o egzotycznym owocu

Parę tygodni temu napisałem blogonotę o powieści Hertmansa, którą autor zmontował z zapisków swojego dziadka, wspomnień własnych i pozbieranych po rodzinie. I pamiętam, że rozważałem włączenie do tekstu takiej oto refleksji: każde z nas mogłoby napisać podobną powieść. Bo każde z nas ma pamięć zbudowaną na wydarzeniach pierwszych, z dzieciństwa, którym towarzyszyły koncentryczne kręgi Tajemnic. Tajemnice rodziców, którzy mieli aż trzy biografie nieznane: każde własną, a potem jakąś wspólną, sprzed pojawienia się dzieci. Tajemnice dziadków były i łatwiejsze, i trudniejsze do ogarnięcia; o pokolenie starsi, na ogół chętniej dzielący się wspomnieniami, mieli jednak niejasną liczbę biografii, które korzeniły się w świecie na poły mitycznym, o realiach zgoła innych niż ówczesne; odkrywaniu tego zawsze towarzyszył przeskok iskry elektrycznej, „ojej, domokrążni szlifierze noży? – był bezrobotny? – byłeś ranny”? (Teraz czas znowu zakręcił i iskrę wzbudza co innego, „ojej, wszyscy mieli pracę? — ale co to za praca”.)

Każde z nas ma szkic takiej powieści w głowie; nie zawsze są zapiski, dokumenty i krewni, ale (powieść to powieść) można dobrać z niespokrewnionych, albo i z fikcji. Na szczęście tylko nieliczni podejmują ryzykowny trud spisania; kto by to wszystko czytał i po co; mamy własne historie. Również notka o Hertmansie obyła się w końcu bez tego zbędnego balastu.

* * *

Mnie samego dopada taka potrzeba zapisania raz na parę lat, z reguły w trzeciej dekadzie grudnia. Było już o dorastaniu bez religii (nie karmić kruków) i o strasznym odkryciu, na czym polega ojczyzna (erpe). Dwie inne (dokładnie wigilijne) notki przebierają wspomnienia w kostium. Wpis o azylu znajdowanym w książkach (a‑haha) i podszyta nostalgią notatka o tym, jak nam wszystkim skradziono właściwy sens świąt (kasztany, żołędzie).

A dziś będzie o Tajemnicy Kobiety.

* * *

Byłem – może dziesięcioletni – na wakacjach w miasteczku, które chętnie robiło za kurort (zawsze pełne malarzy i takich tam). Poza nami także znajomi ojca, państwo X. On, sporo starszy, jakby przygięty do ziemi, ale pełen wigoru, zawsze wesoło szczerzył długie zębiska i rzucał celnymi żartami. Pani X., także artystka, była zjawiskowo piękna, o pół głowy wyższa od męża (ale może dlatego, że on garbił się w małpę). Miała klasę całego międzywojnia i swobodę czasów zrównania klas; wrażenie robiły wielkie oczy i papieros w przeraźliwie długiej fifce. Była, jak i jej maż, bardzo przyjazna, a jednak budziła respekt. (Ta na pozór niedobrana para była chyba ze sobą bardzo szczęśliwa; dziś myślę, że to może najpiękniejsi ludzie, jakich spotkałem w życiu.)

Męskie głowy rodzin gdzieś zniknęły (były to czasy, gdy inteligenta pracującego, nawet twórczo, nie było przeważnie stać na wywczasy; odwoziło się rodzinę na letnisko, dzień‐dwa na miejscu, i z powrotem do roboty). Byliśmy na spacerze, ja, mama i pani X. Upał był potworny, na warstwie najdrobniejszego kurzu, który od świtu wstawał z pól i kolein dróg, mozoliły się prawie nieruchome ptaki; powietrze brzęczało z wysiłku. Panie usiadły pod drzewem. Przebrykując obok, słyszałem fragment dialogu. „Dzieci są niesamowite, jest taki skwar, a nie usiedzą w miejscu. Tyle beztrosko wydatkowanej energii...”.

Trzeba było wracać, wyjść z cienia pod lasem i przemierzyć sierpniowe pola. Pani X. przeprosiła („na chwilę”) i zniknęła w chaszczach. Wynurzyła się po paru minutach i oznajmiła: „Ach, o wiele chłodniej”. Na pytające spojrzenie mamy wyjaśniła: „Zdjęłam figi. Wiesz, M., jaka to ulga?”.

Tę pełną tajemnicy chwilę zapamiętałem na zawsze. Jak to – zdjęła? Co zdjęła? Była równie nieskazitelna i kompletna jak wcześniej. Sukienka, kapelusz, płócienna torba, sandałki. Nawet i fifka pojawiła się podczas marszu, jak gdyby pani X. nie chciała psuć cienistego odpoczynku punkcikiem żaru i arabeskami dymu.

Wlokłem się z tyłu, obracając w głowie nieznane mi – bo przecież nie mogło chodzić o ten występujący w bajkach owoc! – słowo „figi”. A kiedy po powrocie do miast i książek udało mi się, nie bez trudu, ustalić jego znaczenie—

Cóż. Zrozumienie nie okupione wysiłkiem niewiele jest warte.

  1. telemach’s avatar

    Zawstydziłeś mnie.
    Zawsze jak widzę coś tak pięknie napisanego to ogarnia mnie to graniczące z bezradnością uczucie bez nazwy, uczucie umiejscowione gdzieś pomiędzy podziwem i zazdrością. I wstydzę się.

  2. nameste’s avatar

    telemach :

    I wstydzę się.

    To teraz jest nas dwóch, też zawstydziłeś. Dzięki. I wielu nowychroków.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *