W niedawno wydanej powieści graficznej Spotkanie po latach [WL 2023] Maciej Sieńczyk pozostaje sobą: wydrwijcą, który z kamienną twarzą nieustannie robi czytelnika w konia. Ideologiczne uwikłania jego niecnych praktyk analizowałem w blogonocie dlaczego Sieńczyk jest potworem (2016), tam też odsyłam po szczegóły.

Tym razem tłem narracyj Sieńczyka jest motłoch (pojęcie ostatnio socjohistorycznie restaurowane): koczujący poza strukturą klasową [najwygodniej będzie tu spłaszczyć to pojęcie do struktury własności i powinności] zbiór „odrzutków”, niegdyś – wyzute z ziemi chłopstwo, biedota, zdegradowani klerycy, prostytutki, radykałowie i heretycy, buntownicy, włóczędzy, „natarczywe wieśniaczki” [za Michałem Pospiszylem], u Sieńczyka uwspółcześnione po części [przeważnie poprzez wrzucenie w kontekst (post)PRL-owski], a po części „ponadczasowe” [choćby ojciec Kądlarz]; postacie, które kryją się w nieokreślonej (pół‐podmiejskiej?) przestrzeni, przemierzanej przez narratora, jego koleżankę (znajomą), jej męża i dwójkę dzieci, i wyłaniają z każdym kolejnym etapem owej podróży, aby opowiedzieć pokrótce swoją, przeważnie dziwaczną, historię.

(Fizycznie bohaterowie ruszają w wędrówkę dopiero gdzieś w 1/3 Spotkania, ale i wcześniej zwiedzają galerię postaci dzięki kaskadowej sekwencji opowieści.)

Mieszkańcy tej „ziemi niczyjej” utkwili w rzeczywistości pikarejskiej,

w „świecie, który nie ma do zaoferowania nic poza ślepym trafem” i który cechuje „rozczłonkowanie i przypadkowość”. [...] chaotyczny charakter rozmaitych środowisk, w których zanurzeni są bohaterowie, a wraz z nimi wszystkie istoty ludzkie niezależnie od czasu i miejsca, w ktorych rozgrywa się ich życie na ziemskim padole. Zgodnie z tą koncepcją ludzie są przede wszystkim igraszką okoliczności, czy to pomyślnych, czy też przykrych. [...] w wyniku każdej sytuacji, a zwłaszcza sytuacji niepomyślnej, z której postać usiłuje się wydostać, następuje kolejna, tak samo jednostkowa (a często także równie przykra) sytuacja. Bieg życia można zatem przyrównać do serii rzutów kostką, które nie podlegają żadnej ogólnej zasadzie przyczynowości, tylko kaprysowi lub przypadkowi [...].

– tak charakteryzuje świat powieści łotrzykowskiej Luc Boltanski [Śledztwa i spiski, s. 25]. I podsumowuje:

Powieść łotrzykowska nie tylko odrzuca obraz uporządkowanej rzeczywistości, lecz także neguje możliwość odwoływania się do jakiejkolwiek ukrytej zasady porządku – do opatrzności boskiej, determinizmu historycznego lub obiektywnych praw rządzących społeczeństwem – pozwalających nadać sens zdarzeniom, których żadna jednostka ani nie chciała, ani nie planowała. [tamże]

* * *

Pikareski udanie parodiował w celu dydaktycznym Voltaire (z Kandydem na czele), do Spotkań jednak najbardziej pasuje odwrócony schemat Prostaczka. Przypomnę: we francuski prowincjonalny światek miejscowych notabli zostaje wrzucony Huron, Indianin (z importu via Anglia: dość skomplikowana historia, z wieloma ciągami dalszymi), który swoją postawą i bezkompromisowo prostolinijnymi wypowiedziami burzy schematy stereotypów (w tym: imperialnych), w których uwięziona jest mentalnie współczesna Voltaire’owi socjeta. Na przykład:

     – [...] Abakaba. Ścigała jednego dnia zające w okolicy, blisko pięćdziesiąt mil od naszego domostwa; pewien źle wychowany Algonkin, mieszkający o sto mil dalej, zabrał jej zająca; dowiedziałem się o tym, pobiegłem, powaliłem Algonkina ciosem maczugi i przywiodłem go, ze spętanymi rękami i nogami, do stóp mej ukochanej. Krewni Abakaby chcieli go zjeść, ale ja nigdy nie smakowałem w takich biesiadach; wróciłem mu wolność, czym pozyskałem sobie jego przyjaźń. Abakaba była tak wzruszona moim postępkiem, iż przełożyła mnie nad wszystkich zalotników. Kochałaby mnie jeszcze, gdyby nie to, że zjadł ją niedźwiedź. Skarałem niedźwiedzia; długo nosiłem jego skórę, ale to mnie nie pocieszyło.
     Słysząc to, panna de Saint‐Yves uczuła tajemną przyjemność, iż Prostaczek miał tylko jedną kochankę i że Abakaby nie ma już na świecie, ale nie zdawała sobie sprawy z przyczyn swego zadowolenia. Cały stół patrzył na Prostaczka; chwalono go wielce, iż nie pozwolił towarzyszom zjeść Algonkina.
     Okrutny delegat, który nie mógł powściągnąć swego szału pytań, zagadnął wreszcie Hurona o to, jaką religię wyznaje: anglikańską, gallikańską czy hugonocką.
     – Moją – odparł – tak jak wy swoją.
     – Och! och! – wykrzyknęła dobra Kerkabońcia. – Ci niegodziwi Anglicy nie pomyśleli nawet o tym, aby go ochrzcić!
     – Bożeż ty mój! – mówiła panna de Saint‐Yves. – Jak to być może, aby Huroni nie byli katolikami? Czy wielebni ojcowie jezuici nie nawrócili ich wszystkich?
     Prostaczek upewnił, iż w jego ojczyźnie nie nawraca się nikogo, że nigdy prawdziwy Huron nie zmienił przekonań i że nawet nie ma w ich języku wyrazu, który by oznaczał „niestałość”. Te ostatnie słowa nadzwyczaj spodobały się pannie de Saint‐Yves.
     – Ochrzcimy go! Ochrzcimy go! – mówiła Kerkabońcia do przeora. – Tobie, bracie, przypadnie ten zaszczyt; ja chcę koniecznie być chrzestną matką, ksiądz de Saint‐Yves będzie go trzymał do chrztu: wspaniała ceremonia! W całej Dolnej Bretanii będą mówić o tym; cóż to za honor dla nas.
     Cała kompania zawtórowała gospodyni; biesiadnicy krzyczeli:
     – Ochrzcimy go!
     Prostaczek odparł, iż w Anglii pozwala się ludziom żyć wedle ich ochoty; oświadczył, iż propozycja nie przypada mu zgoła do smaku i że prawo Huronów warte jest co najmniej tyleż, co prawo dolnobretońskie. Wreszcie dodał, iż odjeżdża nazajutrz. [stąd]

W Spotkaniu po latach jest odwrotnie: to mejnstrim (w osobach narratora wraz z kompanią) opuszcza swoje bezpieczne leże i eksploruje „ostępy motłochu”, pełne najrozmaitszych (i dziwacznych, z punktu widzenia mejnstrimu) prostaczków. Tyle tylko że żadna panna de Kerkabon czy de Saint‐Yves nie wykrzykuje w zadziwieniu: „Bożeż ty mój! Jak to być może, aby...?” itp. Wędrowcy spokojnie przyjmują na klatę każdą napotkaną dziwność, jakby zdawali sobie sprawę [za autorem], że sami ze swoją mejnstrimową pozycją są w istocie dziwni. Podobnie po jakimś czasie zaczyna reagować czytelnik, który ma jednak dodatkowy wybór: czy śmiać się w kułak, czy rechotać rozgłośnie.

* * *

Słowo o formie. Zapomniawszy o poprzednich powieściach graficznych Sieńczyka, można się zastanawiać, czemu nie poprzestaje na samym tekście (a ma i takie pozycje w bibliografii). Pomijając narzucający się domysł (autor po prostu lubi rysować), domniemuję, że chodzi o poświadczenie autentyzmu. Dziwaczne okoliczności, postaci i zdarzenia, gdy podparte rysunkiem w zasadzie realistycznym, nabierają dodatkowej mocy perswazyjnej (w myśl internetowego wezwania „pics or it didn’t happen”). Z tej interpretacji także tytuł niniejszej blogonoty.

Mogę śmiało polecić spędzeniu paru godzin w towarzystwie Spotkania po latach. Być może wywrze ono na czytelniczce podobne wrażenie katharsis, jakie na XVIII‐wiecznych Francuzach mógł (w pojedynczych przypadkach) wywierać Prostaczek (choć dziełko Voltaire’a ledwie dwuwarstwowe, gdy Sieńczyka... policzcie sami).

Dla zaostrzenia apetytu dodam, że przez powieść przewijają się dwa wątki, nazwijmy: stałe. Pierwszy to „tajemnica zagadkowych spojrzeń znajomej narratora” [nie rozwikłana], drugi – „tajemnica zagadkowego mężczyzny z wózkiem dziecięcym” [rozwikłana].

Tom Letnisko Mateusza Żaboklickiego (Kontent 2023) zaintrygował mnie natychmiast po obejrzeniu fragmentu w ostatnim numerze pisma „Kontent” (przefiltrowanego przez osobistą optykę komentarza udziela tam Zocha Skrzypulec). Nie znam debiutu autora (Nucić, DLwŁ & SPP o/Ł, 2021), ale pamiętam wnikliwą, jak się zdawało, recenzję Jakuba Sęczyka w Aktualniku „Wizji”: Szaleństwo jednej nocy, czyli tam i z powrotem, zawierającą też trochę cytatów. Pada tam (kończąc pierwszy akapit) zdanie:

Za sprawą nieoczywistego debiutu warszawski autor wchodzi więc w pole literackie niejako z boku, nie włączając się w młodopoetycki agon.

...które samo w sobie brzmi b. zachęcająco. Z kolei z wierszy rozproszonych [w sieci] można wynieść niekiedy wrażenie mantrycznego, kompulsywnego powtarzania, coś jak krok ponawiany z trudem, ale i uporem (gdy stopy – wyobraźmy sobie – już tkwią w gęstniejącym na beton cemencie; klimat trudnego noir).

Na tle tamtych wrażeń fraza w Letnisku wydaje się maksymalnie zżęta, zdyscyplinowana, ale w ramach samonałożonych więzów – swobodna. Skojarzyła mi się (nie wiem czemu) z dykcją Tkaczyszyna, tyle że wobec niej ma się jak „e ściągnięte” [é] do „e zwykłego”.

* * *

W jakimś sensie Letnisko jest również „tam i z powrotem”, ale „[droga] tam” i „powrót [z]”, wyraźnie i formalnie rozgraniczone, biorą jedynie w klamrę [prologu i epilogu] rozbudowane „na miejscu”, czyli sam letniskowy pobyt, złożony z 28 rzymsko numerowanych i podwójnie tytułowanych kawałków; każdy ma 4 wersy. Skojarzenie ze standardowym wymiarem cyklu księżycowego jest uzasadnione, jako że ramą osadzenia letniskowego przebywania jest przyroda / pogoda / inne okoliczności „rustykalno‐geomantyczne”.

Tak prolog, jak i epilog noszą tytuły–marszruty, odpowiednio: „Nagoszewo / Nagoszewka / Nowa Osuchowa” i „Brok / Budykierz / Białebłoto”, oczywiście sprawdziłem gdzie‐to‐jest [też możecie; jeden z Barów pod sosnami jest po drodze (z Warszawy), w Emilianowie].

Ta konstrukcja ma charakter „dantejski”. Chodzi o granice między światami: letnisko jest nie tyle zawieszeniem realności powszedniej reszty‐roku, ile jej odwróceniem. To, co absorbuje uwagę, żre siły i energię w ciągu roku, co oddala od np. „z bliskimi obcowania” (czy z samym sobą w innych ułamkach tożsamości), na letnisku odsuwa się w tło, pozostając jednak analogicznym cierniem‐w‐tyle‐głowy, jak w ciągu roku, powiedzmy, [siłą rzeczy nieco zaniedbana] rodzina. Przekraczanie granic między światami, niezależnie od tego, w którą stronę, to zawsze wstrząs; prolog i epilog Żabolickiego bardzo dobrze zdają z tego sprawę.

* * *

Treść całą poprzedza strona z mottami; pierwsze, obszerne (z tłumaczonego przez Owidiusza) nie tylko objaśnia okładkę (na której widnieje jakaś naga, kobieca, trudno uchwytna, skryta za gęstwą liści/gałęzi obecność), ale i nadaje dodatkowy wymiar owym porozrzucanym po tekście cierniom (sygnałom jakiejś luki, utraty, niedopełnienia itd.). Jaki? to zadanie dla czytelnika.

Drugie motto, okrągłe jednoliterowe, jest (doceniam dobrąwolę autora!) jednak doposażone^ w adres bibliograficzny (KIG, Kronika olsztyńska). Kto byłby w stanie bez tej podpowiedzi rozpoznać a vista cytaty z KIG w epilogu (zresztą grzecznie skursywione), z Kroniki..., ale też z Wjazdu na wielorybie? Na pewno nie ja; KIG czytałem (i to obszernie) gdzieś na progu liceum, zbyt dawno, aby zostało w pamięci. Niemniej ta rama referencyjna jest istotna (i b. pogłębiająca lekturę Żaboklickiego); zaleca się jej zbadanie.

* * *

Mało miejsca poświęcam tu samym wierszom Letniska, powiem może tyle, że mają niebagatelną siłę przyciągania (zwł. jak na swoją regularną i zwięzłą, małą objętość). Można obejrzeć niektóre w linkowanym minizestawie z [pisma] Kontent. Ksiażka jest chudzina (40 stron), wzdragam się przed ekstensywnym cytowaniem, no i – muszę dopowiedzieć – jest ona mocno i przemyślnie skonstruowana: należy konsumować w całości. (Warto.)

* * *

Ale jeden kawałek zacytuję; jest mi potrzebny do relacji z gry skojarzeń.

Najpierw jednak dodatkowa strona książki: między prologiem a dwudziestoma ośmioma kawałkami pojawia się [poniekąd ponownie] strona tytułowa, o treści poszerzonej:

Letnisko
(jak się patrzy)

Może nad‐/do‐pisuję, może nie (nie wiem), ale nie umiem się opędzić od natychmiastowego skojarzenia z wierszem Piotra Sommera (bodaj jedynym, który wywarł na mnie istotne wrażenie, za to dogłębnie mocne), Są dwie księżycy (pod linkiem cały z komentarzem; sprawdźcie końcówkę wiersza).

Nic też nie poradzę na to, że wersy z prologu:

[...] Próbuję
obstawić ile Barów pod sosnami

jest w całej Polsce jak to jest umierać
w płonącej skodzie [...]

natychmiast kojarzą mi się z wersem Justyny Bargielskiej (z „Anatomii łowcy” w Nudelmanie):

Owijam się wokół kibla jak skoda wokół drzewa.

(BTW, w obu przypadkach trudno zastępowalna jest marka auta, z dodatkowym echem.)

Pora na obszerniejszy cytat.

V
ciszej nad tą (na malwy)

obchód ręce za plecy ekonom samogon
ja się pytam i gryzę w język w rękę w serce
ostrożnie to są rzeczy dwuletnie ostrożnie
gdzie malwy ja się pytam były tutaj malwy

Od tego wiersza trudno mi odłączyć wiersz Dominika Bielickiego (mam go tutaj); są ze sobą odwrotnie‐i‐dziwnie splecione.

* * *

Ile jeszcze innych tropów drzemie w niepozornym, ale nadzwyczaj gęstym Letnisku ? Piszę tę blogonotę „na gorąco”, ale ta chuda książka warta jest kolejnych lektur.

Odbywa się ostatnio dyskusja dotycząca niedostatków polskiej prozy i ich przyczyn. W niej – głos, domagający się nie tylko wielkiej narracyjnej formy, ale i tematycznego podłączenia literatury do „galopującej cywilizacji”, przez co rozumie się uwzględnienie zwłaszcza „przełomów technologicznych”. Sam uważam, że technologia per se nie ma specjalnego znaczenia, to, co ważne, to jej wpływ na społeczne wzorce percepcji i społeczne wzorce zachowań. Istotny jest zwłaszcza splot „technologii władzy” ze zdobyczami technicznymi; większość ludzi w życiu codziennym traktuje technikę jako black box, wyposażony w pewną użyteczną magię, ale władza (różnoraka) kształtuje ich życie, czy o tym wiedzą, czy nie.

konspekt

W konspekcie wymieniam ileś zagadnień, pogrupowanych w kategorie, jako tematów do podjęcia przez literaturę (powiedzmy: prozę; poezja jakoś sobie lepiej radzi, zwł. ostatnio). Gdzieniegdzie podaję punkty odniesienia (albo SF, albo konstrukcje/opisy filozofo‐socjologo‐antropologów; beletrystyki konwencjonalnej złośliwie unikam).

Wstępnego objaśnienia wymaga może pierwsza kategoria, „maskony”. To środki/praktyki podejmowane z własnej woli lub wręcz przeciwnie, których celem jest zamaskowanie brutalnej realności świata, cierpienia, krzywdy, braku perspektyw itd., słowem: rozpaczy, „trwogi istnienia”. Słowo pochodzi od Lema, ale największą karierę zrobił tu film. Jak i dalsze kategorie, również ta ma swoją kategorię antypodalną: tutaj to uzależnienie (Matrix: także tam przedkładano wygodę iluzji nad trud samostanowienia; por. też „mała stabilizacja”, „ciepła woda w kranie”, „kołtuński reakcyjny drobnomieszczanin” i szeregi podobnych).

W kategorii „opisanie świata” ograniczam się do ostatnich lat polskiej historii; kto podjąłby się szerszej rekonstrukcji?

Odpuszczam sex, psychologię, opiekuństwo i wiele innych (no bo gdzieś trzeba urwać).

maskony

  • alkohol, peyotl, koka itp. (od zarania cywilizacyj)
  • rytuał, religia, trans
  • maskony Lema (Kongres futurologiczny, 1971)
  • Matrix Wachowskich (1999)
  • współczesna farmakologia psychoaktywna
  • psychoterapie (spowiednik, psychoanalityk, psychiatra/terapeuta, coach)
  • współczesne subkultury ćpania

zorganizowana perswazja

  • religie
  • ideologie porządkoświatowe
  • nacjonalizmy i ksenofobie
  • mody, agenci wpływu (trendsetterzy, influencerki, Gibson (Rozpoznanie wzorca, 2003)
  • reklama
  • od infotainmentu do fake newsów
  • spektakl (od gorączki newsroomowej do politycznej obietnicy‐ściemy)
  • społmedia („demokratyzacja”, poszerzenie kanałów inwigilacji i perswazji w zamian za środki autoekspresji)
  • wpływ [rosnących w siły] szurii

przemoc

  • odśrodkowe przekształcenia instytucji przemocy (rodzina, klan/gang, plemię, klasa, państwo)
  • płeć, klasa, rasa; przemoc stanowienia i obrony „normy społecznej”
  • religie (w tym: przemoc edukacyjna)
  • konkurowanie o zasoby (podboje, wojny, przejęcia własności, kumulowanie kapitałów)
  • wyzysk, zagarnianie nadwyżek (od niewolnictwa do prekariatu)
  • namiętność władzy (od [emblematycznie:] Shakespeare’a do przemocy werbalnej i symbolicznej)
  • prawo, w tym „obyczaj” (jako narzędzia władzy), kordony „sanitarne”; Foucault (Nadzorować i karać, 1975)

organizm społeczny

  • grodzenie wraz z obiektem dualnym: „obcymi”, „motłochem” (od średniowiecznej Anglii po osiedla zamknięte; od gett/slumsów po obozy zagłady i obozy uchodźców)
  • granice wyznaczane przez status; stratyfikacja (Bourdieu, Dystynkcja, 1979)
  • wzrost i upadek terytorium jako obiektu pierwszej akumulacji (kolonializm, wojny sąsiedzkie: aneksja; neokolonializm, uzależnienia gospodarcze i kulturowe: infiltracja, przejęcia)
  • rzeszotowienie terytorium jako podstawy rozrostu wspólnoty (od diaspory do „nowej plemienności”); „fyle” u Stephensona (Diamentowy wiek, 1995); stosunki wasalne u Dicka (Słoneczna loteria, 1955)
  • fraktalizacja terytorium „sąsiedzkiego” (anomia w „mieście‐maszynie‐masie”, „globalna wioska” McLuhana [Galaktyka Guttenberga, 1962], wirtualne terytoria w sieci [cały cyberpunk])
  • plemienność diasporyczna (od fanów lokalnego klubu piłki nożnej po faństwo rozproszone; od bóstw lokalnych po religie i parareligie rozległe, takoż w kulturze [„pop”] – towarowienie światoobrazów; od ośrodkowości „klasowych” po debastionizację orientacji politycznej: gdy resentyment i frustracja zastępują rozpoznanie interesu własnego)

opisanie świata

  • indywidualizm (podsycany perswazją neoliberalną)
  • próby zderzeszotowienia więzi terytorialnych („małe ojczyzny”, „koniec centrali”)
  • postmodernizm (w aspekcie krachu wielkich narracji)
  • języki frustracji i praktykowanie niemocy
  • przewrót postironiczny
  • renesans mikrohistorii, herstorii, mniejszość‐storii (opis doświadczenia wypieranego przez [dominujące] dyskursy władz)
  • realizm afektywny

Do tego ostatniego punktu cytat (za Czaplińskim):

[...] realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. [...] społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.

Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania.

postulat

No więc chciałbym, aby powstała wielka epicka powieść, najlepiej polska (odpadłyby wtedy kłopoty z tłumaczeniem), w której obraz znajdą wszystkie wymienione zagadnienia. Bo, tak mi się zdaje, zaprawdę nie chodzi o to, czy protagonista ma komputer i go używa.

I znowu minęły dwa lata, od poprzedniej blogonoty z cyklu. Co się działo? Nic szczególnego: Iga Świątek zmieniła trenera i przedłużyła swój koniec, Roger Federer przeszedł ostatecznie do historii, Rafael Nadal gdzieś się rozkłada, zdezelowany robot, poprzednie narybki nie spełniły pokładanych nadziei, płyną nowe, absurdalnie wysokie pule nagród jeszcze wzrosły. Nieodmiennie wolę tenis kobiecy od męskiego, bo męski jest za bardzo robotyczny, niezbyt ludzki (więc dla mnie nudniejszy). Nużąca jest też standardowa gestykulacja: fisting atmosfery, a potem ostentacyjne nasłuchiwanie [efektu], o psimwyciu nie wspominając.

* * *

Novak Dżioković się skończył. Jest to postać szczurowata. [OK, ciągle jeszcze wygrywa, ale tym gorzej dla tenisa; reszta opisu jak sprzed dwóch lat.]

Iga Świątek się skończyła. Jest to postać rybia. Technicznie i taktycznie jej tenis stoi: pierwszy serwis chimeryczny, drugi żałosny, gra schematycznie, przy siatce nieporadna, nadrabia mięśniakowatością [zob. jej wzór, Nadal]. Psychicznie skrzyżowanie roztrzęsionej cielęciny z osobowością bully: słabsze przeciwniczki zastrasza i obija, na mocniejsze nie ma narzędzi. Tegoroczny Wimbledon potwierdził to dobitnie.

Aryna Sabalenka się skończyła. Jest to postać kariatydzko‐krowiasta. Ikona bullyingu, podbijanego wyciem na korcie. Przypomina sport‐produkcję dawnego NRD.

Hubert Hurkacz się skończył. Jest to postać błotniasto‐bagienna [zob. błotosmętek, zob. człapanie itd.]. Niedocyborg z usterką. Siostrę ma fajną.

Jessica Pegula się skończyła. Jest to postać totemiczna. Tenisistka bez właściwości, zaszła dość wysoko dzięki regularności, no ale ostatnio deficyt błysków.

Jelena Rybakina się skończyła. Jest to postać czaplowata. [Nie, żartuję; choć nie obroniła zeszłorocznego tytułu wimbledońskiego, nadal ma potencjał rozwoju i przyszłości. Kolosalna zaleta: jest cicha.]

* * *

Można by tak długo. Tenis jest zasadniczo smutny.

„Wizje” nieco oklapły [smuteczek], w półmroku knuje [przyczajony kotek, ukryty łomot] „Mały Format”, ciągle zdolny do wyskoczenia nowym numerem i zaskoczenia czytelnika, „zakład.magazyn” jest otwarcie i szeroko przekrojowy, w samoopisie chodzi znaczące słówko playground, równie znaczące jest to, że nie zamieszcza bio autorów (prywatnie żałuję, to często zajmujące lekturowo teksty), jakby sam fakt publikacji w numerze „magazynu” byl wystarczającym bio‐bibliograficznym punktem‐węzłem, zresztą sporo tam nazwisk znanych: „zakład” ma ewidentną ambicję w mainstream‐buildingu i jest „pokoleniowo otwarty”. Z nowych inicjatyw młodziankowata (i osiągająca himalaje pretensjonalności w „komentarzach redakcji”) „Iglica”, pytyjski ogrójczyk š‑metafizyki, oraz „Pole” (organ, jak się przedstawia, Związku Pisarzy ze Wsi) lokują się na przeciwległych krańcach skali [także „pokoleniowej”] – no i dobrze, cóż więcej można powiedzieć, dwa wyraziste przykłady władzy selekcji. Z odjazdu powoli wraca „Stoner Polski”, pręży się „Trytytka”, również egzemplifikacje tej władzy. (W nawiasie trzeba odnotować ostatnie lądowanie „Helikoptera”; był to pojazd z otwartymi drzwiami [zob. Wietnam etc.].)

Na tym tle „Kontent” trzyma się nadal dzielnie i w jakimś sensie osobno. Młoda (z pewnością jednak nie młodziankowata) redakcja naturalnie orbituje wokół młodości [poetyckiej], ale nie pomija zjawisk bardziej okrzepłych (w ostatnim 24 numerze choćby Wróblewski, Dalasiński, Radwański). Wbudowany w konstytutywną strukturę pisma równoległy komentarz jest zbyt łaciaty i różnorodny, by wziąć go za przejaw [tej drugiej] władzy (porównajcie z proto‐imperialnym FAWIR‐em BL‑u, choć niepokoi [podobny] poziom mieszania ról – autorzy utworów wystepują tuż obok jako autorzy komentarzy; jeśli ma to być sygnał samowystarczalności środowiska, w granicy nie potrzebującego również czytelników spoza, niech zabrzmi jednak ostrzegawczą trombką).

W sumie: tak dużo do czytania, że odechciewa się pisać^.

Mam uczulenie na hajp, ale czasem da się on zrozumieć. W Mateusza Górniaka Dwóch powieściach ruchu [Filtry 2023], w pierwszej (Chata, taka z drewna) znajduję akapit:

Zapakował plecak. Bidon, obcinacz do paznokci, Dziennik 1910–1913 Kafki, Różaglon Matwiejczuka, Zachodnia kraina Burroughsa, Życie na Korei Sosnowskiego, Dziennik złodzieja Geneta, Błękitna wieża Šalamuna, tabletki nr 1, bielizna, namiot, tabletki nr 2, tiszerciki, tabletki nr 3, czarna bluza, bojowe spodnie, spodenki kąpielowe, chusteczki higieniczne, zeszycik i ołówek, ciepła czapa, laptop, ładowarka nr 1, ładowarka nr 2, kurtka przeciwdeszczowa, powerbank, krem nawilżający, buty do biegania, głośnik, lubrykant i chyba tyle.

...i w jakimś sensie wszystko jasne, wyraźne adresy, głodne środowiska. Chata mnie znudziła, nie interesuje, nie dotyczy, nie obchodzi. Ciekawsza, dobrze napisana Nomadka ma, też ciekawe, jakby komentarz do Chaty: tam, gdzie się mówi o pomniku Chama Małolata i o samym spomnikowanym typie – uosabiającym „niewinne istoty, które nie znajdują innych dróg niż prosta rozwałka i negacja wszystkiego”, a przy tym wyposażone są w „niepowtarzalny wdzięk” i „tak pięknie świecą im się oczka”.

A Marcin Bełza znowu to robi, jest połowa roku, a on oznajmia:

Chociaż dopiero czerwiec, to nie mam żadnych wątpliwości, że najlepsze powieści języka polskiego w tym roku wydali ci dwaj, skandalicznie młodzi faceci. Są ważne, bo zmieniają reguły gry w polskiej prozie. Także dlatego, bo są w całości odwrócone dupą do polskiego słonia i nie jęczą nad ciałem własnym bolesnym; są za to frontalnie wstrzelone w literaturę powszechną. W tym, i nie tylko, sensie wywracają język(i) na lewą stronę.

Ani proszę o, ani dostaję gratisy od wydawnictw, więc tego drugiego (obok Górniaka) faceta, Łukasza Krukowskiego, nie czytałem. Niemniej, na znak protestu wspomnę, że wydawnictwo [Cyranka] chce za 160 stron typowego formatu 42 złote (taka cena okładkowa), moglibyście, zdziercy, dać chociaż fragment do polizania^.

Bełza (na moje) mocno przesadza, ale on tak ma.

* * *

To jest stały, powtarzalny fragment gry, więc [skoro „ruch”] idę na półkę znaleźć Kerouaca W drodze [1955; WAB 2005, przeł. Anna Kołyszko]. Jedzie autobusem do Detroit (obok śpi Dean), wdaje się w rozmowę „z okazałą wiejską dziewuchą”, która jednak „przynudza”:

      – Co jeszcze robicie, żeby się rozerwać? – Usiłowałem naprowadzić ją na trop zwierzeń o chłopakach i o seksie.
      Jej wielkie ciemne oczy, wpatrzone we mnie, wyrażały pustkę i jakieś takie przygnębienie, które sięgało wstecz wielu pokoleń w jej krwi, że nie zrobiło się tego, co domagało się zrobienia – cokolwiek to było, a wszyscy wiedzą, co to jest.
      – Czego chcesz od życia? – Chciałem to z niej wydusić. 
      Nie miała zielonego pojęcia, czego chce. Mamrotała o posadach, filmie, wyjeździe do babki na lato, marzeniach o wypadzie do Nowego Jorku do teatru Roxy, w co by się wtedy wystroiła – w coś takiego, co miała na sobie zeszłej Wielkanocy, biały kapelusik, róże, różowe lakierki, lawendowy płaszcz z gabardyny.
      – A co robicie w niedzielne popołudnia? – spytałem. 
      Przesiaduje na ganku. Chłopaki jeżdżą na rowerach i przystają, żeby pogadać. Czyta komiksy, wyleguje się w hamaku.
      – A co robicie w ciepłe letnie wieczory?
      Przesiaduje na ganku, patrzy na przejeżdżające samochody. Razem z matką praży kukurydzę.
      – A co twój ojciec robi w letnie wieczory?
      Pracuje na nocną zmianę w fabryce bojlerów, całe życie spędził, zarabiając na kobietę i jej bachory, i nic z tego nie ma, ni chluby, ni podzięki.
      – A co twój brat robi w letnie wieczory?
      Jeździ na rowerze, wystaje pod kioskiem z napojami.
      – A do czego mu się dusza wyrywa? Do czego nam wszystkim wyrywa się dusza? Czego naprawdę chcemy?
      Nie wiedziała. Ziewnęła. Zrobiła się senna. Tego już było za wiele. Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat, była prześliczna i kompletnie zagubiona.

Moda i inne realia zmienią się, struktura ta sama.

„Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat”.

Język [przekładu] z innej epoki, „ni chluby, ni podzięki”, „dusza się wyrywa”, niżej „do cna”, ale to jak „lawendowy płaszcz z gabardyny”, można bez problemu przekształcić we współczesne odpowiedniki. „Struktura ta sama”.

Dojechali, teraz kolej na starszych, co osiemnastkę zdążyli prawie zapomnieć, ale nadal przecież etc.
      

Dean i ja, złachani i brudni, zupełnie jak gdybyśmy żywili się szarańczą, wytoczyliśmy się z autobusu w Detroit. Postanowiliśmy spędzić noc w całodobowym kinie w tamtejszej dzielnicy szumowin. Za zimno było na park. Kiedyś w tej właśnie dzielnicy Detroit bawił Hassel, swoimi ciemnymi oczyma lustrował wszystkie strzelnice, całodobowe kina, szemrane bary, i to po wiele razy. Prześladował nas jego duch. Nigdy go już nie spotkamy na Times Square. Uznaliśmy, że może przypadkiem bawi tam też Stary Dean Moriarty – ale go nie było. Za trzydzieści pięć centów od łebka weszliśmy do starego obskurnego kina i przesiedzieliśmy na balkonie do rana, kiedy to nas stamtąd wykurzono. Ludzie siedzący w tym całodobowym kinie to było samo dno. Zmarnowani Murzyni, którzy ściągnęli tu z Alabamy, bo wieść niosła, że dostaną pracę w fabrykach samochodów; starzy biali włóczędzy; młodzi długowłosi hipsterzy, którzy dotarli do końca drogi i popijali teraz wino; dziwki, normalne pary, panie domu, które nie miały co ze sobą zrobić ani dokąd pójść, ani w kogo wierzyć. Gdyby tak przesiać całe Detroit w drucianym koszu, nie można by zebrać bardziej zatraconego skupiska mętów. Wyświetlali film o Śpiewającym Kowboju – Eddie Dean i jego niedościgniony biały koń Bloop to był numer jeden; numer dwa to był film fabularny z George’em Raftem, Sidneyem Greenstreetem i Peterem Lorre’em o Stambule. Przez całą noc obejrzeliśmy oba te filmy po sześć razy. Widzieliśmy je na jawie, słyszeliśmy przez sen, czuliśmy, śniąc, toteż z nastaniem świtu byliśmy przesiąknięci do cna dziwnym szarym mitem Zachodu i osobliwym mrocznym mitem Wschodu. Od tej chwili te koszmarne osmotyczne doświadczenia dyktowały mojej podświadomości wszystkie działania. Sto razy słyszałem, jak drwi sobie potężny Greenstreet, jak Peter Lorre rzuca złowrogo: „No, dalej!”; udzielał mi się paranoiczny strach George'a Rafta; jechałem na koniu, śpiewałem z Eddiem Deanem i niezliczoną ilość razy strzelałem do koniokradów. Ludzie pociągali z butelek, rozglądali się po ciemnej widowni, co by tu zrobić, z kim by pogadać. Ale skruszeni siedzieli cicho, nikt nie rozmawiał.

Popatrzcie: wszystko „zatracone męty”, „szumowiny”. Ale pośród nich również: zagubione „panie domu”, „normalne pary”. Establishment objawia się także poprzez under-establishment (i odwrotnie), bo dialektyczne sprzężenia itd.

W Nomadce narratorka rejestruje różnoraką socjologię uliczną, blokową, knajpianą itd. Jest nastawiona na „szczęsną kontemplację bytu”, nie wartościuje, chłonie & opisuje – taki sposób na przetrwanie. Na razie jeszcze – przed użyciem wzmacniacza (swoją drogą: udany myk z tym wzmacniaczem, haczyk więżący nadzieje [narratorki] i uwagę [czytelnika]; „chińskie pudełko”).

Aha, ta „socjologia wielowarstwowa” jest oczywiście podszyta globalnością [od kawy przelewowej po rozmaite osmotyczne echa oglądanych filmów, zwłaszcza seriali itd. – współczesne odpowiedniki „dziwnego szarego mitu Zachodu” i „osobliwego mrocznego mitu Wschodu”? fabryki iluzji dostarczają w nadmiarze], ale pokazuje też rozpoznawalne, charakterystyczne fragmenty polskiej dupy słonia.

* * *

Niniejsza notka nie jest oczywiście w żadnym razie recenzją.

« older entries · newer entries »