Wracam do Portrait de la jeune fille en feu Céline Sciammy: ten prosty w konstrukcji obraz zbliża się (jak dla mnie) do doskonałości również dlatego, że panuje w nim [dogmatyczna] cisza. Muzyka zasadniczo pojawia się w tym filmie tylko wtedy, gdy w świecie przedstawianym ktoś gra lub śpiewa.
Na co dzień ignorujemy nachalstwo tego namolnego suflera, a jeśli nie – to zapewne podczas oglądania filmów z bardzo odległego wczoraj, gdy, z dystansu, widać wyraźnie konwencjonalną sztuczność, obnażoną przez późniejsze zmiany mody/epoki.
Western: w odległym planie zarys gór, trakt przez prerię, żywej duszy. Nagle‐wtem wjeżdża orkiestra symfoniczna z dziarskim patataj; oho, zbliżają się! Pojawia się samotny jeździec, obój plus sekcja smyczków. W chwilę potem wraca motyw patataja ze zwiększoną dawką trąb/bębnów; w kadrze wyraźnieje kurz spod kopyt oddziału Indian, bandy złoli, whatever. Albo: Bogart śledzi Bacall w Big sleep, muzyka wjeżdża z rozstrzepioną watą, nastrój niepewności/oczekiwania podbijany rytmicznymi (ale i cichnącymi) wstawkami cymbałów (?), równolegle skrzypce i altówki umierają łabędzia.
Muzyka filmowa, bękarci owoc pociągającego ukradkiem z flaszki tapera (wg legendy miejskiej miał on początkowo zagłuszać terkot projektora) – no właśnie, z kim? Są teoretyczki (i ‑ycy) mówiący wprost: kino to muza zrodzona z opery (choć, uzupełnia się, widzowie tego nie dostrzegają). Rodzaj dodanego i ignorowanego jawnego cudzysłowu: opowiadamy wam; to się nie dzieje, to wam opowiadamy. Z nachalnym suflerem włącznie.
Stopień wyższy (jak by to ująć? wulgarnie intertekstualny?) to kino gatunkowe komentowane (muzycznie) znakami z popkultury. W ilu romkomach ssał widzowi What a wonderful world (znany przez Armstronga)? Itd. – przeraźliwie rozległe świadectwo oportunizmu i bezinwencyjności.
Ale czasem pojawi się film (jak ten Sciammy), który całym sobą deklaruje: nie jestem operą. Zabawne, że dostrzeżenie nieobecności może być równie nieoczywiste, jak zwrócenie uwagi na bijącą w uszy nachalną suflerkę.
(Pomijam tu fakt – socjo‐kulturo‐ekonomiczny – że muzyka filmowa to oczywiście cały cholerny przemysł, choć nie powinno się tego pomijać.)
-
Ja rozumiem: generic chłam, wata dla uszu, muzak, pomijalna i zapominalna (w milisekundy po wybrzmieniu) warstwa dźwiękowa. Ale z drugiej strony, co zrobić z takimi soundtrackami, które zyskały samodzielne życie kulturowe? A nawet, o zgrozo, przerosły filmy, do których były skomponowane.
Skądinąd, uwaga o operowości kina (Gesamtkunst!) bardzo trafna. I rozszerzenie ‘suspension of disbelief’: nikt już się nie dziwi, skąd owa orkiestra symfoniczna na dzikozachodniej prerii, tak jak dawniej wszyscy przyjęli za aksjomat, że ludzie na scenie śpiewają zamiast mówić, a jeśli już mówią, to wierszem. Nikogo też nie dziwiło, że piętnastoletnia Butterfly ma lat piętnaście – ale do emerytury, a w początkach kina czarno‐biali bohaterowie żyli w czarno‐białym świecie.
-
Uważam że oprawianie obrazów w ramy to oznaka konformizmu i braku intelektualnej swobody.
4 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2021/03/namolny-sufler/trackback/