, że „kobieta jest człowiekiem”.)

Mikołejko

Wspominałem już, że w polemicznej orgii, w której rozszarpywano niedawne występy Zbigniewa Mikołejki (ad „matki‐wózkowe”), zabrakło mi odniesienia do profesorskiego poglądu, że ludzie powinni dorastać do swojego obowiązku wobec społeczeństwa (i samych siebie). A jeśli nie dorastają, to paszcze w kaganiec, nie afiszować się, no i, oczywiście, żadnych roszczeń! I tak, obowiązkiem matki jest dbanie o samorozwój i o właściwy rozwój dziecka. A obowiązkiem kibola (tak, ta figura towarzyszyła u Mikołejki „bezczelnym wózkowym” jako swoisty counterpart od początku afery, jakoś jednak nie odegrała istotnej roli w polemikach) jest... właściwie nie wiem, co – wzięcie się do roboty? ograniczenie agresji?

Mikołejko sytuuje sam siebie jako „trzeci czynnik”, niezależny od (płytkich i tendencyjnych, powiada) zwalczajacych się dyskursów: feministycznego i katolicko‐tradycjonalnego. Ale rzut oka na powyżej przywołane przeze mnie dwie postacie uświadamia, że w istocie jest gdzieś na dziwnym skrzyżowaniu obu. Z jednej strony (po papiesku) ma za złe matkom (kupczącym zwłaszcza na emigracji własnymi macicami, rozjazgotanym babonom etc.), że nie okazują się kobietami godnymi najwyższej czci, a z drugiej – że nie szukają (po friedańsku) samorealizacji poza dziećmi/kuchnią/(kościół sobie darował). A nawet i w tej wąskiej [haha, śmieję się na boku, „wąskiej”] działce – zawodzą, bo zaniedbują potomstwo, którego wrzaski naruszają prawa innych ludzi. Nie dorastają, i to na aż trzy sposoby.

Kiepsko wychodzi ten (trójnożny) rozkrok. Mikołejko myli obowiązkiprawami. I – jak to filozof, poruszający się zasadniczo w sferze nadbudowy – twierdzi, że to od wyłącznej decyzji matki zależy, czy będzie się samorealizować (zarazem właściwie wypełniając obowiązki wobec dziecka i społeczeństwa), czy też ugrzęźnie na pozycji podrzędnego (jazgoczącego) istnienia. A nie od bazy społecznych urządzeń ułatwiających rodzicielstwo.

No ale tyle samo przychodzi kobietom z owego profesorskiego wygrażania palcem, co z rozwoju „autentycznej teologii kobiety”; mają poważniejsze (i ulokowane bliżej bazy) problemy – odsyłam wyżej, do końca kawałka zatytułowanego „papież”. Poglądy profesora znalazły natomiast uznanie w oczach (ciągle w Polsce dominującego) patriarchatu, bo tak (wydaje mi się) należy interpretować wyniki sondaży internetowych, w których bardziej spodobał się mizoginizm Mikołejki.

Orliński

Jedynym powodem obecności w tej blogonocie ironicznego redaktora jest fakt, że jego dwie notki, ta dotycząca Mikołejki i ostatnia, zatytułowana Feminine Mystique w oczywistym nawiązaniu do książki Friedan, spotkały się z niejakim uznaniem w internecie, również ze strony osób, które (jak sądzę) powinny czytać wnikliwiej.

W sprawie Mikołejki ma do powiedzenia tyle, że, choć co prawda baza promacierzyńska polepszyła się (jasne, zwłaszcza w porównaniu z XIX wiekiem), to społeczeństwo jest nadal niefajne i źle traktuje matki (jak ten mizogin Mikołejko). A tymczasem recepta jest prosta: bądźcie [faceci] dżentelmenami.

Natomiast protestując przeciwko ewentualnemu podważaniu prawa do in vitro (cytuję zajawę w „Polityce”)

39‐letniej wiceprezes dużej korporacji, która całe swoje dotychczasowe życie poświęciła zarabianiu pieniędzy, rozwojowi zawodowemu i inwestowaniu w siebie, a potem nagle zapragnęła zostać matką

...odwołuje się do „tajemnicy kobiecości” tak oto:

Ponieważ nic nie wiemy o tym, dlaczego jakaś kobieta decyduje się na in vitro akurat w wieku 39 lat – nie nam to oceniać. Powinniśmy [...] nie formułować ocen i pogodzić się z tym, że to jej słodka tajemnica.

Protest jest słuszny, uzasadnienie – sam nie wiem, bardziej śmieszne czy bardziej żenujące. Gdyby 39‐letnia wiceprezeska ujawniła swoje motywy, moglibyśmy już oceniać? Czy w danym przypadku należą się danej kobiecie okrojone albo nieokrojone prawa reprodukcyjne? A może żadne?

Odsyłanie do „tajemnic kobiecości” (słodkich czy nie) zawsze świadczy o jednym: o patriarchalnej podszewce poglądów.

Nawet jeśli jest to „oświecony patriarchalizm” wannabe‐dżentelmena.

Sucker Punch, ten film poważnie mnie zdołował. Potem, póki – dość szybko – nie zaprzestałem poszukiwań, zdołowały mnie dodatkowo recenzje, a właściwie recenzyjki, poprzestające na naskórkowych naganach lub równie naskórkowych pochwałach, skoncentrowanych na efektach specjalnych, muzyce, wielorakości stylistycznej i ogólnej atrakcyjności wizualnej. Gdy idzie o mnie, jest to film o tym, że

rzeczywistość jest nie do zniesienia

a ściślej: „gdy jesteś kobietą, rzeczywistość jest nie do zniesienia”. A jaka jest rzeczywistość? Taka: cztery zabite (doliczam młodszą siostrę Babydoll), jedna po lobotomii, żywy trup, jedna z perspektywą ciągłej ucieczki & ukrywania się (i tej się, heh, poszczęściło). Reszta nadal w psychiatryku/burdelu; przemoc jest drugą twarzą burleski (dla mnie roztańczone sceny finałowe, pod listą płac, były idealną klamrą dla sekwencji początkowej, tej erupcji opresji legalizowanej społecznie). Straty „drugiej strony”? Znikome: jeden ranny (albo, na innym planie rzeczywistości, zgarnięty przez policję; czy jednak spotka go kara? toż od razu podaje gotowe usprawiedliwienie – „ona już nic nie czuje”; coś jak współczesne „sama się o to prosiła” w rozlicznych wariantach).

To film o tym, że Chińczycy... tj. patriarchat trzyma się mocno. Czy jednak sceny fantastyczne, sceny triumfu walczących dziewczyn, nie są jakąś rekompensatą, jakąś obietnicą zwycięstwa? Nie.

Prześledźmy. Najpierw pojedyncze aksjomaty (animé), z nimi idzie łatwo. „Kobiety są gorsze/nie mają duszy etc.etc.”. Tych kilka pseudoprawd, mimo że straszą swoją przerażającą postacią, pada od katany i guna. Bez problemu. Potem trzeba zwalczyć armię, rozległy archaiczny stereotyp (steampunk) wcielony w tysiące chłopów. Ale, jak usłużnie podpowiada guru („zabijajcie bez wyrzutów sumienia”), to tylko kukły napędzane sprężynami i parą. Co prawda, dziewczyny muszą ratować się ucieczką, a armie pozostają zasadniczo nietknięte w swoich okopach. Ale szansa na pozór zwycięstwa jakoś się broni. Co dalej? Dalej trzeba sprawić, aby się nie odrodziło, czyli zabić pomiot smoczy (fantasy). Nawet i smoczyca‐matka ginie. Ktoś jednak (armie przetrwały) zmajstrował superbombę (cyberpunk), która ma zniszczyć współczesną („miasto”) cywilizację. No i tym razem misja kończy się niepowodzeniem, cywilizacyjna konstrukcja wali się, a wśród dziewczyn – ofiary.

Jak już powiedziano, rzeczywistość (pod spodem) nadal jest (bywa) nie do zniesienia.

Interpretacja Snydera, o której wspomina się w wiki:

Snyder has stated one interpretation of the film is that it is a critique on geek culture’s sexism and objectification of women.

jest (gdy się zastanowić) szalenie optymistyczna. Gdybyż tylko o to chodziło. Nie chce mi się przeprowadzać śledztwa w sprawie ew. intencji Snydera i na ile zostały one świadomie włożone w te (oszałamiające) obrazy. Próbowałem założyć, że elementy filmu mają znaczenie, że nie jest to przypadkowa składanka prywatnych fetyszy reżysera. Jednak nadciągnęła

coda

czyli tekst z offu, kończący film. Przytoczę go w całości (wg polskiej listy dialogowej):

Dzięki komu cieszą się nami nasi ukochani? Kto nasyłał potwory, żeby nas zabiły, a jednocześnie zapewnia nas, że nigdy nie umrzemy? Kto uczy nas, co jest prawdą i jak wykpiwać kłamstwo? Kto decyduje, po co żyjemy i w imię czego zginiemy? Kto nas pęta? I kto ma klucz do naszej wolności?

Hola, hola, pomyślałem, nic dziwnego, że film budził mieszane odczucia, a Snydera oskarżano o „masonizm”. To przecież ostra krytyka personalistycznego boga ze wszystkich rozpowszechnionych religianckich bajęd. Tak właśnie od razu mi się pomyślało, w trakcie oglądania.

I co? A to:

To ty. Masz wszelką potrzebną ci broń. A teraz walcz.

Więc nie wiem, czy tak (fałszywie) zarysowane przesłanie jest zwykłą ironią, antygeekowską ironią czy może postironią.

Tymczasem zaś nadal

drugą twarzą burleski jest przemoc

Można tu uogólnić termin „burleska” na „przemysł kuszenia”. Ale tak się składa, że na dniach oglądałem również Burleskę (o samym filmie mam do powiedzenia tyle, że Aguilera ma potężny głos i potrafi go używać). I tam działa owo „miasto” (zniszczone w Sucker Punch), ten cywilizacyjny konstrukt. Zero przemocy. Nawet złemu bohaterowi chodzi wyłącznie o kasę, a jakiekolwiek szkody dziewczyny mogą sobie wyrządzić jedynie same (Nikki alkoholiczka).

Krótko mówiąc: czyste kłamstwo.

« previous results · more results »