filmy z wczoraj

You are currently browsing the archive for the filmy z wczoraj category.

...wnosi, jak sadzę, Maciej Libich. Dwa fragmenty jego tekstu Porządek. Kanon (urywek w sieci tutaj) pokazują...

Odejmowanie. Suplement

Nie chciałbym zabrzmieć jak człowiek, który pozjadał wszystkie rozumy. W rzeczywistości mam o sobie całkowicie odmienne mniemanie. Wyobrażam sobie wręcz, że niczym nie różnię się od innych ludzi. To prawda, że odebrałem wyższe wykształcenie, a do późnych lat żyłem na garnuszku rodziców, którzy utrzymywali mnie, ponieważ wciąż mieli nadzieję, że osiągnę spektakularny sukces w jakiejś dziedzinie. Matka z ojcem prędko jednak dostrzegli, że za nic mam edukację, na którą w ten czy inny sposób łożyli. Jakiż był ich zawód, kiedy okazało się, że do szczęścia są mi potrzebne tylko cztery ściany, dwa lub trzy posiłki dziennie i całkowita nierozpoznawalność wśród moich rówieśników. Po tych wszystkich latach – zazwyczaj wtedy, gdy siadam i w milczeniu czekam na obiad zamówiony przy okienku w pewnej urzędniczej stołówce – wciąż wydaje mi się, że moje życie nie ma znaczenia, natomiast chyba ma sens. Prędko się reflektuję, bo wstyd opowiadać takie głupstwa, a nawet o nich myśleć.
Przerywnik. Substancja

Często zastanawiałem się, komu – i czemu – można w życiu zaufać. Być może nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że zaufanie najlepiej pokładać w ludziach, którzy z dużą sumiennością oddają się obowiązkom zawodowym, nawet jeśli są to sprawy nużące i wymagające pewnej beznamiętności, a także dość wczesnych pobudek.

...dualną strukturę owego ładu (na marginesie zauważę, że to wręcz idealny anty‐Sieńczyk!).

W tle majaczy Robert Walser, w dalszym tle – na przykład mocnodziwny film braci Quay Institute Benjamenta, na który polowałem parę lat, aż wreszcie się udało. Tak, znaczące doświadczenie.

Maciej Libich był na tym blogu cytowany wcześniej; ukazywały się wtedy zgoła inne porządki, a to:

Być może dopiero zestawienie wszystkich trzech podbudowuje zasadność (potencjalną) tytułu blogonoty; podsuwam tę myśl pod ogląd.

Buszującego w zbożu czytałem 100 lat temu i jakoś nigdy potem nie czułem potrzeby powrotu. Inaczej rzecz się miała z dwoma kawałkami cyklu Glassowskiego, Wyżej podnieście strop, cieśle + Seymour. Introdukcja (Czytelnik 1966) oraz Franny i Zooey (również; obie pozycje w tłum. Marii Skibniewskiej).

Być może te (licealne?) lektury zostały zapamiętane przez swoją klanowość. Podobnego rodzaju zaciekawienie mogło towarzyszyć o trzy epoki późniejszemu filmowi The Royal Tenenbaums (2001) Wesa Andersona (który raz zrobi film wciągający, a innym razem kompletną chałę). W obu przypadkach mamy Nowy Jork, rozległą rodzinę żydowsko‐irlandzką, genialne dzieciaki. Film – tragikomedia z aluzją do antyku, czyli galeria postaci, które powinny poddać się psychoanalizie; książki – z II wojną światową w tle – dopiero sygnalizują psychoanalityczne zagrożenie (narzędzie dyscyplinowania w rękach establiszmentu), a poza tym próbują żenić tzw. filozofie Wschodu z rodzajem chrześcijaństwa, mocno, jak się wydaje, po żydowsku (dialekt manhattański). Intelektualnie obie pozycje (dwie wymienione książki traktuję łącznie) to kiciarstwo, no ale portrety epoki, jakaś socjologia itp. do zachowania.

Powyższy wstęp poniekąd z obowiązku; Salingera („tego, który się wycofał, samotnika”)...

Moim zdaniem – szokująco wywrotowym zapewne – poczucie zupełnej anonimowości jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką pisarz w czasie swych twórczych lat dysponuje.
[Salinger na skrzydełku Franny i Zooey (1966)]

... wypiera Ferrante, a Paltrow (udanie grająca u Andersona adoptowaną Tenenbaumównę) dziś sprzedaje perfumy na bazie aromatów własnej pochwy; times are a‑changing.

Tak naprawdę przynoszę tu tylko ścinki.

* * *

Nawet dziś, patrząc na tę niby Nike na okładkach serii (mimo zmian, jakaś wersja rysunku była zawsze),

widzę nietypowego, omszało‐profesorskiego, przyjmującego pozę bez mała napoleońską, Paszczaka (może z jakimiś genetycznymi naleciałościami rodziny Piżmowców).

Ten porośnięty u dołu postrzępionym zarostem twarzopysk, z którego wystają jakieś zęby? wąsy? Na prawo od górno‐lewego kłapciatego ucha widać przymknięte w zadumie oko. Lewa ręka zatknięta za połę szaty, prawa spoczywa w głębokiej kieszeni, być może opierając się o opasłą książkę.

* * *

Jakiś czas temu pewien polemizant, żeby mnie ostatecznie pognębić, użył argumentu z interpunkcji; napisał: „i jak cytujemy kogoś, to zamykamy cytat przed kropką”. Zapewne miał na myśli zdaniocentryczne zalecenia marabutów językowych, dla których wypowiedź pisana musi [w jakimś ostatnio] składać się ze zdań atomowych, wobec czego ciąg zdań ujętych w nawiasy (czy to zwykłe, czy w cudzysłów) każą traktować jako zdanie i pisać kropkę po nawiasie albo cudzysłowie zamykającym (no, chyba że pojawi się tam „?” lub „!”, wtedy nie).

Jest to zasada idiotyczna, którą świadomię łamię. Ale – okazuje się – nie jest odwieczna. Na poniższej reprodukcji są aż trzy ciągi zdań ujęte w nawiasy. I pozostają ciągami zdań; kropka jest tam, gdzie powinna: kończy ostatnie zdanie w ciągu.

Dodam, że taki zapis jest konsekwentnie stosowany w obu tych wydaniach Salingera. Kto, kiedy i dlaczego zechciał idiotyczną normą wyrugować normę poprzednią (lub: dobrą praktykę) – nie dowiem się bez przekopania archiwów. Niemniej, potępiam.

* * *

Wreszcie b. dobitny przykład na coś, co nazywam deklaratywnością opisu. Seymour Glass, brat narratora, jest u Salingera – mówiąc wprost – Chrystusem (w pewnej wersji). Jedną z jego zalet czy wyróżników ponadprzeciętności jest fakt (opinia brata), że pisze Poezje Pierwszej Klasy. To deklarowany stan rzeczy; jakże często prozaicy czy wierszopisarze deklarują zamiast pokazać („a przekonajcie się sami” etc.).

Rozumiem trudność: Salinger musiałby sam napisać poezje pierwszej klasy, by pozadeklaratywnie dowieść czytelnikowi prawdziwość osądu brata. Wije się więc (narracyjnie) przez ileś stron, aż wreszcie...

...raz a dobrze załatwia sprawę przypisem.

Wracam do Portrait de la jeune fille en feu Céline Sciammy: ten prosty w konstrukcji obraz zbliża się (jak dla mnie) do doskonałości również dlatego, że panuje w nim [dogmatyczna] cisza. Muzyka zasadniczo pojawia się w tym filmie tylko wtedy, gdy w świecie przedstawianym ktoś gra lub śpiewa.

Na co dzień ignorujemy nachalstwo tego namolnego suflera, a jeśli nie – to zapewne podczas oglądania filmów z bardzo odległego wczoraj, gdy, z dystansu, widać wyraźnie konwencjonalną sztuczność, obnażoną przez późniejsze zmiany mody/epoki.

Western: w odległym planie zarys gór, trakt przez prerię, żywej duszy. Nagle‐wtem wjeżdża orkiestra symfoniczna z dziarskim patataj; oho, zbliżają się! Pojawia się samotny jeździec, obój plus sekcja smyczków. W chwilę potem wraca motyw patataja ze zwiększoną dawką trąb/bębnów; w kadrze wyraźnieje kurz spod kopyt oddziału Indian, bandy złoli, whatever. Albo: Bogart śledzi Bacall w Big sleep, muzyka wjeżdża z rozstrzepioną watą, nastrój niepewności/oczekiwania podbijany rytmicznymi (ale i cichnącymi) wstawkami cymbałów (?), równolegle skrzypce i altówki umierają łabędzia.

Muzyka filmowa, bękarci owoc pociągającego ukradkiem z flaszki tapera (wg legendy miejskiej miał on początkowo zagłuszać terkot projektora) – no właśnie, z kim? Są teoretyczki (i ‑ycy) mówiący wprost: kino to muza zrodzona z opery (choć, uzupełnia się, widzowie tego nie dostrzegają). Rodzaj dodanego i ignorowanego jawnego cudzysłowu: opowiadamy wam; to się nie dzieje, to wam opowiadamy. Z nachalnym suflerem włącznie.

Stopień wyższy (jak by to ująć? wulgarnie intertekstualny?) to kino gatunkowe komentowane (muzycznie) znakami z popkultury. W ilu romkomach ssał widzowi What a wonderful world (znany przez Armstronga)? Itd. – przeraźliwie rozległe świadectwo oportunizmu i bezinwencyjności.

Ale czasem pojawi się film (jak ten Sciammy), który całym sobą deklaruje: nie jestem operą. Zabawne, że dostrzeżenie nieobecności może być równie nieoczywiste, jak zwrócenie uwagi na bijącą w uszy nachalną suflerkę.

(Pomijam tu fakt – socjo‐kulturo‐ekonomiczny – że muzyka filmowa to oczywiście cały cholerny przemysł, choć nie powinno się tego pomijać.)

Wybitny film Levana Akina And Then We Danced nie wymaga (po polsku) specjalnego omówienia, bo został wybitnie skomentowany przez Renatę Lis (w tekście Taniec queerowego wojownika; w tymże Dwutygodniku to drugie omówienie: różnica między nimi jest jak różnica między „7 minut czytania” [poprawna poszerzona zajawa] a „27 minut czytania” [Lis: pasja & rozumienie]).

Byłem przezorny. Nie czytałem tekstu Lis aż do momentu położenia łap na filmie. Polecam taką kolejność, jeśli ktoś jeszcze nie widział i nie czytał. Jeśli ktoś tylko czytał, już wie, że warto zobaczyć. A dla tych, co i jedno, i drugie, parę zdań ode mnie.

opowieść

Renata Lis pisze:

A potem tańczyliśmy Levana Akina przerasta wszystkie te filmy [mniejsza z tym, które] artystycznie (już choćby przez to, jaki użytek robi z poetyki tańca) i nie mieści się w żadnej z szuflad.

Według mnie jest tu coś jeszcze. Opowieść o Merabie ma [uniwersalną – przez co chcę powiedzieć, że bynajmniej nie ograniczam się do klasycznej Grecji] strukturę mitu. Oglądanie filmu pod tym kątem może przynieść niespodziewany bonus – wykrywanie „grafu przejść” złożonego z [powiedzmy:] czytelnych proppizmów (mitemów). Akin się z tym nie afiszuje, ale też nie jest to warstwa głęboko schowana. I działa. Chętnie bym przeczytał (jako uzupełnienie) streszczenie linii fabularnej ujęte w takich terminach.

muzyka

(i taniec) – jedne z podstawowych składowych języka tego filmu. Wcielenie Tradycji ™. Słucham (od dawna) mnóstwo różnorodnej muzyki z kręgu world (z uzupełnieniami i rozgałęzieniami typu: folk, roots, fusion). Niecodzienne harmonie, oryginalne brzmienia, zaskakujące rytmy pozwalają uciec od monotonii modnej sieczki, przeżuwanej powszechnie wokół. Ale – też od dawna – gdy słucham (powiedzmy) klasycznej muzyki Indii lub oglądam (imponujące) wirowanie derwiszów, stale towarzyszy mi myśl, że te wysublimowane formy są spetryfikowaną i petryfikującą częścią kultur przemocy. Różnorakiej.

U Akina dostajemy nawet mikrowgląd w ten proces: baletmistrz Aleko zeznaje, że oryginalny kintauri [zob. shalakho] tańczony był „bardziej miękko”, ale „50 lat temu zmieniliśmy to”: nie ma miejsca (mówi) na słabość w gruzińskim tańcu. W tej samej kwestii Aleko pada odniesienie do mniejszości adżarskiej; w historii tańca Kaukazu przejrzy się również historia tamtejszych wojen i napięć.

A w Polsce nowe kroki do tańca chodzonego, z działu „polityka historyczna katolickiego narodu polskiego”.

dziadersi

W jednym miejscu w tekście Lis wyczuwam przesadę. Pisze:

W konserwatywnej Gruzji tak właśnie rozumie się tradycję – jako zastygłą formę do ciągłego powtarzania. A przynajmniej tym ona jest dla kasty neurotycznych, wrzeszczących facetów, trzymających władzę między innymi nad narodowym baletem.

Oglądaliśmy mnóstwo filmów z obrazami baletmistrzów/‐yń i choreografów/‐ek; czy to nie norma? Neuroza + wrzaski?

[...] taniec zranionego queerowego wojownika kończy się umyślnie przegiętym dygiem przed Aleko – dziadersem uosabiającym maczystowską Gruzję.

Nie wiem, czy Aleko jest dziadersem, z pewnością jest (może tylko?) funkcjonariuszem w służbie OberDziada (Beso); nie jest zatem „samozwańczym strażnikiem”. Co więcej, oberdziad – trzęsąc się z oburzenia – wychodzi wcześniej, nie doczekuje „przegiętego dygu”. A na twarzy zastygłego w rodinowskiej pozie Aleko widać nawet rodzaj poruszenia.

film–siostra

W czasie pandemii łatwiej mi się sięga po filmy‐odmóżdżacze niż po pozycje wybitne. Dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy wreszcie sięgnę, pojawiają się jungowskie zbieżności.

Ostatnim zblogonoconym tytułem w kategorii „filmy z wczoraj” był znakomity Portret młodej dziewczyny w ogniu Céline Sciammy, w którym królowały cisza, malarstwo, dźwięki morza‐wiatru i niesamowite pieśni bretońskich kobiet.

Nagle wydaje mi się, że te filmy są rodzeństwem—

Film Céline Sciammy (scen., reż.) Portrait de la jeune fille en feu (tytuł tłumaczę dosłownie z francuskiego oryginału; w Polsce, za angielską wersją, chodzi jako Portret kobiety w ogniu) zebrał sporo nagród w Cannes. I słusznie.

Byłby bezbłędny, gdyby nie zbyt perfekcyjne wykonanie (przez Sequenza 9.3) pieśni (w kanonie) bretońskich kobiet, śpiewanej przy ognisku: przydałoby się jakieś drobne uchybienie w dźwięku, synchronizacji głosów czy czymś.

Kto nie widział, niech nadrobi.

Na film Zama (reż Lucrecia Martel) zwócił moją uwagę tekst Weroniki Murek w Dwutygodniku Historia straciła impet. Przyznaję, że sam tekst nie ujął mnie formą (zwłaszcza) i treścią, a rodzaj stematyzowania podanego przez Murek raczej zniechęcał.

Że jednak nie traktuję recenzji (czy essayów^) jako wyroczni, a coś przezierającego zza depresyjnego opisu Murek mnie zaintrygowało – obejrzałem.

I bardzo nie żałuję. Film jest niesamowicie gęsty, jest to jeden z tych obrazów, do których stosuje się (autocytat) ta ad hoc formuła:

Miarą jakości (tego) filmu jest wielość rzeczy, o których się myśli w trakcie i po obejrzeniu.

...chociaż bardzo trudno byłoby go ująć w streszczanie „akcji” itp. Wszystkim czytelnikom tej blogonotki radzę raczej unikanie Zamy, chyba że ktoś byłby gotowy – to mój miks pierwszych skojarzeń – na klimat Pustyni Tatarów przeniesionej w świat zarysowany w Podróży do źródeł czasu Alejo Carpentiera, jednej z najlepszych powieści, jakie czytałem w życiu (ze sto lat temu; myślę teraz o ponowieniu lektury).

Ale to jeszcze mało. Do kompletu (subiektywnych) tropów dodałbym jeszcze spojrzenie (reżyserskie) z niemal kosmicznego dystansu. Mechanikę [kolonialnej, XVII‐wiecznej hiszpańskiej] kultury, intrygi, polityki, bytowania‐w‐oswojonym (czyżby?) otoczeniu Innego, „podbitego” (czyżby?) ksenomorfu obserwuje się tu (i pokazuje) as is, fragmentarycznie, „symptomalnie”. Każde ujęcie niesie więcej pytań niż (nawet prób) odpowiedzi. Tytułowy don Diego de Zama jest naszym wspólnikiem w tym nic‐nie‐rozumieniu, jego własna (tak się łudzi) kultura (czy cywilizacja) to również niepojęty ksenomorf.

Dla chętnych na rodzaj hm, granicznego doświadczenia miałbym już tylko dwie rady. Po pierwsze, unikajcie recenzji, nie dajcie się podpuścić (tanim) hasłom, że Kafka+Borges (nie mówiąc o próbach sproblematyzowania filmu jako „współczesnej metafory o byciu trybikiem korporacji”). Po drugie, warto patrzeć cały czas na to, co dzieje się na drugim planie (a czasem – jakże bezczelnie – stoi na pierwszym).

Co do mnie, nie mogłem się oderwać.

« older entries · newer entries »