wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

ciach!

Kamili Janiak powinno się kibicować tak, jak się stoi na przystanku czekając na autobus. (Między staniem a czekaniem nie ma przecinka, bo to egz. jedność.)

Najfajniejsza scena w klasyce straszenia na duś, omszałym filmie Omen, to ta, w której fotograf (wcześniej naznaczony na zdjęciu poziomą krechą w okolicach szyi) znajduje się na jakimś placu budowy (tu mogę się mylić w szczególe), aż tu z wysokości (planowe katastrofy) spada szyba i ciach! odcina mu głowę.

Wiersz Kamili Janiak często jest sekwencją takich właśnie, przed chwilą spadłych szyb. Formalnie to obrazy statyczne, ale ich montaż ujawnia (precyzyjnie zaplanowaną przez autorkę) wściekłą dynamikę.

Mało kto (inny) potrafi tak to robić.

Dla ilustracji dwa wiersze z poprzedniego tomu (Wiersze przeciwko ludzkości, 2018), a właściwie trzy.

rano słońce

ściska jej blok jak gąbkę.
ciężar światła wpycha ściany do środka.
ledwo usiadła, a składa się w harmonijkę.
kawa wlewa jej się do ust,
pompując ciało jak materac.
ono jest jak wnętrze szlafroka.
jemu się oczy wsypały do środka.

rano słońce

zapaliło śnieg.
błysk poruszył smołę w jej sercu,
zaczęła napływać do żył.
przechodząc przez ulicę,
pomyślała, że koniecznie musi się stopić.
smoła na asfalcie błyszczałaby jak nic jeszcze w jej życiu.

Dwa minilabirynty półprzejrzystych klisz lustrzą się wzajemnie w sobie.

panie boże, ona

chce, żeby zauważył, że mogłoby jej nie być.
jest chujem, mówi o nim i chce, żeby płakał.
chce, żeby wył nad łóżkiem,
żeby mu weszła w krew.

A tu jest zrobiony niesamowicie prostymi środkami rodzaj dramatu narracyjnego.

Kto mówi „panie boże”? Podmiot mówiący tego wiersza, jest to osoba pierwsza. Osoba trzecia (w trzeciej osobie): „ona”. Pojawia się też domyślny przedmiot: on. (Jakie apokaliptyczne spustoszenie dokonałoby się, gdyby fraza: „chce, żeby zauważył” – przez jakiś błąd – zmieniła się w: „chce, żebyś zauważył”, oraz dalsze konsekwencje; bawi mnie ta myśl, na marginesie.)

Literalnie (jednak) pan bóg jest tutaj adresatem – nie bójmy się tego słowa – donosu. To stary, śliniący się voyeur, zawsze chciwy dramatów mrówek.

Oto sprawiedliwość wymierzona (ot tak, en passant!) temu pojęciu‐zarazie, alienowi implantowanemu w umysły (potem rośnie, w końcu wybucha siejąc zniszczenie).

[Spodobało mi się używanie liter spoza łacińskiego, a właściwie to, że wordpress tak grzecznie je akceptuje.]

Jako tom (całość: trzymam w ręce) storytelling Antoniny Tosiek okazuje się utworem scenicznym, osadzonym w mocnej, wyraźnej klamrze. (To właśnie kontekst, którego nie jest w stanie wychwycić ‘krytyka pojedynczego wiersza’, hélas!) Czytelnikowi pozostaje myślna reżyseria, zastanowienie nad tonem poszczególnych wierszy‐kwestii i/lub decyzja, czy kawałki wyglądające na interludia mają nimi być wprost – czy może odwrotnie. Przypisanie ról.

O treści (jako‐całości) wypowiadało się mądrze parę osób (w tym sama autorka), nie ma co powtarzać. Z kolei opinie, że Tosiek „daje tam, gdzie jest” [a nie tam, gdzie jej nie ma, czyli „tak jak trzeba”], są najprawdopodobniej wynikiem głębszych a nieliniowych wyborów aksjologicznych; niech je rozwikłuje metakrytyka. Zabawne jest jednak to, że tekst Tosiek – storytelling – sam jest rodzajem desantu w obszar [inter]-tekstualnie opustoszały (może: wtórnie), a nie/obecność osoby autorskiej w tekście wymyka się prostym odpowiedziom. Takie oto pożytki z nadużywania koanów.

Sam chcę tu tylko pewne wrażenie z lektury. Przywołuje się (odtwarza?) w tych wierszach głosy różnych osób, jedne są punktowo skupione, „konkretne”, inne mgliście grupowe (co oznacza jakąś relację wyłaniającą), a jeszcze inne „przechodnie”, jakby topos („wsi”, jej konstruktu, materialności, peryfrazy itd.) dopiero błądził, szukając głosów do wysłowienia siebie (por. np. wiersz lęg).

Niezależnie jednak od tej quasi‐klasyfikacji w niektórych wierszach dzieje się tak, jakby autorka (wy)dobywała dany głos nie wprost, ale za pośrednictwem depozytu, w którym – przed wy‐dobyciem – został złożony. Choć może tylko sobie wyobrażam taką metodę pośredniczenia.

Niemniej, przyjrzyjmy się depozytowi złożonemu w obiekcie zapowiadanym przez tytuł blogonoty.

dumka o tym jak krwawią owoce

wcale się nie dziwię że uciekały
każdy jeden
pobył rok nawet mniej
i byle dalej za zieloną bramę
wszyscy tak trzymają co się krzywicie

wrzuć coś temu psu bo ujada
głupi wyje i wyje a jak lisa widzi to cisza

jeden wabił się po włosku i wrócił w długą zimę chudy 
jakby cały czas tylko biegł

kiedy ginie pies
pierwsze: trzeba rowy przeszukać
czy nie leży nie skomle poraniony oponami
drugie: dziadka z mostu sprowadzić

bo to wszystko działo się dawno temu w 
psich latach byłoby ze dwieście a one 
nadal mu giną

jest lipiec którego nie zapamiętam chociaż 
inni do dzisiaj słyszą jak woła z łóżka psie 
imiona z głową zwróconą w stronę miasta

tu psy się chowało pod krzakiem porzeczki gdzie by im 
było lepiej niż w słodkim i chłodnym

I jeszcze końcówka wiersza kilkaset lat rozkładu:

usypali psu zagrodę z części po ursusie
psy zmieniały się wraz z dekadami
lepiłyśmy ich podobizny w śniegu
to tyle

ж

Wiersz przez Łukasz Kaźmierczak / Łucja Kuttig pochodzi stąd. Przyznam, że tak sygnowane kawałki czytałem dotąd w milczeniu: rzadko spotykany wysiłek intelektualny naznaczony jednak rodzajem rozedrgania? desperacji? histerii? (A skoro angielski to nowy francuski, łacina, greka, czyta się w owadzim odruchu termin jako „his‐teria”, od Hipokratesa po Freuda, „jego”; za każdym zakrętem czyha błąd.) Czegoś, co nakazuje ostrożność: lepiej tylko patrz.

Właściwie nie inaczej jest w linkowanym zestawie czterech wierszów. Przeczytałoś, idź dalej (bliżej, w bok, elsewhere).

styl niezalecany przez polonistów

ono grzeje się jak pies na pełnym słońcu od strony werandy
jakim zaimkiem zaczynają pytania w jego brzuchu – kultury bakterii
słowem tym: co – i powtarzajmy po bobiku: „tato to ona” wbijaj
kłucie w żywą skórę: „tato to ona” (bez przecinka) – nieprawda, że
rodzaj nijaki nosi wyłącznie dziecię gdyż też kurwiszcze

ono bierze się do pracy jak w luterańskich liturgiach a tu brakuje
oprzyrządowania językowego na stopiony wosk spływający aż po tors
spadając aurą w słońce stając wodą w morzu lub okrakiem na tafli

ono słyszy się w sobie i nie wie gdzie domyka cudzysłów a owo
otwarcie jątrzy bezmierniej niźli cudzych słów jasność

ono nie zna manier i nie ma wyczucia stylu: wierzga odnóżami
przewrócone na grzbiet dopóki apoptoza nie uruchomi odliczania
samymi ruchami kończyn spala wnętrzności włączywszy jelita
krzyżuje się w końcu na metę w kopniętą literę „że” z cyrylicy
tym spójnikiem po rotacji zostawia miejsce na mowę niezależną, że

Ale powyżej cytowany jest tak współbieżnie równoległy z [treścią / intencją] mojej blogonoty gęzyk (2019), że zatrzymało.

Tym bardziej że jest parę fajnych myków. Zwłaszcza ten z przecinkiem. W tekście wiersza są co najmniej i co najwyżej a więc dokładnie dwa przecinki, nadto pierwszy tuż po wrzutce „(bez przecinka)”; proszę popatrzeć na ich funkcję – nie da się uniknąć konfrontacji między „nieprawda” a „mowa niezależna”! Plus epistemiczna niepewność funktora „że”.

Bobik + tato wydawało się hermetyczne. Ale że jestem ciekawy aktywnie, podjąłem trop; częściowe wyniki można uzyskać, wrzuciwszy w szukarkę „scenariusz uroczystości z okazji dnia matki i ojca w grupie 5‑latków”, znajdzie się tam, poza bobikiem i tato, także „Łukaszek, co nie chce mleka” (nieco wstrząsające). Gud lak.

...wnosi, jak sadzę, Maciej Libich. Dwa fragmenty jego tekstu Porządek. Kanon (urywek w sieci tutaj) pokazują...

Odejmowanie. Suplement

Nie chciałbym zabrzmieć jak człowiek, który pozjadał wszystkie rozumy. W rzeczywistości mam o sobie całkowicie odmienne mniemanie. Wyobrażam sobie wręcz, że niczym nie różnię się od innych ludzi. To prawda, że odebrałem wyższe wykształcenie, a do późnych lat żyłem na garnuszku rodziców, którzy utrzymywali mnie, ponieważ wciąż mieli nadzieję, że osiągnę spektakularny sukces w jakiejś dziedzinie. Matka z ojcem prędko jednak dostrzegli, że za nic mam edukację, na którą w ten czy inny sposób łożyli. Jakiż był ich zawód, kiedy okazało się, że do szczęścia są mi potrzebne tylko cztery ściany, dwa lub trzy posiłki dziennie i całkowita nierozpoznawalność wśród moich rówieśników. Po tych wszystkich latach – zazwyczaj wtedy, gdy siadam i w milczeniu czekam na obiad zamówiony przy okienku w pewnej urzędniczej stołówce – wciąż wydaje mi się, że moje życie nie ma znaczenia, natomiast chyba ma sens. Prędko się reflektuję, bo wstyd opowiadać takie głupstwa, a nawet o nich myśleć.
Przerywnik. Substancja

Często zastanawiałem się, komu – i czemu – można w życiu zaufać. Być może nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że zaufanie najlepiej pokładać w ludziach, którzy z dużą sumiennością oddają się obowiązkom zawodowym, nawet jeśli są to sprawy nużące i wymagające pewnej beznamiętności, a także dość wczesnych pobudek.

...dualną strukturę owego ładu (na marginesie zauważę, że to wręcz idealny anty‐Sieńczyk!).

W tle majaczy Robert Walser, w dalszym tle – na przykład mocnodziwny film braci Quay Institute Benjamenta, na który polowałem parę lat, aż wreszcie się udało. Tak, znaczące doświadczenie.

Maciej Libich był na tym blogu cytowany wcześniej; ukazywały się wtedy zgoła inne porządki, a to:

Być może dopiero zestawienie wszystkich trzech podbudowuje zasadność (potencjalną) tytułu blogonoty; podsuwam tę myśl pod ogląd.

Poniższy wiersz Jerzego Jarniewicza skłania do nieuprawnionych uogólnień, zresztą nie jako jedyny w tomie Mondo cane (2021).

Elegia na odejście

Pies odprowadza do drzwi, jestem doprawdy
skutecznie odprowadzony. Korytarz, niby
bezpieczny, bo czuć, że po dezynfekcji,
mroczy do samej windy, gdzie światło. Za plecami
rozlała się przeszłość, nie ma co lać łez, ale
co zrobić z kodem czterocyfrowym,
który mnie tu wpuszczał, z wolną
od znaczeń papryką na parapecie,
która schnie od słońca, i z tym, co wypełnia usta
po sam brzeg wysłowienia?

Do przejścia jeszcze tylko strzeżone podwórze,
gdzie jeży się bistro – krzesła z nogami do góry
siedzące na stolikach. Czas, żeby rzucić okiem,
w krytym półobrocie, na twój balkon. Księżyc
dziś broczy keczupem. Nie, bądźmy jak raz
konkretni: czymś, co keczup
zaledwie przypomina.

Starzy [Stażem] Mistrzowie są [czują się] wewnętrznie nadal młodzi, a nawet bardziej, bo to poczucie (bywa: boleśnie) samorozpoznane, w odróżnieniu od młodych‐młodych, którym młodość chrzani się z przypisywanymi jej atrybutami (witalność, agresja, knajacka zgrywa, lokowanie ambicji przed, a nie za sobą itd.).

(Choć są też osoby wstępujące w świadomość od razu stare,o czym świadczyć może rys zachowanej psychopatii...

Przynajmniej jedna koncepcja111 sugeruje, że o ile małpy człekokształtne i dorośli ludzie są świadomi, o tyle małe ludzkie dzieci nie są. Przyznaję, że dość tę teorię lubię – jeśli dzieci nie są nieświadome, bez wątpienia są psychopatami.

[pisze Watts w przypisach]

...jak ten agent własnej pychy, żyjący z okradania przeszłości, albo ta adeptka szkoły niezdarnej intrygi.)

„Filmowość” Mondo cane (jako całości) omówił solidnie Karol Poręba. W cytowanej Elegii widzimy taki ruch w mikrowymiarze: treść (wyraźnie wskazanego) przeżycia podmiot liryczny natychmiast obudowuje w ciąg automatycznie stawianych dekoracji.

Metoda, takt (nikt tu nikogo nie zbrzydzi senilną erekcją), ochrona „ja” przed „świat”, postmodernistyczne nigdy wprost, prze‐mocna (do prze‐mocowości) wewnętrzna pozycja „obserwatora” – można to komentować na wiele sposobów; wszystkie się mieszczą w „klasa języka”.

Ale – jednak – ten końcowy gest, odwrotny do recenzyjnego „to tylko keczup”. Żywe znaczy młode.

Debiut tomo‐wierszowy Łukasza Barysa, czyli książkę Wysokie słońce (2020), omawia w Stonerze Adam Partyka; interesujący tekst, zwłaszcza tam, gdzie rozpoznaje i komentuje problematykę „peryferie–centrum” (przez centrum zapewne należy rozumieć nie‐miejsce, które wodzi perspektywy, by sparafrazować niestandardowe [udane] użycie tego czasownika przez samego Barysa). Tomu nie znam, z wyjątkiem paru wierszy, trudno mi więc komentować rozmiar ew. luk w wywodzie/oglądzie Partyki, niemniej warto zauważyć, że sam autor wierszy uruchamia dodatkowe urządzenie optyczne w niedawnych (z kolei) tomo‐prozowych Kościach, które nosisz w kieszeni (2021); też nie czytałem (poza obszernymi fragmentami dostępnymi w sieci), a zatem śmiało mogę itd.^

Wiersz MuszkaWysokiego słońca zapowiada ważność wątku psiego w Kościach, z kolei same tytułowe kości zapowiedziane są wprost np. w wierszu Rozłączne:

kosteczki króliczków,
kosteczki nutrii.

[...]

Siadałaś kostką w kostkę,
dostałaś kaszel, sine palce, martwa ławica

oskubała cię ze skórek,
wszystko stało się rozłączne.

Proza Kości może zatem upoważniać do dodatkowego, innego jeszcze spojrzenia (wstecz) na wiersze w Wysokim słońcu. Ale to tylko pytania en passant w ramach pobieżnej wycieczki po Barysie.

* * *

Tu natomiast chciałbym czytających zachęcić do lektury całego pięciopaku wierszy (z czasu bodaj między powyżej wskazywanymi publikacjami). Stąd właśnie pochodzi poniższy wiersz:

Siostra

Moja upośledzona siostra została obdarowana
bladym wodogłowiem, mówi o sobie: jestem córką 
księżyca. Staje na jednej nodze, wygląda jak wata
cukrowa. Podchodzę, obrywam płatek ucha,
dolną wargę (jakie słodkie, gorzkie), odgania mnie,
bo utrudniam kontakty z ojcem. A on właśnie ma
pełnię i ulewa się w głowę i wodę, bierze sobie
zatokę wodogłowia. Siostra świeci podczas zaćmienia,
(niczym inwestycja na czarną godzinę), służy mi
za lampę. Mówię: wyprostuj się, bo nie widzę,
wrzeszczy: nie przeszkadzaj teraz, bo się skupiam,
bo zsyłam kobietom okres. Żeby nie musiały rodzić
downów podobnych do mnie.

Forma wierszy w Wysokim słońcu daleka jest od jednorodności, część z tamtych wierszy się strzępi i odstrzępia (fragmentuje i wraca), część ćwiczy regularność, badając jej wytrzymałość na lokalne przeciążenia znaczeniowe i dopowiedzenia.

Tu natomiast, w „pięciopaku”, mamy do czynienia z zestawem spójnym, jednorodnym. I to nie tylko co do formy czy potoczystej (miejscami wyglądającej na niedoredagowaną – zob. kaskadę trzech „bo” na końcu Siostry) frazy, gładko wchodzącej, narracyjnej, niebezpiecznie łatwo przesuwającej się przed oczomózgiem czytelnika.

Tymczasem każdy z tych wierszy jest czworościanem foremnym, w którego wierzchołkach są: alegoria, prywatne, polityczne, antropologiczne; jak kto sobie obróci, tak mu się (może) przeczyta(ć).

Jak choćby w powyższym. Na pozór jest to mocno surrealistyczna (w odbiorze sekwencji obrazów) historia rodzinna. Moment polityczny wybrzmiewa na końcu. Antropologicznie stawką jest „możność decydowania / posiadanie reprezentacji”; co więcej, wymiar (stricte) antropologiczny poszerza się (powiedzmy np. po latourowsku) do ekoglobalnego, gdy zauważymy, że siostra jest alegorią flory (mówi brat, zwierzę, sapiens).

I jeszcze rodzaj bonusu. W styczniu 2019 chiński lądownik Chang’e 4 osiadł na Księżycu, a umieszczony wewnątrz pęd bawełny [„staje na jednej nodze, wygląda jak wata / cukrowa”] wychynął, zazielenił się, po czym ściął go (kosmiczny) mróz; taka oto oczywistość.

Nalegam więc, by poczytać całą piątkę, ciekawe wiersze, przemyślnie uknute.

« older entries · newer entries »