Search Results

Your search for Kontent returned the following results.

Kontent #23 zamieszcza fragmenty Wygody Natalki Suszczyńskiej, która chodzi w nich po „płótnie ogromnym i płaskim jak Podlasie”, rejonie pogranicznym. Rzecz napisana klarownie, rozpięta między konkretem a obrazem. Komentująca Anna Marchewka stwierdza:

Mało wygodnie czyta się te przecież niedługie kawałki, bo Wygoda nie zapewnia komfortu emocjonalnego czy poznawczego – na szczęście!

Warto poczytać, i prozę, i komentarz.

* * *

Mnie zainteresowała najbardziej kwestia „języka prostego”, tego bytu na poły mitycznego, języka pogranicza białorusko‐polskiego. Miał się on rozwinąć i utrwalić po wsiach (czy lasach), w swoistej enklawie. Ma być najważniejszym bodaj czynnikiem stanowiącym o pozaterytorialnej, pozanacjonalistycznej odrębności regionu (coś jak językowo endemiczny Prawiek). Polska czy (klująca się) Białoruś – abstrakcje, „my tu jesteśmy u siebie”, mówimy po swojemu, „po prostu”.

Natalka Suszczyńska ten mit w jakimś stopniu nadgryza.

Z preambualnego kawałka zatytułowanego „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”:

[...] można nawet podobno usłyszeć jak gadają. Część po polsku, część po białorusku. Są i tacy, którzy utrzymują, że mówią po prostu albo po swojemu. Niektórzy nawet wierzą, że takich nazw należy się trzymać, choć przecież niczego nie nazywają.

Co podparte jest anegdotą (kawałek „Nie ma że po prostu”) o tym, jak

w latach 70. dziadek zasuwał z magnetofonem przez Podlasie. Tuptała za nim moja mama, wtedy mała. Wyglądali jak Puchatek z Prosiaczkiem, którzy idą ku słońcu, choć nastroje były inne i misja też była.

Dziadek zachodził do domów i kazał ludziom gadać. Nagrywał to. Nie wierzył w mówienie po prostu, po swojemu, w tutejszą mowę. Był głęboko przekonany, że wszystko to jeden język.

...a po wnikliwym odsluchaniu taśm dochodził nieodmiennie do wniosku, że

wszystkie, ale to wszystkie nagrane przez niego osoby do pewnego stopnia mówią po białorusku

„Do pewnego stopnia”, a więc (jednak) z pewną asekuracją (się jej przyjrzeć – mętna jakaś).

Narratorka też ma pewne wątpliwości; kończący ten kawałek akapit jest tak pyszny, że przytoczę go w całości:

Opowiada mi o tym wszystkim mama. Kiedy zastanawiam się na głos nad tym, czy takie badania, że się ma zaplanowany wynik i dopasowuje do niego efekt, faktycznie są naukowe, patrzy na mnie jakbym próbowała wykuć słowo „dupa” w marmurze. Jedynej żyjącej świadkini tych wydarzeń nie sugeruje się przecież tego rodzaju rzeczy.

* * *

A jak ta kwestia wygląda u Tamary Bołdak‐Janowskiej, realnej użytkowniczki języka „po prostu”, która tej sprawie (jakby dla niej konstytutywnej „tożamościowo”) poświęca wiele uwagi w pisanych tekstach? Jest językowym świadkiem pogranicznego czasu/miejsca od początku lat pięćdziesiatych (pokolenie wcześniej od akcji dziadka), warto posłuchać.

W tekście Jak daleko stąd, jak blisko pisze:

Było nas dużo. Bardzo dużo. I jak powiedziałam, mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym, tak niełaskawie potraktowany przez matki. Kamu jon patrebny. A potem nasze matki płakały: nima z kim pahawaryć pa prostu, ῠsie stali raptam polszczyć. „Polszczymy” do dziś, poprawnie bardzo.

Najpierw nie było tak. Nasza polszczyzna nie była poprawna przez jakiś czas. Była taka sama, jak matek, no i ojców rzecz jasna. Była uboga i nie słowotwórcza, także kaleka, choć to językowe kalectwo było wdzięcznie barwne. Ja przyszedł, ja poszedł. Ja przyszła sień pokazać. (Ach, to nasze „sień”, zamiast „się”). Dźwiuch śledzi ῠczora kupił, a do tego dźwie bułki chleba i jedna harełka, cały liter. Radźja ja słuchał. Kuźdy powinien zjeść codzień choć jednu marcheῠku. On przyjdzie waῠtorek abo u srodu. Lej do sródka ta wódka. Wcześniej ta pograniczna polszczyzna brzmiała jeszcze „lapsz” Jak to zanotował Aniśka z Szamotuł: „Tuczka wzejszła, deżdżyk brzyzga, raby sobak brzecha w bendce. A po drodze iszła panna i parason dzierży w rence” [...].

Nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska splotu obojga narodów, polskiego i białoruskiego (głównego narodu WKL), takiego splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego, takiego związku kultury z kulturą, kultury z kulturami – i WKL, i Polska od wieków były wielonarodowe, a narody przenikały się, i w wyniku pogody i niepogody w tych mieszających się ludzkich falach kształtował się bajeczny język polski, ten literacki. Nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie.

* * *

Wulgaryzując: jedną z najistotniejszych (choć drugorzędowych) cech mitu (w mitach religijnych monoteizmów jednak – cecha pierwszorzędowa) jest to, że zasadę wyłączonego środka ma w dupie i wykuwa to w marmurze [dzięki, Natalko!].

Trochę też tak jest u Bołdak‐Janowskiej. „Mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym”, chwilę później (choć chronologicznie wcześniej, „najpierw” otwierające drugi akapit) – „nasza polszczyzna [cyt.: „taka sama, jak matek”] była [...] uboga” [wytł. moje – n.]. Wreszcie, akapit ostatni, „[nigdzie nie było takiego] splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego”. Czy „jego [odmiany]” dotyczy „białoruskiego”, czy „splotu”? – gramatyka nie pomaga, interpretować można i tak, i owak. Czyta się dobrze (gdy szybko); zostają same pytania.

Podobnie w kwestii wyjątkowości. Z jednej strony „nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska”, z drugiej – „nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie”.

„Język prosty” okazuje się zjawiskiem nieprostym.

* * *

Więc wracam do Natalki Suszczyńskiej, do kawałka „Ceremonia”, w kórym dwuszpaltowy wtręt [dziwne, nieprawdaż], a w nim takie zdania:

Babcia zrobiła się niższa, przysadzista, na głowie po raz pierwszy miała chustkę, wystawały z niej nagle posiwiałe włosy, po zmarszczkach na jej twarzy można by było jeżdzić resorakiem. Dziadek miał bardziej kalafiorowaty, zaczerwieniony nos, zrozumiałam, że to w nim kryła się cała białoruskość. W ręku trzymał plastikową butelkę pełną bimbru, to była jego podlaskość.

W Kontencie #23, komentując wiersz Joanny Łępickiej, pisze (w punkcie 4) Przemysław Rojek tak:

Nie wiem, czy będzie to prawidłowy wywód etymologiczny, ale jeśli dobrze rozumuję, jeśli zasadnie rekonstruuję źródłosłów słowa „czasownik”, to urzeka mnie on swą głęboką mądrością i celnością. Bo w polskim pojęciu określającym część mowy informującą o tym, co się dzieje, co ktoś robi, słyszę – czas. Czyli ruch, zmianę stanu, przesunięcie z punktu A do punktu B, które wszak zawsze wymaga, no właśnie: czasu. Doprawdy, niezwykła jest ta fizykalna nieomal precyzja terminu „czasownik”: przecież wszelkie dzianie się, samo sedno istnienia wszelkiej materii (od poziomu cząstek elementarnych aż po spekulacje astrofizyczne) równoznaczne jest z możliwością dokonywania pomiaru czasu [...]

Wydaje się to przykładem rozumowania odwróconego. W polskiej „ontologii mowy” mamy trzy podstawy: rzeczownik, czasownik, przymiotnik (i resztę pomocniczego tałatajstwa), zatem rzecz, czas, przymiot [cecha]. Formant ‑ownik przekształca rdzeń w podmiot czynnie władający domeną rdzenia, a więc czarownik czaruje, kasownik kasuje, kierownik kieruje itd.

Mowa w rzeczownikach „rzeczuje” [wskazuje rzeczy], w czasownikach „czasuje” [odnosi do czasu], w przymiotnikach przydaje przymioty. Dość to toporne, nieprawdaż, ale regularne.

Zauważmy, że rzeczownik sam‐w‐sobie jest pozaczasowy. Mowa (polska na przykład) podsuwa inne rzeczowniki na niby tę samą rzecz, np. osobę, migawkując stadia związane z czasem. Chłopię, wyrostek, młodzian, mężczyzna, starzec. Jest w tym „głęboka mądrość i celność”, bo istotnie – czy dziecko i starzec są innymi formami tego samego? W jakim sensie zachowana jest toż‐samość tych fazowych stanów, ciągłość obiektu? Niebłahe pytania (gdy wykroczą poza społecznie użyteczną konwencję).

Przemysław Rojek od lat zasiedla niszę w biBLionetce, w cyklu tekstów Wieża Kurremkarmerruka; jego trybem jest nieskrępowane objętością gadulstwo (tu: nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz opisowym, sam często tak charakteryzuje swoje pisanie), a modusem – entuzjazm [od lat myślę o napisaniu blogonoty zestawiającej entuzjastów ze zdystansami, tu powiem tyle, że można być entuzjastą lakonicznym, a jakże]. Jak już wspominałem przy okazji Kontentu #18, „zawsze chętnie czytywałem sympatyczne Rojkowe erupcje” [samemu będąc raczej zdystansem].

Mamy tu jednak pewien paradoks. Bo Kurremkarmerruk, Mistrz Imion z klasycznej opowieści Ursuli Le Guin (Ziemiomorze), jest jedną z najbardziej tam milczących, zwięzłych, nieobecnych postaci (może z nim konkurować tylko Ogion); siedzi w swojej wieży, gdzie prowadzi suchy, niekończący się rejestr [prawdziwych] Imion rzeczy, które przekazuje również adeptom [metodą, dodajmy, stuprocentowej pamięciówy^; to nauczanie zupełnie (podejrzewam) inne niż Rojka w krakowskim Liceum Pijarów].

* * *

Mocno odmienna jest „ontologia mowy” w czeskim i słowackim (nie znam żadnego z tych języków, jeśli więc coś przekręcam, proszę o sprostowanie w komentarzu), bardzo – właśnie – w duchu Le Guin.

Po czesku rzeczownik to „podstatné jméno” [słowacki: „meno”], co można (chyba) przełożyć jako „istotowe miano” [„prawdziwe Imię”], przymiotnik to „přídavné jméno”, czyli coś dodatkowego, odnoszącego się [jakby przygodnie] do [powiedzmy:] powierzchowności [rzeczy].

A czasownik to „sloveso” [w obu językach]; trzeba natychmiast dodać, że polskie „słowo” to [znowu identycznie] „slovo”. Koniugacja zaś (odmiana czasownika przez osoby etc.) to „časování” [słowacki: „ohýbanie slovies sa nazýva časovanie”]. Mamy więc czasowniki jako słowa, które czasują, ale są one (nazewniczo) czymś innym od imion (prawdziwych i przygodnych) oraz czymś specjalnym wobec ogólnego terminu „slovo”.

* * *

Zamiast wiersza z Kontentu zacytuję inny Joanny Łępickiej, otwierający zestaw z magazynu #4 Zakładu.

chodzi mi o zestaw do czasowników

aby mogły nie tylko jeździć na gapę
ale i wypadać z czasu

W wierszowej części numeru 23 Kontentu nic mnie specjalnie nie poruszyło (ani na plus, ani na minus), co oczywiście świadczy wyłącznie o mnie; korzystam z praw czytelnika kapryśnego (który nic nie musi). Odnotowuję jednak stabilne zrównoważenie wierszy i obowiązkowych w Kontencie komentarzy do nich: widać, że ta szczegolna forma prezentacji okrzepła. Wiersze [robią] swoje (jak zawsze), a komentatorzy, wiedzeni postawą wnikliwości, rzetelnie (w średniej numeru) przedstawiają ślady własnej lektury; nadal wydaje mi się to pożyteczne i potrzebne.

Zwrócił wszakże uwagę wiersz Dominiki Filipowicz, który wzbudził niejaką konsternację odbiorczą u komentującej Barbary Rojek...

* * *

mam pod skórą próchnicę trzy stopnie i poziom morza
więc się rozprzestrzeniam stopą dotykam podłogi
wkręcam lekko w odpad pode mną
robi się
miękko
tu nikt nie zejdzie

cztery ściany nade mną cztery ściany pode mną
splątane odnóża karzą się wygrzebać
wybieram postać chrząszcza bo ładnie się mieni

...ale nie z powodu błędu ortograficznego („karzą” od karać, nie: „każą” od kazać), tylko ze względu na – mimo prostej konstrukcji – niską podatność na jednoznaczną interpretację. W kończącym komentarz podsumowaniu czytamy:

Na motywie wycieczki „w głąb” Filipowicz buduje więc szereg refleksji poprzez szereg komplikacji: [...] różne możliwe sposoby opisania samej czynności zejścia; niewystarczalność przestrzennych metafor do oddania przeżyć; wolność w przyjmowaniu perspektywy, z której się postrzega i mówi. Tak więc autorka nie daje nam od razu odnaleźć się w gotowej sytuacji, a stopniowo ją buduje i modyfikuje. Wiersz rzuca dużo tropów, tworzy przestrzeń niekoherentną – ale jest to chyba najbliższe doświadczeniu, jakie chce uchwycić poetka: doświadczeniu niepokoju, a zarazem fascynacji związanych ze spojrzeniem w głąb.

...które [podsumowanie] wydaje się adekwatne do lektury nie wychodzacej poza tekst, choć jeżę się nieco na frazę „doświadczenie, jakie chce uchwycić poetka”, bo sięga się tu niemal jawnie do intencji autorki wiersza, a to teren zawsze grząski.

Ja jednak poza tekst wyszedłem i znalazłem w numerze ósmym Tlenu Literackiego zestaw pięciu wierszy Filipowicz, otwierany przez przedformę powyżej cytowanego. Owa przedforma jest dwukrotnie (jeśli nie więcej) dłuższa, zatem dokonana została praca skrótu. W której zgubiły się pierwotnie obecne znaczenia.

Dla przykładu, przedforma jednoznacznie orzeka, że „trzy stopnie” znajdują się pod poziomem morza [„jeśli wkręcę się wystarczająco mocno w przestrzeń pode mną / znajdę się trzy stopnie pod poziomem morza”].

Co nazywamy „depresją”, jakoż i wiersz‐przedforma daje się odczytać w kategoriach „samozwrotne wejrzenie w depresję” (jako stanu psychicznego); motyw chrząszcza / chrabąszcza wraca (razem z obrazem niewydolnych „nóżek”) w innym wierszu zestawu, który – jako całość – jest introwertycznym zapisem stanów doła, nieswojości, obcości wzgl. otoczenia (i samej siebie), a nawet swego rodzaju otorbienia, skutkującego ambiwalentnym wyciszeniem niezgody na „krzywdę świata tego”.

Nie powinno się robić takich rzeczy: tekst jest tekstem jest tekstem, nieelegancko sięgać do jego przedform.

Czynię to jednak powodowany troską. Bo skrót zbyt daleko posunięty może prowadzić na manowce.

Jak tutaj. Frazy „cztery ściany nade mną, cztery ściany pode mną”, „odpad pode mną”, „robi się miękko” i „nikt tu nie zejdzie” nagle znajdują oczywisty desygnat. I odnajdujemy się w sytuacji przedstawionej w wierszu Natalii Malek plandeka i przeźroczaObręczy:

Gdyby ktoś mnie widział w tym tureckim wychodku,
kuczną,

zapatrzoną
[...]

razem z plączącym odnóża przykucem; ciało zwarte w bryłę, chrząszczowate.

Dotychczasowa działalność książkowo‐wydawnicza sieciowego magazynu „Kontent” skłania do przypuszczenia, że w jej zamiarze leży względnie systematyczne eksplorowanie „młodych poetyk” [względnie młodych] w literackim polu wierszopisania. Na tym tle Jana Rojewskiego tomik Ocalałe 2030 jawi się jako odnoga może najbardziej „prozowata”, to jest operująca językiem prostym, znakiem‐symbolem czytelnym (np. „do Troi” = na wojnę, „do Itaki” = z wojny), pamiętnikarskim zwęźlaniem przebiegu w czasie do „kamyczków milowych”, tyle że nie w retrospekcji, a w „futurospekcji”, bo to pamiętnik czasu przyszłego, wyobrażonego (czyli rzecz jest, oczywiście, o „dziś”).

Na Ocalałe... składają się koncept, obrazki i ścieg. Koncept został wyłożony w autorskim zwierzeniu. Coraz częściej widuję takie „wykładanie kawy na ławę” (poniekąd w duchu FAWIR‑u); czytelnik (zwykle: dopiero przyszły) ma od razu z głowy pytanie co, może się w pełni skoncentrować na jak; czysty zysk^.

Obrazki (por. w koncepcie „rola foty”) to podstawowy budulec tomu. Czy działają one w zgodzie z credo wyłożonym w wierszu Ars poetica („iść w miejsce, w które się wierzy [...] Wynudzić się, przymknąć powieki, liczyć na [...]”)?

Niezupełnie. Podmiot mówiący w swoim „dziś” nie nudzi się: jest przytłoczony masywem „wieści ze świata”, w których multyplikacji/filtrowaniu bierze czynny udział (por. cytowany niżej wiersz: „napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach”). Większość tych obrazków (zdrabniam, bo to przybliżenia, zoomed‐in) jest reaktywna (wobec zdarzeń, w tym: dramatycznych [„Oni po prostu zostali zamordowani”], osób‐ról, postaci‐z‐kultury [Gombrowicz, Carver, Góra, Wall, Kawafis, ktoś na „C”]).

„Ścieg” należy odróżnić od wędrówki motywu („wątku”), takiego jak klamrujący całość Musk (ten śmieszno‐straszny pajac z maks‐kasą), lis, sąsiad‐idiota itd. Jest ich (znaczących) niemało. Dla przykładu choćby wers ze strony 5:

cwaniaków rozkochanych w cynie i cenach wolframu – odwrotności Betlejem

wracający motywem na s. 10:

Najbardziej podobała mi się ta fraza o „cenach i cynie wolframu” – powiedział jeden. – Podoba mi się, ale nie wiem czemu – dodawał drugi.

– autor, sam robiący w mierzwie słowa, świetnie rozumie praktyczny wymiar teorii Shannona.

Ścieg natomiast to wiązanie poziome (na metapoziomie), wprowadzające „strzałkę czasu”; to oznajmienia typu „Nigdy nie wierzyłem w wyznanie z poprzedniego wiersza” [Z Jeffa Walla] albo „Redaktorzy tej książki chcieli usunąć dwa ostatnie wiersze, / tłumacząc, że przecież nie pasują do naszej koncepcji” [Śmierć przychodziła i odchodziła przez kolejne lata]. To jest czas realny (z naszego dziś), w odróżnieniu od czasu „konceptualnego”, który biegnie wstecz (od wyobrażonej przyszłości do momentu [jej] spisania). Niemniej, ciekawe są też momenty potencjalnego przenikania się ściegu i wątku (por. puste zamknięcie klamry Muskowej).

Nawiasem mówiąc, również te „wierzgnięcia” – redaktorzy chcieli usunąć, ale autor zaparł się kopytem i nie pozwolił – są sygnałami indywidualizmu Rojewskiego; wiersze z tomu nie mają „kolektywnego autora”, rozmytego w „pokoleniowym” zeitgeiście; w Ocalałych treść wspólnotowa zawsze zapośredniczona rzeczami, a jedyna poza podmiotem mówiącym konkretna osoba, pozostająca z nim w jakimś kontakcie bezpośrednim, to enigmatyczne „ty”, znacznik intencjonalny.

A skoro „ty”, jeden wiersz z tomu:

Plan mieszkania i czerwony flamaster

Satyryczny obrazek: dwoje ludzi trzyma mapę,
a świerki jak stalaktyty sterczą z nieba, drapiąc ich w czupryny
– Więc twierdzisz, że jest do góry nogami? – mówi do niej. Wywołuje śmiech.

Napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach i ani jednego o tobie,
ale jak niby miałem to zrobić, skoro zamiast iść do pokoju, w którym siedzisz,
idę w stronę sufitu. Wdrapuję się po półkach, po książkach, których
nigdy nie widziałem, bo ich grzbiety zlały się w jeden mur.

Napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach.
Trzymałem mapę głową w dół.

Jeśli cię to interesuje, to podróż z Troi do Itaki zajmuje dziś kilkanaście godzin
lub więcej, jeśli trzymasz mapę głową w dół,
jeśli maszty jak stalaktyty sterczą z nieba, drapiąc nas w czupryny

Być może to ten wiersz (a nie Ars poetica) byłby celniejszym credo tomu (postuluję samozwańczo). Czytam go i przypomina mi się Обитаемый остров [Przenicowany świat] Strugackich. Ziemianin kosmonauta trafia na obcą planetę, której atmosfera ma tak silną refrakcję, że horyzont ginie w oddali ku górze; mieszkańcom zdaje się, że żyją wewnątrz sfery (a nie na powierzchni kuli), i gdyby nie „centralna światłość” [ich słońce, zwykle nieostre, niewyraźne], mogliby zobaczyć zwisające w dół świerki.

Silna metafora zamknięcia.

* * *

Jak to się czyta? Początkowo opornie (dodam, że w moim przynajmniej przypadku „wyłożenie konceptu” raczej przeszkadza). Ale im bliżej szczegółów, zwłaszcza: skromnie porozmieszczanych w zakamarkach tekstu odstępstw od ‘prozowatości’, tym lepiej. Daleko (w sumie) od potrzaskanych kodów [pop]kultury i innych (nieco jałowych?) zabaw.

Wierszy Pawła Kusiaka nie rozumiem, przyznaję, ni w ząb. I jest to zapewne  m ó j zasadniczy błąd, ten domyślnie włączający się tryb „po jakieś rozumienie”. Jest was sporo, mówiących karcącym, donośnym głosem: a weźże to wyłącz, odskup się, niech przepłyną przez ciebie „wrażeniowe bloki afektów‐perceptów”, niech ci zrobią adrenalinowo‐dopaminowy koktajl, i niech szumi. (Był taki okres, całkiem niedawno, gdy wierszopiszący oddawali się samplowaniu, postwitkacowski Czysty Szum, którego jedynym powodem zdawał się być Brak Powodu, czyli rodzaj językowego Losu, ujawnianego przez losowanie; taki sturm und glitch. Sa obszerne połacie muzyki, do których przylepiono epitet „ilustracyjna”, zwł. u romantyków i post‑, prawdę mówiąc, nie znoszę ich, tych połaci; a tu, w pisanym, jest całkiem odwrotnie.)

„Rozumienie”, wygnane drzwiami, wraca oknem. Piszący zestawia swoje WBA‑P – tak muszę założyć, bo inaczej całe Pismo na nic [za Kołakowskim po KIG] – z premedytacją, w którym to słowie kryje się celowa przemyślność. Widać ją (albo sobie dosztukowuję) w hm, programowym wierszu Kusiaka:

Do wypożyczalni ornatów

wsunąć się między mleko a jego skiśnięcie:
funkcja kapłańska języka.
daję wam nową komunikację zastępczą
abyście siebie zużywali. kierunek

ośrodek macierzysty:
nie ojczyzna nie ojczyzna.

bruk – narząd
śliski przez niedostępność. lizać:
nie trawić. zrobić wszystkie zdjęcia.
oznaczam. mam zamiar oznaczania.
nocuj wszystkich zebranych
ale nie wystarczy dla nich
nagród filmowych z hiroszimy.

punkt dojścia poza produkcją:
blue screen w oknie papieskim

To sekwencja bardzo mocnych (tj. atrakcyjnych, tj. atraktorowych), syntetycznych obrazów, poczynając od rewelacyjnego otwierającego dwuwersu, a kończąc na papieskim BSOD. Ale im dalej w las (wierszy Kusiaka rozrzuconych po sieci jest mnóstwo), tym słabiej ze mną, aż do wspomnianego „ni w ząb”.

Sprawę objaśnił mi nieco Michał Koza, w inteligentnym komentarzu do zestawu z Kontentu 8 (skąd kradnę także cytowany wiersz). Pisze tam:

[...] zręcznie i konsekwentnie, jak można dostrzec w całej jego [Pawła Kusiaka] twórczości poetyckiej, wodzi czytelnika na pokuszenie. Jednocześnie stroni od tematyzowania problemów religijnych i krytyki wyrażonej wprost. Raczej recyklinguje fragmenty języka religijnego, wrzucając je w niewygodne dla czytelnika i obce macierzystemu kontekstowi frazy, wydobywając strzępy idiomu, który jako członkowie wiadomego społeczeństwa z dużym prawdopodobieństwem chłonęliśmy, a może i wyznawaliśmy od najmłodszych lat.

Może tu jest pies pogrzebany, bo sam wypadam poza wspomniane „duże prawdopodobieństwo”, nawet nie liznąłem katechezy itd., udało mi się (nie moja zasługa, raczej: rodziców). Ów „idiom” nie tylko nie da się oddzielić od obrzydliwej politycznej pragmy (o czym wielokrotnie pisałem), ale jest mi też zasadniczo obcy. To łatwy wykręt, chwilowo jednak na nim poprzestanę: zapewne nie jestem targetem Kusiaka. Ponownie Michał Koza:

Wiersze balansują na granicy niezrozumiałości, są wypełnione rzucanymi bez wyraźnego związku z kontekstem kategorycznymi frazami [...], wezwaniami, irracjonalnymi inkantacjami i pytaniami, przez które co krok niepokojony jest odbiorca. Ta nieprzejrzystość, a jednocześnie zwinność i łatwość w generowaniu kolejnych fraz skandowanych przez podmiot, nadprodukcja retorycznej maszyny obnażają widmowość składających się na nią języków. W ten sposób pojawia się straszne przypuszczenie, że nie są one wyjątkowe, że ich źródłem nie jest żaden uprzywilejowany i solidny logos, ale nieznający spoczynku ruch różnicy.

...dla mnie to żadne „straszne przypuszczenie”, tylko oczywista oczywistość.

* * *

Niemniej, z poznawczą wdzięcznością muszę odnotować „donos z rzeczywistości” (w rozmowie PK z Agatą Puwalską). Mówi tam Kusiak o Dżejpitu:

Nikt nie zacytuje jego myśli, nikt jej nie podważy, natomiast pojawi się fabryka, w której będzie milion kopii jego wizerunku. Mam wrażenie, że współcześnie to celna metafora. Albo maryjki z odkręcanymi głowami – w okolicach, z których pochodzę, wiele starszych pań przechowuje w nich wódkę i to jest właśnie rzeczywistość w małym mieście na wschodzie.

Maryjki na kamuflowaną wódkę! Tego kamyczka brakowało dotąd w mozaice.

Skracam resztę wycieczki po numerze 19 „Kontentu” do paru spostrzeżeń.

Michał Koza recenzuje 1,1 Szymona Biry. Jest to poniekąd impresja, napisana jednak z klasą. Z konkretów – zalecenie ‘czytajcie Birę, dla niektórych obietnica możliwości przygód’. Zwraca uwagę co innego: rodzaj antyprojektyzmu.

wśród powodów omijania przez krytyków takich [Biry] i podobnych tekstów widziałbym raczej zastanawiające lekturowe dążenie, by koniecznym inkluzem (z demonologiczno‐ascetycznymi kontekstami tego słowa), wygadanym mieszkańcem wiersza był jasny komunikat. Do tego założenia dodajmy postulaty, by artystyczne (od)dział(yw)ania ujmować w uogólnione formuły projektów oraz traktować z rezerwą poetyki, w przypadku których nie da się tak łatwo tego zrobić

oraz:

Jednocześnie teksty z 1,1 nie wywołują we mnie poczucia, że muszę być lepszym interpretacyjnym szaradzistą, jeśli nie poskładam wierszowych elementów w jeden dyskurs, by wszystkimi rządził.

Oczywiście nie chodzi [domyślam się] o stanowisko spod kwantyfikatora wielkiego. Raczej o to, że wymóg czy wyższość ujmowania zbioru wierszy w organizujace procedury „projektu” nie są ani konieczne, ani oczywiste. Owszem, są krytycy, którzy zdają się tak sądzić (zwłaszcza gdy sami biorą udział w projektowaniu projektu czy to na etapie koncepcyjnym, czy redakcyjnym); z pewnością ułatwia to im (późniejszą? z góry zamierzoną?) pracę tematyzowania (o docenianiu nie wspominając).

A „jasny komunikat” lub „jeden dyskurs, by wszystkimi rządził” (dług sauroniczny^) – też lepiej nie brać punktowo (czy dosłownie) tych określeń. Mogą się realizować np. jako sekwencja efektownych fraz, typu:

[...] próba nomadycznego, koczowniczego i pirackiego złomiarstwa, somatycznego hakerstwa i dadaistycznych cyberfantazji

...i wszystko jasne^.

* * *

Agnieszka Waligóra recenzuje tom Ilony Witkowskiej Gdzie są moje dzieci.

Opiera się on [tekst wiersza] zresztą na jednym z najważniejszych dla całego tomu poetyckich chwytów: powtórzeniu. Nader często ogląda się tu bowiem świat poprzez spowolnione rearanżacje słów lub ich układów, testując różne optyki poprzez – jak w zacytowanym właśnie utworze – zmianę szyku, lub przeciwnie, poprzez smakowanie jednej frazy, która jednak z każdym kolejnym powtórzeniem brzmi inaczej.

Jakoś nie brzmi.

(Również w wierszu Joanny Wróbel z ‘onewierszstandów’.)

* * *

Na deser rutynowa [już] wymiana ciosów.

Jakub Skurtys recenzuje tom przyjmę, oddam, wymienię Wojciecha Kopcia.

[...] laudacja [Moniki Brągiel] jury konkursu Instytutu Literatury, w wyniku którego tom został wydany, nie mówi za wiele. To raczej zbiór krytycznych miazmatów, zanieczyszczających przestrzeń dyskursywną. Zrekapituluję: całość tomu jest przemyślana, konstrukcje językowe są płynne, podmiot się przeobraża i miesza sensy, opowiadając o ciele, czasie i rzeczach, czasem robiąc z tego karnawał. Uch... Trudno orzec, na jakiej podstawie Kopeć został wybrany i co w jego liryce rzeczywiście urzekło jurorów – w laudacji opisano po prostu sprawne odrobienie lekcji nowej poezji, i to z dość starego już podręcznika (takiego z okolic przełomu wieków).

Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że we wstępie do antologii Pragnienie (zbierającej plon wspomnianego konkursu IL) jej redaktor (i członek żury), Rafał Gawin, zajmuje zdecydowane stanowisko antyprojektowe, zarzucając [kolektywnie preparowanym] projektom „laboratoryjność odsyłającą do jakiejś beta‐rzeczywistości wirtualnej”, a więc rugowanie pierwiastka życia/emocji, mimo „technicznej doskonałości” i „konceptualnego wycyzelowania”.

Jak pisze Tomasz Kozak [zob.], „walka trwa”.

Na marginesie lektury owego wstępu zauważę jeszcze, że opisana przez żurora praktyka oceny wierszy budzi strach i niedowierzanie (a nawet zazdrość). Co wystarczy przeczytać w konkursowym zestawie (i już wiedzieć)? Gawin powołuje się na Zdzisława Jaskułę:

Trzy pierwsze wersy pierwszego wiersza, trzy ostatnie ostatniego.

« previous results · more results »