wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

emysł

Jestem (cichym) fanem wierszy Rafała Wawrzyńczyka, z kilku powodów.

Po pierwsze, podoba mi się ich różnorodność, i tematyczna, i stylistyczna, swego rodzaju autonomia, z jaką poszczególne teksty przybierają swoją formę, jakby organiczną (zob.: bonsai), nie podporządkowaną jakimś staraniom o wyróżniający się klucz (zwany własnym językiem, na który wybija się itd.), punkt w przestrzeni In(dykcja, idiom, gest). Jest to też autonomia względem dominującego dziś sposobu wytwarzania, pracy zaprzęgniętej w projekt, którego spójności (i, hm, efektów specjalnych) pilnują redaktorzy‐promotorzy; ci sami niekiedy, co potem piszą wnikliwe recenzje z tomiku.

Praca RW inwestowana jest znacznie szerzej (może w innej skali), a wiersze są jej znakami przestankowymi (przystankowymi?), to po drugie; są śladami na polu przygód człowieka myślącego. Ile razy czytam wiersz RW, tyle razy mam wrażenie, że mogę (mógłbym) pożywić się owocami namysłu (nie zawsze potrafię).

Ale gdyby to tylko na tym miało polegać, po trzecie, byłoby mało: wiersz nie esej (choć z esejów RW mamy mnóstwo frajdy & pożytku). Tu namysł jest ciekiem, ukrytym nurtem, pod (obok, w, nad etc.) przestrzenią obrazów brzemiennych w emocje (afekt, osobę, biografię, życie). Wiersze RW są dowodem na sztuczność rozdzielania refleksji od przeżyć. Stąd niezgrabny neologizm w tytule blogonoty.

Poniższy wiersz kradnę stąd; w prezentowanym tam zestawie jest jedynym, który ma solidny tytuł...

Popołudnie myszki

I kiedy przysypiałem, zrozumiałem, 
że przysypiam na brzegu morza, na krótko, 
płytko, jak brodate rasy, które stawiały 

rusztowania bogom. I że rytm „wstań”, 
„zaśnij”, „wstań” jest tylko tu, na plaży. 
Ocean, który na nas czeka, 

wisi jak Jowisz nad polami, 
ani za daleko, ani za blisko, ani 
przyjazny, ani nieprzyjazny. „Czeka”, powiedzieliśmy tak, 

ale czy powinniśmy tak mówić? Raczej my nań czekamy. 
„Nań”, jeszcze śmieszniej. Kiedy zbliżamy się do wielkich 
słów, język robi się starszy. Godzimy się z tym, 

bo inaczej się nie da. Walczy się tylko o punkt, do którego dojdzie 
się bez zmarszczki. Potem siedzi się w zmarszczce. Karmi z niej harcerzy.

...pomocną dłoń: wiersz nie esej, myszka nie faun.

Nie ma co tego komentować głębiej. Powiem tylko, że znowu poczułem się jak obity laską przy frazie „brodate rasy. które stawiały // rusztowania bogom”. Jeśli chodzi o harcerzy, pamiętajmy, że to etymologicznie harcownicy, prolegomena wojny w formie budującej zabawy. O czym tu mowa?

Książkę Anny Matysiak Na setkach wioseł, złożoną z 77 kawałków‐wierszy, nazywa Jakub Skurtys w posłowiu poematem, osadzając ten termin w podwójnym kontekście eposu: klasycznego i współczesnego (którego formą jest roztrzaskanie, ułamek i glossa). Sam nie ufam terminowi „poemat”: dziś to szuflada, w której obok przegadanych quasi‐manifestów walają się konfesyjne megaciurki albo i „diagramatyczne instalacje” (etc.); jedynym wyznacznikiem wydaje się objętość. Żeby oznaczyć Na setkach wioseł, będę odtąd używał słowa Książka, duże „K” symbolizuje swoistą zachłanność tego tekstu: reprezentowanie [na agorze mówiących] innych, znanych i nieznanych Ksiąg, a także rozległość tematu.

We wspomnianym posłowiu Skurtys, z sobie stosownym wdziękiem i nie bez dozy kokieterii, tematyzuje treści, którymi Książka płynie. Wioseł jest sto [czyt.: „dużo, więcej niż potrafi wygestykulować pojedyncze ciało”], więc każda tematyzacja będzie poniekąd zaokrągleniem. Ponadto, właściwą funkcją posłowia jest bycie wstępem do drugiej lektury (i kolejnych); siłą rzeczy etyką takiego referatu jest wstrzemięźliwość, a modusem – ratio, co nie oznacza, że posłowiodawca wyzbywa się podmiotowości:

Są w tym tekście motywy charakterystyczne dla całej twórczości autorki, takie, do których mi bliżej, i takie, wobec których pozostaję nieufny. [s. 97]

Niniejsza blogonota pozostaje w genre relacja z lektury (a właściwie: lektur, wielokrotnych), jest pełna spoilerów i cytatów (a jeśli nie jest, to przez zaniechanie, nie brak ochoty); be warned.

Od razu też powiem, że Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, rząd wielkości większe niż [quasi‐manifesty, konfesyjne megaciurki czy diagramatyczne instalacje]. W wymiarze pragmatycznym: kupujcie & czytajcie, łatwo nie będzie, ale warto.

1. motto

Za motto do relacji niech posłuży kawałek oznaczony jako XLVII:

U schyłku epoki ogarnął nas, poranne słońce,
złote plamy na oparciu kanapy, gwiazda macierzysta
delikatnie, przy herbacie, jak w Andaluzji,
widać błękitne dachy, marcowe świerszcze, wokół której
planety karłowate, herbata, kruche gofry, ipanema,
składa się z gorącej plazmy, próbujemy oszacować,
herbata, jednakże ze względu na ruch
orbitalny

2. temat

Tematem Książki jest wszystko. To znaczy: istnienie, nieistnienie, wątpliwość pomiedzy nimi. Kosmos i wirus, cywilizacje i kultury oraz pojedyncze, indywidualne życie wobec nich (i samego siebie). Wątpliwość wobec terminu „życie”, jego zakresu. Mit jako spetryfikowana i petryfikująca forma wiedzy‐władzy; długoterminowe ich przekształcenia. Nie, nie chodzi jedynie o mitologie [rozumiane potocznie]: mamy współcześnie setki mitów, rosnących na agarze „epoki”: od wielopostaciowego mitu judeo‐chrześcijańsko‐islamskiego, przez mit „demokracji & wolności” czy mit „polityczno‐społecznego zaangażowania poezji”, po „czarną materię & energię”, mit zapchajdziurowej perełki w małżu „ustalonego stanu wiedzy”. Wszystkie one stoją na symbolizacjach, rytuałach, pokłonach: organizują nasze tu‐i‐teraz. (Proszę sobie zmementować: każda epoka jest schyłkowa.)

Mnogość relacji między wymienionymi.

Trzeba być szaloną, żeby zamachnąć się na taki temat.

Ale, w istocie, to dopiero miąższ tematu. Właściwym tematem jest rozważanie dotyczące możliwości episteme z rdzeniem emotywnym [termin ukuty ad hoc], czyli powiązania „wiedzy” (poznania) z egzystencjalnym doświadczeniem istnienia. A z „egzystencjalnym doświadczeniem [własnego – lub cudzego] istnienia” jest jak ze „świadomością”: to dobra reglamentowane (przez system kontroli Mitów Dominujących); odmawia się ich Drugiemu, Obcym, obcym tak obcym, że aż potworom, innym formom życia, innym formom nieżycia. Za tymi odmowami idą kroki dalsze. (Pamiętajmy, że liczność zbioru „egzystencjalne doświadczenie istnienia” wynosi jeden; reszta to domysły albo milczenie.) Książka przekracza (lub próbuje przekroczyć) wszelkie zwyczajowe granice – w tych kwestiach – wmontowane w naszą doksę i podobne urządzenia.

Ostatnią warstwą, o której trzeba wspomnieć, jest językowy wyraz owych prób przekraczania (swoje residuum znajdujący w kawałku XLIV, złożonym jedynie z kresek oraz rekonfigurowanej frazy „może oznaczać”). Reprezentację takiego pomieszania języków (czy pomieszania wewnątrzjęzykowego, fundamentalnych niepewności) znajdziemy np. w kawałku użytym wyżej jako motto.

3. wrażenie

Wrażenie towarzyszące mi od pierwszych tekstów, składających się na Książkę, ujęło się od razu w słowa: „majestatyczne i kruche” (i takie pozostało).

Majestatyczne, przez skale właściwe tematowi „wszystko”; kosmologiczne i kosmogoniczne, planetarne – cywilizacyjno‐kulturowe, historyczne: cykle współpracy i rywalizacji, wymiany i podboju, koegzystencji i zagłady (ze szczególnym uwzględnieniem Zagłady, której „nasze” epoki świadkują od stuleci i której niedawna kulminacja staje się – na naszych oczach – przedmiotem wyparcia i aktywnego zapominania; to zresztą nic nowego, na tym polega obojętna perystaltyka ludzkości jako panorganizmu pasożytniczego i samopasożytującego). Także skale organiczne (żyjący ludzie to ok. dziesiątej części promila biomasy, samych np. wirusów jest ponadtrzykrotnie – co do masy – więcej; kawałek XI); organizmy-„cywilizacje”, półprzepuszczalne federacje milionów mniejszych żyć, symbiotycznych lub pasożytniczych (a także przygodnych).

Majestatyczne są też obrazy – składowe mitów; nie przypadkiem, taki przecież ma cel (niechby wprost nie wysłowiony) petryfikująca siła mitotwórcza: produkcję majestatu. Dla ilustracji kawałek XXIV, splatający wyobraźnię w węzeł, choć wydaje się „nagi”, nie odwołujący się do jakiegoś powszechnie znanego kontekstu (kulturowego). Jest tu też metarefleksja dotyczacą tego właśnie, omawianego mechanizmu:

Świetliste krowy wychodzą z morza
paść się na brzegu, krzeszą też iskry, uderzając
ogonami o skały, ale na ogół wystarczy
że wychodzą, światło zaś z nich wychodzi
i do nich wraca, i niczym innym nie jest,
niż żeby patrzeć.

Kruchość jest oczywistym rewersem majestatu: potrzebuje on poddanych i wyznawców, generuje ich rytuały (sam będąc, przez mit, ich owocem), potrzebuje niewolniczych/ofiarnych mrówek, by zapewnić plony i wznosić budowle, potrzebuje podbitych robaków, by mieć materiał na piramidy z czaszek.

Ale Książka na tej domyślnej oczywistości nie poprzestaje. Jej rozproszony, wszędobylski podmiot mówiący podejmuje nieustanne próby, „wcielając się” [pojęcie ciała jest zawodne] w byty kruche, pomijane, unieważniane; jest ich (chciałoby się powiedzieć: latourowskim) rzecznikiem. Ten przenikający całą Ksiażkę sprzeciw wobec dyktatu majestatów, wymagający odwagi (Nic nie jest za trudne, ale strach / należy do miejsca i czasu, na parapecie / ciało muchy, cały twój taniec, czułość i delikatne skrzydełka – kawałek XIV), najwyraźniej może opowiedziano w kawałku LVIII:

Jest też mu przypisany gigantyczny wzrost – mówisz.
Nie słuchając jego słów, zadam mu cios
maczugą w głowę, czym otworzę
góry zasłaniające autostradę. Poniesie
się głos motocykli. Nagrzany asfalt i śpiew
cykad na poboczu. Weź między palce kurz.

Ta na wskroś podróżnicza Książka – jej tekst swobodnie przemieszcza się między czasami, miejscami, kulturami; miedzy koloniami hellenistycznymi czy perskimi a koloniami mikroorganizmów, w Kosmosie i w kurzu: sam rozmach tych podróży jest majestatyczny! – przyjmuje jednak punkt widzenia pobocza. (Może „episteme z rdzeniem emotywnym” stoi na miliardokrotnie zmultyplikowanym miejscu „bycia mijanym/‐ną/‐nymi”? w które zostaje zainwestowana uwaga i empatia?)

Jak w powyższym cytacie – autostrada [na przykład: biblioteka mundi] ujawniona dzięki aktowi skruszenia gór pozostaje traktem nie użytym, a tylko widzianym z boku, z pyłu.

Sama Książka okazuje się – jeśli można tak powiedzieć – traktatem poboczy.

4. trud

Lektura wymaga pracy: czytelnik natrafia na pagórki, które musi skruszyć (przeciętny czytelnik, taki jak ja). To dobrze, w myśl porzekadła: „żeby coś wyjąć, najpierw trzeba włożyć”. Potrzebowałem dopisania sobie jakichś 40–50 przypisów do tekstu, by mieć (połowiczną) nadzieję, że rozumiem, o co idzie w tym czy tamtym kawałku.

Oto niektóre osoby napotkane w tekście Książki lub podczas (dalszych) poszukiwań: Maria Ajzenszdtadt, Wiliam Arens, Otto Bickenbach, John Brown, Giordano Bruno, Adam Czerniaków, Oskar Dirlewanger, Mistrz Eckhart, PJ Harvey, K.J. Holmes, Nicolaus Krebs, Heinrich von Lehndorff, Leopold Rubinstein, Sophie Scholl, Henry St John, Władysław Szlengel, Nechemiasz Tytelman, Bernhard von Waging, Iohannes Wenck, Szmul Zbytkower.

Podobnie liczną grupę stanowiły przypisy rzeczowe: do pojawiających się w tekście pojęć obco brzmiących, nieznanych (przeciętnemu czytelnikowi, takiemu jak ja), zapomnianych, niekiedy pułapkujących, jak w kawałku XIII:

Na setkach wioseł płynęłam do Troi
w falach czerwonych mórz pod stratum corneum
i pod sześcioma innymi pieczęciami. [...]

Odrębną a potężną grupę odniesień są postacie (i stworzenia) mityczne występujące na kartach tysiącletniej dawności irańskiego eposu Šahname Firdousiego, a także osoby historyczne powiązane z tematem (tu: podróży), jak Buzurg Ibn Šahriar czy Ibn Batutta (oraz dziwy przez nich opisane). To dlatego, że Książka, opatrzona mottem z Firdousiego, zawiera moc odniesień do tekstu Šahname i obszarów (oraz relacjodawcom z nich), rozpościerających się od [umownie:] Troi [jest tu jakby początkowym, a nie końcowym krańcem] po Sumatrę. Rejonów, których kubatura (bo mnożymy też przez czas) jest dla nas, mieszkańców niewielkiej narośli na cielsku euroazjatyckiego wieloryba, zasadniczo niepoznana, przez co wydaje się (bardzo błędnie) prawie pusta.

Autorka pomieszczone na końcu podziękowania rozpoczyna od Mirosława Michalaka; popełnił on potężną pracę Konteksty kulturowe średniowiecznego eposu irańskiego Garšaspname i ich źródła, którą Anna Matysiak redagowała. U Michalaka oczywiście nie mogło się obyć bez zestawień GaršaspnameŠahname; jest tam mnóstwo materiału, który, jak sie wydaje, poważnie zainspirował Książkę.

Jakub Skurtys w posłowiu pyta (i jakby sam sobie odpowiada):

Na ile [motto z Firdousiego i, domyślnie, przywołania z tekstu] ma [mają] wprowadzić perską kulturę i historię na zasadzie jakiejś egzotyzacji, a na ile tylko wywołać model heroiczny w jego bardzo charakterystycznym wariancie: ogołocenia bohatera, obezwładnienia lub rozbrojenia po zwycięskiej walce na śmierć i życie? Trop jest niby perski, ale owo „ogołocenie” już w pierwszym fragmencie ma swój kenotyczny wymiar i intensyfikuje jeden z bohaterskich archetypów: moment pyrrusowego zwycięstwa, który jest równocześnie momentem odsłonięcia.

Mnie się jednak zdaje, że ten gest sięgnięcia w głąb wspomnianej „pustej” kubatury (pomijając sam moment uwiedzenia przez jej niezmierzoną barwność, o co doprawdy nietrudno) ma jeszcze inny, błogosławiony, cel lub skutek. (Na marginesie stwierdzę też, że – jako żywo – nie widzę wcale „kenotycznego wymiaru «ogołocenia»”, o kórym pisze posłowiodawca; mam cytowaną uwagę za wishful thinking.)

Kto z polskich czytelników wie cokolwiek o „mocarzu Rostamie, synu mocarza Zala”, jego siedmiu czynach, związkach („adopcyjnych”) z potężnym ptakiem Simorghiem itd.? Te postacie pojawiają się w Książce trochę na zasadzie pustych znaczących, węzłów w nieudekorowanej strukturze mitu. W naszym kręgu kulturowym odsyłacz z terminu „model heroiczny” prowadzi ze sporym prawdopodobieństwem (i w zgodzie ze źródłosłowem) do herosów z mitologii greckiej (jako, powiedzmy, prawzoru). Problem w tym, że z tych opowieści zostały głównie dekoracje, po tysiąckroć przetwarzane i obciążające tym samym odbiór; pod tymi warstwami gubi się (gubiłaby) chęć dostrzeżenia w micie tajemnicy i refleksji nad jego możliwymi znaczeniami (i możliwym – współczesnym – rezonansem). Por. w tej sprawie zwłaszcza kawałek LV.

Mniej zatem chodzi o „jakąś egzotyzację”, bardziej – o pozbycie się niepożądanego pośrednictwa, rodzaj paradoksalnego per ignotum ad verum; oto (błogosławiony) cel lub skutek.

5. mit

Wróćmy jeszcze do mitu jako fazowo petryfikowanego i petryfikującego narzędzia (kulturowej) inwazji/perswazji.

Mitologię grecką brało się z opracowań Jana Parandowskiego czy Wandy Markowskiej, jako dziecko Markowską czytałem, Parandowskiego liznąłem (nudziarz!); w szkole nauczano też o Homerze. Powiedzmy wprost: były to zbiory klechd.

Mity greckie były opowieściami o morderstwach, walkach o władzę i o aliansach, wyprawach wojennych i wyprawach w celu likwidacji niezliczonych potworów i/lub pozyskania odległych skarbów. Na plan pierwszy wysuwały się jednak historie cudzołóstwa, zdrady, gwałtu i jeszcze raz gwałtu (w wersjach dla młodzieży: uwiedzenia); zazdrości i rywalizacji. Nadto (fundamenty teogoniczne) fale matko‐ i ojcobójstw. (Na tym dominującym tle z rzadka pojawiała się odmiana, typu historia Prometeusza czy znaczenie triady Kora – Persefona – Demeter.)

Wyzwolenie ze swoistego stuporu („cóż to za przedziwna, kapryśna i mordercza menażeria, ci greccy bogowie, cóż za ponury los zbaleronowanych przez fatum, zatyranych [!] greckich herosów?!”) przyniosła dopiero (przedwczesna?) lektura Mitów greckich Roberta Gravesa.

Graves, po pierwsze, podawał warianty mitów, wprowadzając tym samym czas/przestrzeń (i żywotność) w proces mitotwórczy. Po drugie i ważniejsze, w obszernych komentarzach przedstawiał interpretacje mitów zgodne ze swoją białoboginiczną hipotezą [piszę ostrożnie: on sam traktował je jako tezy, z asercją]. W tym ujęciu mity jawiły się jako zakrzepły symboliczny wyraz walki miejscowych, wcześniejszych kultur matriarchalnych z falami patriarchalnych najeźdźców achajskich. Po trzecie wreszcie, z tych komentarzy wyłaniał się złożony obraz bujności form życia społecznego, kultowego itd., itp.; po prawdzie znacznie ciekawszy od perypetii boskich jebaków i listy zgwałconych przez nich nimf etc., karanych dodatkowo przez zazdrosne boginie; gęsta sieć wewnętrznych odsyłaczy wzmaga to wrażenie.

Wkładam palec między strony Gravesa, losuję mit o Danaidach [60], a z komentarzy numer 4:

Hydra zgładzona przez Heraklesa była prawdopodobnie personifikacją kolegium kapłanek dostarczających wody, mit zaś o Danaidach jest bodajże wspomnieniem dwukrotnie podejmowanych przez Hellenów prób zagarnięcia sanktuarium, przy czym pierwsza zawiodła haniebnie. Po drugiej udanej próbie helleński przywódca poślubił arcykapłankę, kapłanki wody zaś oddał jako żony swym wodzom plemiennym.

Oczywiście, zauważamy takie amortyzatory, jak „prawdopodobnie” czy „bodajże”. Ale nie w tym rzecz, a w tym, by dostrzec różnicę między „kto dzieckiem w kolebce łeb urwał”, ahistoryczną skamieliną, a procesami pełzającego przejęcia jednych kultur przez inne. W każdych czasach przydaje się szczepionka sceptycyzmu przeciw mitom dominującym, nawet dziś, zwłaszcza dziś.

Ale wskoczmy z powrotem w Książkę. Oto kawałek III:

Dziewczyna z Kogaran, córka króla,
spotkała w jabłku czerwia, którego
zabrała do domu. Odtąd była najlepsza
we wszystkim. Robak był coraz większy,
a potem zamieszkał w warowni na szczycie góry.
Umarł, gdy pewien rycerz
wlał mu do paszczy wrzący ołów.

Dziwna klechda, prawda? Miks Leśmiana z Szekspirem.

Mirosław Michalak w rozdziale Epicki motyw Haftvāda w kontekście Zahhāka i tożsamości Garšāspa [s. 192 i n. wskazanego wyżej tytułu] dekonstruuje tę historię, raczej w trybie ostrożnych przypuszczeń (niż z podobną do Gravesowej asercją). Pozwolę sobie zacytować strzępy (przepraszam autora za ten akt masakry) jego rozważań:

Żeńska natura Aži Dahāki / Zahhāka jako smoka znajduje pośrednie potwierdzenie także w epice — [następuje streszczenie powyższej legendy, z wariantami] — [...] była władczyni, którą wywyższano i oddawano jej cześć, a także zgromadzono dla niej bogactwa i skarby. Ardašīr wydał bitwę jej strażnikom i zabił ją, po czym zagarnął należące do niej ogromne bogactwa i skarby [...] — Niewykluczone, że było to imię jakiegoś bóstwa żeńskiego. Takie podejrzenie nie jest bezzasadne, o ile wziąć pod uwagę aluzje w tekście Kārnāmag, gdzie „czerw” bywa określany pejoratywnym mianem złośliwego demona o charakterze żeńskim (druz) lub bożka (uzdēs), zaś jego czciciele nazywani bałwochwalcami (uzdēsparastagān). Wzmacnia to argumentację na rzecz żeńskiego charakteru obiektu czci przeciwników Ardašira — postacie Haftvāda (Haftānbōxta, Abtanbūda), jego córki oraz królowej z relacji aṭ‐Ṭabarīego są funkcjonalnie tożsame z „czerwiem” — w opowieści o „czerwiu” należy doszukiwać się śladów kultu obcego zoroastryzmowi, w dodatku zdominowanego przez elementy żeńskie — Nie można wykluczyć istnienia lokalnych kultów mających jakiś związek z tradycją wywodzącą się z Elamu, gdzie zachowały się przedstawienia żeńskich bóstw z rybimi ogonami

Węzły mitu nabierają tu (migotliwej i wariantywnej) tożsamości. Ale nawet pozostawione same sobie, jako „puste znaczące”, coś opowiadają.

Ważna kobieta („córka króla”) włada chtonicznym („spotkanym w jabłku”, a nie, dajmy na to, zesłanym via złoty deszcz z niebios) obiektem zapewniającym mądrość, sztukę, dostatek; chroni go („warownia na szczycie góry”), ale najeźdźczy element męski siłą niszczy ten stan dobrze bytującej równowagi.

Następujący zaraz potem kawałek IV...

Niektórzy badacze sądzą, że chodzi
o żeńskie bóstwo albo zwyczajnie
o kobietę. Za dużo pracuję po nocach,
słucham Radiohead albo oglądam
ostatnią scenę z Lotu nad kukułczym gniazdem.
Wypijam gorący ołów i uciekam.

...zinterpretuję w terminach już użytych w tej relacji. Zdanie 1: podmiotka dawno przyjęła szczepionkę sceptycyzmu, ale wiedza nie zmienia zasadniczo konstelacji sił; mówi się tu: „pozostaję na poboczu”. Niemniej, kwitnie tu jakaś bujność życia, zdanie 2, oczywiście swoista, pokolorowana na kolor własnej pampy. Wreszcie (a właściwie: wtem!) mocny „współczesny rezonans” zamierzchłego mitu; w zdaniu 3 może najistotniejsze jest to, czym nie jest czasownik „uciekam”: nie jest to ani „ulegam”, ani „umieram”.

6. motywy

Pora zacząć zwijać tę relację. Napisałem, z pewną przesadą, że tematem Książki jest „wszystko”. Mnogość przeplatających się wątków, z których tylko nieliczne zostały wskazane wyżej, usprawiedliwia tę przesadę. Łowcom motywów polecam prześledzenie pojawiającego się „błękitu” (kawałki V, XXV, XLVII, XLVIII) czy „płaszcza” (kawałki VIII, XLVIII, LXV); takich zabaw czeka więcej. I nie tylko zabaw.

Motywu Zagłady (Shoah), dominującego nad środkową częścią Książki, nie będę komentować (spoilować), najlepiej przebyć go samemu. Zwrócę jednak uwagę na mocno z nim spleciony wątek matki/córki, zapowiadany niejako od samego początku (kawałki VII, VIII). Jest tak, jakby wszędobylski podmiot mówiący, dotąd (i potem) swobodnie „polatujący kędy chce”, tu, skonfrotowany z tak monstrualnym Rozdarciem, stracił spoistość, rozproszył się, przejął (został przejęty) we fraktalnym rozbiciu (przez) obce jaźnie, skażone niepojętymi czynami.

To jeden z najbardziej przejmujących traktów tej podróży.

Sam zaś pożegnam się kawałkiem XXI („jeszcze wcześniej” z pierwszego wersu dotyczy późniejszego o kilkaset lat emporium‐spadkobiercy, już arabskiego Al‐Ubulla, por. kawałek XIX):

Jeszcze wcześniej był Apologos,
ale podupadł. Ostatnie wyniosły się
dziwki. O zachodzie słońca siadały na nabrzeżu
i piły tanie wino, patrząc, jak wraki obrastają
wodorostami i tymi małymi zwierzętami
z rodziny przylg.

No i...

7. idźcie czytać

Wiersz Ewy Olejarz kradnę z wydawnictwa j. Jest on szybki, a miejscami przyspiesza jeszcze bardziej. Do takiego pisania Ewy Olejarz proponuję motto: „Każda krzywa jest ewolutą swojej ewolwenty”.

propozycja odrzucona
uzasadnienie: nazbyt stoicka

nie mogąc się uspokoić
i
by zrozumieć
zapytano prostego człowieka, co sądzi?

prosty człowiek przeczytał, pomyślał
i odpowiedział tak:
Ładne ujęcia myśli „ten świat i ludzie są
szaleni, a ja pragnę spokoju”
Tak to widzę
(za sztygarem)

drążąc .. zapytano i drozda
drozd się zamyślił i poprosił
o więcej czasu
z wieczora odparł tak:
Zacięliśmy się gdzieś w czasach dziecięcych

zapytano ostatnią zaufaną!
gwizdrzałę

ta odklejając rano oczy
ziewając:
— Kochana, przepraszam
że dopiero teraz ale miałam
pęd a potem imprezę. dobrze
że i u ciebie było spotkanie..
wypuściłaś gorące powietrze

wniosek: tylko sztygar skupił i pochylił się nad autorem
sztygar jest hołk i król i plwa i jak grzmotnie to nieroby
smarkają pod ziemią i nad; a co ważniejsze jest zakochany
popyla co weekend do gdańska; wydaje 150 w obie strony
i wie że chce się zestarzeć nad morzem
cotygodniowymi zdjęciami znad morza wkurwia nas i nas
do dna!

suplemencik:
gwizdrzała jest jak życie i śmierć
marzy o saskiej kępie na amen ale
jechałaby z niej do pracy tyle co ktoś
stąd do krakowa autostradą lub
szosą hitler (tum..tum..tum) czołg

– jedź z nami na ŻAGLE – prosi

koniku bujany! co czynić, co???
a konik na to:
PORTRAIT D’UNE FEMME

*przypis
szosa hitler (tum, tum, tum) czołg
brak wersu, że stąd do opola

Rzeczywiście meandruje. Idąc dalej tym tropem: na przykład konwoluta [ukuty termin pochodny] miłoszo‐osiecko‐twardochowa. Albo nie. Wiersz wydaje mi się gęsty od aluzji i ich braku, naraz. W tej drugiej sprawie odsyłam do wiersza poprzedzającego cytowany [pod wskazanym linkiem]; będzie tam i drozd, i konik bujany (i konwoluta zagajewska).

Gdy idzie o „szosa hitler (tum, tum, tum)” – jechałem nią. Jezdnia ułożona z wielkich betonowych płyt, na spojeniach robi „tum”.

hau hau

Z nieznanego mi wcześniej adresu Malkontenty 7. kradnę wiersz Agnieszki Frankowskiej [strona 21]. Spotykałem już jej teksty w różnych miejscach, ale nie było jakoś ani licznika, ani mianownika, wspólnego. Tym razem lekkość formy opakowuje (bolesne) sedna, a użycie nawiasów (lubię nawiasy (i średniki)) b. mi się podoba.

ej ścigamy się

w którym kierunku 
– nie ma tego złego –
gdy zjadasz klasyczną 
podróżną bułkę (z serem)

jest lżej na duszy (jeśli) 
podnosi się próg 
tolerancji na ból 
(każdy ma swój)

każdy ma coś

– zawsze coś 
w każdej chwili 
możesz być poza –
bo coś nie pasuje (temu)

bieda pani
nie ma już słów
o nagrodzie zapomnij
nie zdążysz już (już już)

podepnij się pod 
zbiorowego jobla 
za daleko masz –
za krótko masz –

nie dogodzisz (temu) 
daj sobie spokój i weź 
psa ze schroniska to 
możesz (kota)

bułka zjedzona (i nie ma) 
nie będę się (z tym) ścigać 
bieda pani nie ma już słów
– skończy się ta poezja –

hau hau akurat akurat

bosorka

W swoich lekturowych wyborach jestem bardziej pasikonik niż mrówka, więc przeoczam. Jednak żury Silesiusa, nominując do „debiutu roku” tom Bosorka Katarzyny Szwedy, ocknęło mnie. A ta rozmowa (wywiadowała Antonina Tosiek) jak ostroga. Dwa wiersze z Bosorki poniżej.

[dziadu dziadu czekaj lata
BL wyda ebuka ebuka kupisz sobie]

na czużyni

miejscowy bóg smarował im smalcem grubą pajdę chleba
leżeli w potokach żeby się oczyścić z pamięci
nawiedzała ich jak cień który się nie skracał sznur który się wydłużał

kieszenie wypchali na tęsknotę ziarnem

młodym zalepiali żywicą usta nie będziesz brał
cudzej ziemi za własną nie będziesz miał
innego domu poza tamtym jednym

stawały się przepowiednie jak w noc kupały

takie bajki opowiadali dzieciom przed snem
żeby rano gdy otworzą oczy

nigdy nie były na swoim

Katarzyna Szweda była już na tym blogu, przyniesiona przez Jakuba Skurtysa, w jego narzekaniu na Wsie, animalia, miscellanea Macieja Bobuli (polemizowałem); pisał tam:

Autor [Bobula] potrafi sprawnie pisać o [...] wsi nie wyobrażonej, pełnej duchowych komun i tajemnic (jak Honek czy Lebda, a z młodszych autorek: Kasia Szweda), tylko wsi polskiej, wsi pijących bezrolnych rolników, panów spod monopolowego, wsi bez perspektyw i przyszłości.

Ja tymczasem (przekornie) myślę sobie, że ta trójka (Kasia, Maciu, Tosia) ma o wiele więcej wspólnego niż różnego...

dike baby

widziałem w lasach ślady dzikich kobiet
gałęzie obgryzione do kości korę w strupach
widziałem mamuny nad brzegiem wisłoki
czekały na przypływ

podchodziłem za blisko

głaskałem długie południowe włosy
tamtego lata była wczesna wiosna
głaskałem cienie podobne do łodyg

mówiły że miejscowy bóg jest głupcem

widziałem stada dzikich kobiet
pod sklepem w świątkowej kupowały wódkę

mówiły że tam jest jeszcze smutniej

...i spokojnie się ze sobą dogaduje, „pod sklepem w świątkowej”, w „sklepie z helenką kasjerką” czy „szalejowie” (metaforycznie ujmując).

Zaczynamy od kotofonu, dwanaście miau w skali i młoteczki, którymi dobywany jest dźwięk. Możliwe akordy.

Teraz bierzemy piszącech wiersze. (Nieufność do terminu „poeta” w funkcji autoidentyfikacji jest u mnie prawie wrodzona. „Stanisław Maria Saliński – ateusz” stało na wizytówce u kla‐klasyków. Zbieram biogramy, filtrując po #ludzie‐którzy; jak któreś nosi się w wizytówce, syczę: „zara wyjmji bibliografię z majtów”.) „E” w „piszącech” nie jest literówką. Interesuje mnie czytanie.

No więc bierzemy piszącech. W coś uderza młoteczek, głowa jest hipotezą trywialną, i miau. Wyobrażam sobie matrycę, jak pole kapusty. Falujące.

Niby zbiór dyskretny (policzalny skończony). Ale: wpływy, ploty, seks, hjelmslevy. [„Zbiór dyskretny nie zawiera żadnego swojego punktu skupienia (o ile takie w ogóle istnieją).”] Krytycy bronują podzbiory, sami też są kapusta. I tak dalej.

Fragment numeracji paragödlowskiej. Wanitatywny Opałka. Piszącech wierszy znajdziemy w pismach. Idzie to tak: „Ten‐a‐ten Trzy wiersze, Ta‐a‐ta Dwa wiersze, ...”.

Sygnatura wydania. Na przykład „Wizje” 2/2021.

6 3 4 4 ‘Koniec roku obrotowego’ 3 2 2 3 4 3 ‘Buty damskie buty damskie kostki’ ‘wiersz w stylu lkj, gs‑h’ ‘Mała elegia dla Michaela K’ 3 3 5 3

Co zrobić z łamistrajkami? Nie każdy napis oznacza 1.

Sygnatura wydania. „Tlen literacki” 3/2019.

1 4 3 3 3 4 1 3 4 2 5 5 4 5 3 4 2 1 5 4

Ponumerować piszącech. Dopisać autorstwo (sygnatury staną się parzyste). Ponumerować łamistrajków. Ponumerować wydawnictwa. Stanpoezji na wyciągnięcie ręki.

« older entries · newer entries »