o irytacji
Dwa dni temu zirytowała mnie „Polityka”, która przyznała swoją paszportowa nagrodę w dziale literatura Zbigniewowi Miloszewskiemu za cykl z Szackim, a konkretnie (cytuję formułę oficjalną):
Nagroda za wciągającą intrygę, łączącą przenikliwy portret współczesny Polski z diagnozą kluczowych problemów społecznych.
Zwróćcie uwagę na osobliwość: „portret współczesny Polski” a nie „portret współczesnej Polski” (w notce jednak naprawiono ten błąd z leadu, a już chciałem żartować, że „współczesny portret” to opis rzeczywistości poprzestający na krytyce organizacji ruchu drogowego [w Olsztynie, gdzie rozgrywa się akcja Gniewu], w myśl hasła „drogi/autostrady jako początek i koniec zadań państwa”).
Za „diagnozę kluczowych problemów społecznych” odpowiedzialnością obciążam Przemysława Czaplińskiego (wiecie jednak z lektury niniejszego bloga, jak bardzo go cenię), który w numerze 4/2014 „Magazynu Książki” dał sążnistą wykładnię trzech Szackich (plus „Domofonu”) przypisujacą Miłoszewskiemu świadomy zamysł tam, gdzie ja widziałbym raczej koniunkturalizm (spod pewnego znaku):
Normalnością produkującą u Miłoszewskiego patologię jest patriarchalizm: przedwojenne morderstwo na kobiecie opowiedziane w „Domofonie”, zabójstwo polityczne dla zdobycia kobiety w „Uwikłaniu”, mord na żonie w „Ziarnie prawdy”. Patriarchalność nie zna swojej miary, bo do tej pory nie napotykała oporu. Jest opiekuńcza i protekcjonalna, stawia rodzinę w centrum życia społecznego, a zarazem opiera się na wyłącznym autorytecie ojca i na uzurpatorskim prawie do stosowania siły. Jako tradycja jest przejmowana automatycznie. Potem funkcjonuje inercyjnie i wytwarza dziedzictwo posłuszeństwa i przemocy.
Tu też osobliwość: termin patriarchat (który od lat jest w obiegu; sam go używam bez lęku) mógł się wydać klerykalno‐mieszczańskiej Agorze (czy samemu Czaplińskiemu) zbyt obciążony, hm, feministyczną afiliacją, więc pojawia się w dwóch niezdecydowanych wariantach: „patriarchalizm” i „patriarchalność”.
Równolegle Czapliński przedstawia „tematyczne” ujęcie dorobku Miłoszewskiego:
„Domofon” opowiadał o konfrontacji z dawną ksenofobią; „Uwikłanie” – z postkomunistyczną mafią; „Ziarno prawdy” – z antysemityzmem [...]. Wreszcie „Gniew” to konfrontacja ze współczesnym nakazem przeciwdziałania przemocy domowej.
Zamysł świadomy czy świadome podczepienie pod tematy medialnie nośne, zapewniające książkom dodatkowy wymiar rozgłosu? Na Gniew nabrała się nawet Feminoteka, jakże więc dziwić się „Polityce”? Ale zirytować się można. O samej powieści już napisałem kilka (niepochlebnych) zdań w końcoworocznych remanentach; więcej nie trzeba.
o powodach
A wspominam o tym, bo w tychże remanentach wyznałem, że żałuję nieprzeczytania książki innego z nominowanych do paszportów „Polityki”: Stu dni bez słońca Wita Szostaka. To właśnie irytacja werdyktem spowodowała natychmiastowe nadrobienie tego braku.
I od razu pojąłem, że Szostak nie dostał paszportu nie dlatego, że Sto dni jest książką lekką (pozornie), również na tle wcześniejszego dorobku autora, zwłaszcza tzw. trylogii krakowskiej (Chochoły, Dumanowski, Fuga): rzut oka na listę laureatów i nominowanych potwierdzi, że nierzadko laureaci byli (również) w poprzednich latach nominowanymi, jakby czekano na sposobność, a nagrodę de facto przyznawano za „całokształt” (czy „dotychczasokształt”); nie byłby to problem.
Problem raczej w tym, że niełatwo o formułę (ew. werdyktu) zdolną zamknąć w zgrabnej frazie Szostakowy „dotychczasokształt”. Było to możliwe po Fudze, ale paszport za 2012 dostał przyjaciel Szostaka, Twardoch (za Morfinę). Wtedy można było mówić o „ważnym głosie w dyskusji o polskości”, o, dajmy na to, „niemożliwości polityki historycznej w obliczu samoerodującego mitu” czy nawet o „dowodzie na to, że warunkiem koniecznym owocnego uprawiania refleksji historycznej jest zgoda na nieosiągalność powszechnie uznawanych wniosków”. Ale czy to nie przekraczałoby intelektualnych horyzontów „Polityki”? Czy nie byłoby za mało spektakularne? Potwierdzenie znajduję w formule werdyktu paszportu za Morfinę; oto, co ich kręci:
za odważne i szalone studium o męskiej słabości i płynnej tożsamości narodowej, osadzone w realiach pierwszego miesiąca niemieckiej okupacji
Rzucę jeszcze linkiem do błyskotliwej recenzji Fugi (na łamach z(a)marłego, niestety, zaprzyjaźnionego ongiś bloga) i przejdę do Stu dni.
o Stu dniach bez słońca
Doktor Lesław Srebroń aspiruje do stypendium na Oxfordzie (w ostateczności Cambridge), dostaje jednak propozycję wyjazdu do maleńkiego uniwersytetu na wyspach Finneganach. Spędza tam 120 dni (chciałoby się powiedzieć: sodomki [de Sade, Salo]), pracując nad monografią nieznanego nikomu (poza nim) polskiego twórcy fantastyki, Filipa Włócznika; podejmując wysiłek na rzecz projektu zbawienia cywilizacji Zachodu, której, jak wiadomo, zagrażają:
nihilizm, kryzys wartości, atrofia tradycyjnych wspólnot, wzrost znaczenia miast, śmierć Boga, śmierć duchowa człowieka, subiektywizm, relatywizm, subiektywizm a relatywizm, scjentyzm, rozwój techniki, kult dobrobytu, operacje plastyczne, kryzys katolicyzmu, wzrost nacjonalizmów, państwo opiekuńcze, konsumpcjonizm, pornografia, uprzedmiotowienie, homo oeconomicus, totalitaryzmy XX wieku, antysemityzm, rasizm, wolna miłość, kryzys rodziny, globalizacja, nazizm, faszyzm, komunizm, konflikt pokoleń, starzenie się społeczeństw, wojna cywilizacji, mcdonaldyzacja, tabloidyzacja, aborcja, eutanazja, in vitro, pauperyzacja, wykluczenie, rozwarstwienie, nietolerancja, liberalizacja, radykalizacja, kryzys autorytetów, psychoanaliza, hedonizm, egoizm, atomizacja [...]
[...] postmodernizm, posthumanizm, cybernetyka, rzeczywistość wirtualna, upadek obyczajów, sztuczna regulacja poczęć, sekularyzacja, klerykalizm, narkotyki, rozprzężenie moralne, seksizm, feminizm, antyfeminizm...
...pijąc piwo, prowadząc zajęcia [z Włócznika] ze studentami, uprawiając seks z lokalną nimfomanką pod pretekstem badań naukowych na rzecz dzieła Pochód penisa przez dzieje tejże, strojąc się w miejscowe tweedy w jodełkę [„w śledzik”], podglądając zwyczaje tambylców, spisując notatki / relację z pobytu, a przede wszystkim będąc kosmicznym wręcz bucem, ktory każde zdarzenie zewnętrzne interpretuje, powodowany chciejstwem i pychą, na korzyść własnego ego. Jest doskonałym egzemplarzem układu (bez)względnie odosobnionego, którego homeostatyczną równowagę utrzymuje krocząca nieustannie adaptacja do podszeptów demona hybris, jaki najwyraźniej zastąpił w jego umyśle demona cogito, znanego również pod nazwą Wątpienia.
To powieść niesłychanie zabawna, opisująca pewien skondensowany destylat. W postaci rozcieńczonej opis pasuje wszakże do (zapewne) każdego przedstawiciela humanistyki, walczacego o przeżycie w świecie upadku akademii. Srebroń zdradza nieprzypadkowo wiele podobieństw do samego Szostaka, chętnie występującego w stylizowanym kostiumie: w tweedach z wzorkiem „w śledzik”, z kamizelką wyposażoną w kieszonkę na zegarek z dewizką, w kaszkiecie; nie da się wyzuć Stu dni z wymiaru autoironicznego.
Wit Szostak to pseudonim literacki pisarza, który zaczynał od fantastyki; w swoim realnym wcieleniu jest filozofem, akademikiem; bywa publicystą. Przygody Srebronia są, mamy wszelkie prawo uznać, krzywym zwierciadłem, odbijającym codzienne życie humanistyki (dla bezpieczeństwa dodam: polskiej). Rozbudowany wątek Włócznika (zawierający streszczenia jego powieści) przenosi do książki także doświadczenie samego Szostaka, świetnie przecież zorientowanego w twórczości kolegów‐fantastów; na niejednym konwencie bywał itd. Jest zatem poza kpiną z daremności humanistyki Sto dni również kpiną ze stanu (bez wahania: polskiej!) fantastyki, jej prawoskrętności itd. itp.
Jeśli w trylogii krakowskiej Szostak na serio eksploruje pole „historia–pamięć–mit”, zajmuje się tematem, to w Stu dniach pokazuje (satyrycznie), jak ten temat się uprawia u polskich fantastów, wśród których dominuje ożenek korwinizmu z teologią polityczną, i w jak małym stopniu jest w stanie się przeciwstawić takim sposobom uprawiania tematu polska humanistyka, przynajmniej w pop‐obiegu.
Zabawna to książka, ale z podszewką na serio. Do tego stopnia, że nawet wyobraziłem sobie szok&niedowierzanie, gdy wyjdzie na jaw wallenrodyczność misji Szostaka wśród fantastów. (To żart. Niemniej, chyba pisarz odczuwa ulgę porzucając fantastyczne ostępy na rzecz literatury po prostu, a z nim – jego poważne alter ego, filozof.)
Zanim przejdę do trojakiej [N.N., filozof; Szostak, pisarz; Srebroń, memento] postaci samego autora, glosa w sprawie nazwiska Lesława Srebronia:
Księżyc to – wioska ogromniasta, Gdzie ciszę ciuła brat mój – Srebroń, Co siebie własnym snem przerasta, Więc mu istnienia w srebrze – nie broń! To – niepoprawny Istnieniowiec! Poeta! Znawca mgły i wina. Nadskakujący snom – manowiec, Wieczności śpiewna krzątanina.
[z wiersza Bolesława Leśmiana Srebroń]
o autorze
Cóż to za barwna postać! Gdybym miał pióro Szostaka, próbowałbym opisać jak „jej niepozorność równoważy oko błyszczące inteligencją i znamionujące moc myśli czoło o imponującym sklepieniu, którego nie jest w stanie przesłonić niedbały kosmyk włosów, świadczący o naturze szerokiej i pełnej fantazji; postać skromna, lecz godnie prezentujaca się w tweedach jakby organicznie ją okrywających” itd.
Twardoch tak kreśli jego wizerunek:
wyobrażam sobie, jak doktor filozofii, wykładowca akademicki, uczeń Tischnera i specjalista od fenomenologii w jednej osobie nieco znużony wraca z wykładów do domu w podkrakowskich Opatkowicach, parkuje niebieską skodę, wspina się do garderoby na piętrze i zdejmuje z siebie tego doktora filozofii razem z imieniem i nazwiskiem (którego tu nie wymienię), po czym ściąga z wieszaka i zakłada na siebie Wita Szostaka, cały komplet. Na komplet składają się, patrząc od góry: trochę kędzierzawa, raczej dłuższa fryzura z przedziałkiem. Dalej gładka koszula, dalej krawat we wzory paisley i jedna z wielu szytych na miarę tweedowych marynarek w kratkę księcia Walii [...] a pod marynarką jedna z wielu szytych na miarę kamizelek, również z tweedu: z przepisową, dużą ilością kieszonek, z wyłogami i z dodatkową dziurką, w której nie ma guzika i z której zwisa łańcuszek jednego z kilku kieszonkowych zegarków, które czasem Wit Szostak mi pokazuje, otwieramy wtedy koperty i z fascynacją przyglądamy się intymności zegarczych wnętrzności, cierpliwej a jednocześnie trochę wariackiej pracy rozprężających się sprężyn i kręcących się trybików.
Doktor filozofii o imieniu i nazwisku, których nie zdradzę, ale które posiada jak najbardziej, wisi już w szafie, a Wit Szostak zakłada trzewiki i palto i wychodzi w kompletnej postaci Wita Szostaka, po czym udaje się do miasta, gdzie zjadamy sobie obfitą kolację w jednej z paru sprawdzonych restauracji (obaj nie lubimy zmian i nigdy nie chodzimy do miejsc wcześniej nierozpoznanych), wypijamy parę karafek wina, a potem idziemy na piwo i spokojnie, lecz wesoło spożywamy po kilka albo i kilkanaście kufli piwa, aby potem jeszcze przespacerować się nocnym Krakowem, zakłócać mieszczański spokój głośnymi, pijackimi debatami i w końcu się rozstać.
Wybaczcie przydługi cytat; nie mogłem sobie darować tej wzmożonej dawki kolorytu. „Znawca mgły i wina” (za Leśmianem). Tylko w Krakowie mogła przetrwać taka odmiana sztuki życia.
o zatrudnieniach
W latach 2010–2011 w „Pressjach” i związanym z nimi krakowskim Klubie Jagiellońskim uprawia się intensywnie teologię polityczną, ważną (jeszcze) postacią jest Ryszard Legutko, otwarta zostaje debata o „istocie polskości” pod (hm, po finnegańsku daremnym) hasłem polskości ejdetycznej.
W dyskusji obok m.in. Twardocha i Jana Sowy (gościnnie) bierze udział także N.N. (ja też nie zdradzę imienia/nazwiska). Pozostaje raczej na uboczu, na pozycji dystansu. Równolegle zaś Szostak pisze trylogię krakowską (kolejne książki w latach, odpowiednio, 2010, 2011, 2012), o zawartości której padła już wzmianka wyżej. Pod koniec 2011 roku, czyli w trakcie pracy Szostaka nad Fugą, N.N. publikuje na łamach jednego z katolickich miesięczników tekst nawiązujący do owej dyskusji o eidosie polskim. Pisze tam, że jeśli jest jakaś istotowa polskość, to będzie to nastrój porażki, w przeszłość sięgający oczywistą konotacją, a w przyszłość wybiegający nieusuwalną niemożnością zwycięstwa jakieś jednej określonej wizji polskości.
Dla mnie to znak, że Szostak i N.N. zbliżają się do siebie, że pisarz wyrasta z fazy „fantastyka” (i kumple). Jeszcze w marcu 2014 daje się sfotografować ze strzeladłem w dłoni (wpływ Twardocha), ale po opublikowaniu (i sukcesach) Stu dni oznajmia stanowczo w październiku:
Drodzy Znajomi i Nieznajomi,
to przestało być śmieszne i moja cierpliwość została wyczerpana: jeśli od dziś ktoś publicznie raz jeszcze nazwie mnie „pisarzem fantasy”, niech nie liczy na jakiekolwiek względy i uprzejmość z mojej strony.
Ciekaw jestem kolejnej książki (i fazy?) Szostaka, choć o stabilność postawy N.N. jestem dziwnie spokojny.
o budrysach
Jednak przeszłość ciąży. Dawno, dawno temu trzech pisarzy – prawie rówieśników – podjęło (autotematyczną) zabawę literacką: założyli sobie „kwiatkowego” bloga; występują tam pod przejrzystymi pseudonimami, Tulipan (Orbitowski), Bławatek (Twardoch) i Anemon (Szostak). Pełen uznania zaglądam do tych tekstów; skrzą się dowcipem i erudycją, niewątpliwie też zadzierzgują więzi.
Do czasu. Gdy w styczniu 2013 ogłoszono werdykt paszportowy (przypomnę: Morfina) na blogu pojawil się wpis, nowelka o tym, jak to Bławatek nagle zaczął tak bardzo rosnąć, że (w puencie) zmiażdżył dwóch pozostałych kwiatków. (Napisał: Orbitowski.)
Gdy Anemon z Tulipanem podjęli decyzję o ucieczce było już za późno. Na nich, niby kurtyna wieszcząca koniec przedstawienia, opadał wielki but Bławatka.
– O Jezu – zawołał jeszcze Tulipan.
– Platonie! – rozdarł się Anemon.
Więcej wpisów nie było. A przecież szkoda. Popatrzcie choćby na pełen humoru fragment innej nowelki (pióra Szostaka):
Dalej wypadki potoczyły się szybko. W domach trzech przyjaciół pojawiła się Policja Literacka. Za publikację literatury niskiej wartości dostali po roku ciężkich robót. Tulipan odsiadywał swój wyrok na platformie wiertniczej u wybrzeży Skandynawii, tęsknie patrząc na spowite mgłami fiordy. Bławatek trafił do kopalni węgla kamiennego, gdzie mógł bez przeszkód przemyśleć na nowo swoją śląskość. A Anemon został zesłany do świętokrzyskiego kamieniołomu, gdzie w pocie czoła gołymi rękami wyrywał górom bloki kamienia. Był zupełnie sam, odcięty od przyjaciół, bibliotek i wielbicieli. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że odbywa swą karę na Kielecczyźnie, która jest przecież prawdziwą ojczyzną polskiej kultury.
o języku
A teraz całkiem serio. Wit Szostak jest bardzo sprawnym stylistą, z równą swobodą sięga po najrozmaitsze rejestry językowe. Napuszona narracja „naiwna” (jeśli można tak nazwać efekt działania owego demona hybris; nawiasem mówiąc, sam się bawiłem w podobną stylizację w opisaniu świata (krótkim), a szło tam o realnie istniejącego napuszeńca; Srebroniowie wiecznie żywi!) w Stu dniach. Skoczno‐zwięzły liryzm Oberków do końca świata. Pospieszna sprawozdawczość krótkich zdań w opowiadaniu Koźlęta gazeli. Przy Fugach obowiązkowo wspomina się o muzycznej frazie.
Naprawdę mało jest ludzi piszących po polsku z takim repertuarem środków wyrazu. I to chyba najważniejsze.
Reszta to anegdoty.