z-archiwum

You are currently browsing the archive for the z-archiwum category.

Nasza dywizja zajęła Beresteczko wczoraj wieczorem. Sztab rozkwaterował się w domu księdza Tuzinkiewicza. Przebrany w babskie suknie Tuzinkiewicz uciekł z Beresteczka przed wkroczeniem naszych wojsk. Dowiedziałem się o nim, że czterdzieści pięć lat miał w Beresteczku do czynienia z Bogiem i że był dobrym księdzem. Mieszkańcy, chcąc, abyśmy to zrozumieli, powiadają: był lubiany wśród Żydów. Za czasów Tuzinkiewicza odnowiono stary kościół. Remont zakończony został w dniu trzechsetlecia świątyni. Z Żytomierza przyjechał wtedy biskup. Prałaci w jedwabnych sutannach odprawiali mszę przed kościołem. Brzuchaci i miłościwi – stali jak dzwony na rosistej trawie. Z okolicznych siół płynęły pokorne rzeki. Chłopstwo zginało kolana, całowało ręce, na niebiosach zaś płonęły tego dnia przedziwne obłoki. Niebiańskie chorągwie rozwiewały się na cześć starego kościoła.

Tak zaczyna się U świętego Walentego [przełożył Jerzy Pomianowski], z Konarmii Izaaka Babla. Narrator siedzi w sztabie, czyta papiery. Kończy, wygląda przez okno, obserwuje „berestecką świątynię – potężną i białą”, błyszczącą „w chłodnym słońcu jak baszta z fajansu”. Wtem odzywają się organy, a zaraz potem pojawia się starucha

z rozpuszczonymi, żółtymi włosami. Ruszała się jak pies z przetrąconą łapą, kołując i przypadając. Źrenice jej pełne były ciepłej bieli ślepoty i tryskały z nich łzy. Dźwięki organów, to marudne, to śpiewne, płynęły ku nam. Ich lot był trudny, ich trop wlókł się żałośnie i długo.

Starucha prowadzi narratora do kościoła; biegną, mijając ślady zniszczenia, które nie tak rzucają się w oczy, jak przedziwne obrazy „heretyckiego i zachwycającego pędzla pana Apolka”.

Słuchałem [organów, na których usiłował grać Afońka Bida] rozglądając się, ślady zniszczeń wydawały mi się bagatelne. Ale innego zdania był pan Ludomirski, dzwonnik od świętego Walentego i mąż ślepej staruchy.

Ludomirski wypełzł nie wiadomo skąd. Wkroczył do kościoła miarowym krokiem, z opuszczoną głową. Starzec nie ośmielił się nakryć czymkolwiek rozrzuconych relikwii, ponieważ zwykłemu człowiekowi nie wolno tykać tego, co święte. Dzwonnik padł na błękitne płyty podłogi, podniósł głowę i siny jego nos wzniósł się nad nim jak sztandar nad umarłym. Siny nos drżał nad nim, a wtedy właśnie obok ołtarza zafalowała aksamitna kotara i rozsunęła się z furkotem. W głębi odsłoniętej niszy na tle nieba poradlonego chmurami widać było biegnącą brodatą figurę w pomarańczowym kontuszu – bosą, o rozdartych, krwawiących wargach. Chrapliwy wrzask targnął wówczas naszym słuchem. Człowieka w pomarańczowym kontuszu ścigała nienawiść i dosięgała już pogoń. Zgiął ramię, aby zasłonić się przed ciosem. Z jego ręki purpurowym potokiem biła krew. Kozaczek stojący obok mnie wrzasnął i z opuszczoną głową rzucił się do ucieczki, chociaż nie było przed czym uciekać, ponieważ postać w niszy – to był tylko Jezus Chrystus – najniezwyklejszy wizerunek święty, jaki widziałem w życiu.

Zbawiciel pana Ludomirskiego był oto kędzierzawym Żydem z kudłatą bródką i niskim, zmarszczonym czołem. Zapadłe jego policzki malowane były karminem, nad przymkniętymi z bólu oczami wyginały się cienkie, rude brwi.

Wargi miał rozdarte jak koń, polski jego kontusz ściągnięty był drogocennym pasem, a pod kaftanem dygotały porcelanowe nóżki, malowane, bose, porżnięte srebrnymi gwoździami.

Tu już prawie koniec opowiadania, które przytaczam w tych fragmentach nawet nie ze względu na osobliwości beresteckie, choć Chrystus w pomarańczowym kontuszu działa na wyobraźnię, skręcając ją w potrójny węzeł, na którym oby się obwiesił stereotyp wszelkiej maści, zwłaszcza zaś czarnej.

Cytuję ze względu na język. Takie zdania jak „Brzuchaci i miłościwi – stali jak dzwony na rosistej trawie” czy „Ich lot był trudny, ich trop wlókł się żałośnie i długo” przywracają wiarę w sens istnienia przymiotników. Żaden wymiar pokręconej biografii Babla i ponurych (jak każde inne) czasów, w których żył, pisał i umarł, nie jest w stanie unieważnić mistrzostwa tej prozy, której ledwie drobną próbkę widzicie tu, powyżej.

aneks

(czyli cytowane wyżej fragmenty w oryginale)

Дивизия наша заняла Берестечко вчера вечером. Штаб остановился в доме ксендза Тузинкевича. Переодевшись бабой, Тузинкевич бежал из Берестечка перед вступлением наших войск. О нем я знаю, что он сорок пять лет возился с богом в Берестечке и был хорошим ксендзом. Когда жители хотят, чтобы мы это поняли, они говорят: его любили евреи. При Тузинкевиче обновили древний костел. Ремонт кончили в день трехсотлетия храма. Из Житомира приехал тогда епископ. Прелаты в шелковых рясах служили перед костелом молебен. Пузатые и благостные – они стояли, как колокола в росистой траве. Из окрестных сел текли покорные реки. Мужичье преклоняло колени, целовало руки, и на небесах в тот же день пламенели невиданные облака. Небесные флаги веяли в честь старого костела.

[старуха] с распущенными желтыми волосами. Она двигалась, как собака с перебитой лапой, кружась и припадая к земле. Зрачки ее были налиты белой влагой слепоты и брызгали слезами. Звуки органа, то тягостные, то поспешные, подплывали к нам. Полет их был труден, след звенел жалобно и долго.

Я слушал, озирался, следы разрушения казались мне невелики. Но не так думал пан Людомирский, звонарь церкви святого Валента и муж слепой старухи.

Людомирский выполз неизвестно откуда. Он вошел в костел ровным шагом с опущенной головой. Старик не решился накинуть покрывала на выброшенные мощи, потому что человеку простого звания не дозволено касаться святыни.

Звонарь упал на голубые плиты пола, поднял голову, и синий нос его стал над ним, как флаг над мертвецом. Синий нос трепетал над ним, и в это мгновение у алтаря заколебалась бархатная завеса и, трепеща, отползла в сторону. В глубине открывшейся ниши, на фоне неба, изборожденного тучами, бежала бородатая фигурка в оранжевом кунтуше – босая, с разодранным и кровоточащим ртом. Хриплый вой разорвал тогда наш слух. Человека в oранжевом кунтуше преследовала ненависть и настигала погоня. Он выгнул руку, чтобы отвести занесенный удар, из руки пурпурным током вылилась кровь. Казачонок, стоявший со мной рядом, закричал и, опустив голову, бросился бежать, хотя бежать было не от чего, потому что фигура в нише была всего только Иисус Христос – самое необыкновенное изображение бога из всех виденных мною в жизни.

Спаситель пана Людомирского был курчавый еврей с клочковатой бородкой и низким, сморщенным лбом. Впалые щеки его были накрашены кармином, над закрывшимися от боли глазами выгнулись тонкие рыжие брови.

Рот его был разодран, как губа лошади, польский кунтуш его был охвачен драгоценным поясом, и под кафтаном корчились фарфоровые ножки, накрашенные, босые, изрезанные серебристыми гвоздями.

mułąb – on sam

mułąbowacenie – proces realnego lub metaforycznego nasilenia mułąbowatości (+ odp. modyfikacje: zmułąbowacenie – proces dokonany, odmułąbowacenie – proces odwrócony, przemułąbowacenie – proces przemiany przesadnej, rozmułąbowacenie – dekompozycja, dekonstrukcja lub destrukcja wskutek procesu mułąbowacenia, umołąbowacenie – [arch.] zmułąbowacenie przedstawiane jako lepsze niż jest; itd.)

mułąbowacić – być podmiotem mułąbowacenia

mułąbowacieć – być przedmiotem mułąbowacenia

mułąbowatość – zestereotypizowany, funkcjonalny aspekt „bycia mułąbem”, np. użyty w redukcji opisu nie‐mułąbów (do stereotypowych cech mułąba)

mułąbować – wchodzić w role, funkcje lub czynności właściwe mułąbowi, często w aspekcie redukcyjnym lub przenośnie

mułębi – wiązany z mułąbem; może dotyczyć własności wewnętrznej lub zewnętrznej mułąba

mułębić (się) – oddziaływać na coś/kogoś (siebie) mułębiością (+ odp. modyfikacje)

mułębieć – realnie lub metaforycznie przemieniać się w mułąba (+ odp. modyfikacje)

mułębiość – esencja „bycia mułąbem”, specyfika cech przynależnych mułąbowi, a nie przynależnych innym

...?


D O P I S A N E 13 kwietnia 2009, z inspiracji kwikaTelemacha

Dodatkowe modyfikacje mułąbowacenia:
omułąbowacanie – stopniowe (nieśmiałe, skryte itd.) obejmowanie kogoś/czegoś mułąbowaceniem

mułębizacja – proces poszerzania lub pogłębiania oddziaływania mułębiością, pot. także skutki tego procesu

demułębizacja – proces eliminowania wpływów (skutków) mułębizacji

mułębizator – czynnik (lub osoba) podtrzymujący (podtrzymująca) mułębizację

Fragment Słownika chazarskiego Milorada Pavića (tCHu, Warszawa 1993).

Al-Bakri, „Hiszpan”, posługiwał się znakomitą arabszczyzną, jaką mówią aniołowie, lecz w ostatnich latach życia, w głębokiej starości, jego styl uległ zmianie. Stało się to wówczas, gdy zaczął karmić swój rok sześćdziesiąty siódmy; był łysy, leworęki i prawonogi, a jedyne, co mu pozostało, to para dużych, pięknych oczu jak dwie błękitne ryby. Pewnej nocy al-Bakri miał sen, w którym jakaś kobieta dobijała się do jego drzwi. Przez otwór w drzwiach, w świetle księżyca, dobrze widział z łóżka jej twarz upudrowaną, jak u dziewic, mączką rybną. Gdy podszedł, aby ją wpuścić do domu, okazało się, że stukając nie stała pod drzwiami, lecz siedziała. Siedząc była taka wysoka, jak on. A gdy zaczęła wstawać, trwało to tak długo i sięgnęła takich wysokości, że przerażony al-Bakri, zamiast we własnym łóżku, gdzie śnił wspomniany sen, obudził się w klatce. Był dwudziestoletnim młodzieńcem, lewonogim, o długich kędzierzawych włosach i brodzie, z którą wiązało się całkiem nieuzasadnione wspomnienie: maczał brodę w winie i omywał nią piersi jakiejś dziewczyny. Nie znał języka arabskiego, a ze strażnikiem, który wypiekał dla niego chleb z  mączki muszej, rozmawiał bez przeszkód: strażnik rozumiał jego język, on natomiast nie. W gruncie rzeczy nie znał już ani jednego języka, i to był jedyny ślad prowadzący do niego dawnego sprzed obudzenia.

Klatka wisiała nad wodą. Gdy nadchodził przypływ, tylko głowa wystawała al-Bakriemu nad fale, podczas odpływu zaś mógł schwytać ręką raka lub żółwia, albowiem woda morska ustępowała, wzbierała natomiast woda rzeczna, i słodką wodą zmywał z siebie słoną. Pisał w tej klatce zębami na skorupach raków i żółwi. Nie umiał jednak przeczytać tego, co napisał, i wypuszczał zwierzęta do wody nie wiedząc, jakie przesłania wysyła w świat. Kiedy indziej znów, chwytając żółwie podczas odpływu, znajdował na ich skorupach jakieś zapisy, odczytywał je, lecz nie rozumiał ani słowa. Umarł śniąc słone piersi kobiece w sosie z bólu zębów i ucząc się na nowo języka Księgi Boga od drzewa, na którym wisiała jego klatka.

W nowym roku dużo pracy, mało czasu; po internecie zatem tylko tuptam, od czasu do czasu pisząc śledzienniczy komentarz, a jeszcze częściej – poprzestając na superśledzienniczym komentarzu w myśli (są wyjątki, ale chyba jestem bardziej zmotywowany negatywnie, czepialsko, zwłaszcza w warunkach niedoborów czasowych). No i tak tuptając trafiłem na blogu pocztówki z Laputy na ogłoszenie konkursu. Na limeryk, którego pierwszy wers miał brzmieć następująco:

Pewien blady bikiniarz z Sanoka

Zdumiało mnie nieco to zestawienie (skądinąd, w pewnym sensie charakterystyczne dla autorki pocztówek), więc – niewiele myśląc – postanowiłem wziąć udział w konkursie [1] i wkleiłem następujący limeryk, który zamieszczam z dopracowaną interpunkcją:

Pewien blady bikiniarz z Sanoka
plaż unikał, by nie wyjść na zboka,
ale że często grzał
swój organ wewnątrz ciał,
czerwonego miał, jak u smoka.

Nic nadzwyczajnego, trudno ukryć, niemniej – żeby się mój dziesięciominutowy wysiłek nie zmarnował [2], postanowiłem podzielić się z wami odautorskim komentarzem; a nuż wyjdzie z tego mini‐lekcja (limeryczna).

wartość bezwzględna a wartość kontekstowa

Co do wartości bezwzględnej, trudno mi być obiektywnym (jak napisałem: nic nadzwyczajnego), zwyczajowo ocenę w.b. pozostawia się czytelnikowi. Czym innym jest jednak ocena wartości kontekstowej, czyli orzeczenie, na ile wytwór spełnia warunki konkursu. A te były dwa: (1) limeryk, (2) z takim‐to‐a‐takim pierwszym wersem.

Jestem mocno przywiązany do poglądu, że limeryk musi wypełniać dobrze przecież określone wymogi formalne. Żadnych, psiakrew!, odstępstw, zwłaszcza gdy chodzi o układ rymów i rytm! Tu jestem dość zadowolony; ostatni wers jest o sylabę krótszy od pierwszego (i drugiego), ale przemieszczenie akcentu, powodujące (wymuszoną i całkiem OK z semantycznego punktu widzenia) pauzę po przecinku, rekompensuje to uchybienie. Uznałbym zatem, ze mój limeryk jest limerykiem.

A po drugie, nie tylko (co jest oczywiste) zawiera obowiązkowy wers pierwszy, ale także buduje sens całości na określeniach (skojarzeniach) w tym wersie zawartych.

blady bikiniarz

Bikiniarz (nie znających tego historycznego pojęcia wypada odesłać do Tyrmanda) przynależy do szeroko rozumianego przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W zasadzie jest stworzeniem miejskim, ale występował też, w nieco rozcieńczonej wersji, i poza terenami mocno urbanizującymi się. Byśmy dziś powiedzieli także, że jest stworzeniem raczej nocnym, a przynajmniej wieczornym; byłby to pogląd mylny. Charakterystyczne plerezy i – dajmy na to – specjalnie eksponowane przez podciągane nogawki super‐kolorowe skarpetki można było zaobserwować na bazarach, w poranno‐kacowych parkach, a popołudniami – przed kinem. Nie musiał zatem bikiniarz być wampirzo bladym; bikiniarskie zajęcia, choćby opisane w Złym, nie wykluczają wizyt na plażach czy basenach, co dodatkowo uzasadnione jest tym, że to tradycyjne rewiry rwania.

Nie widać zatem żadnego powodu, by bladość bikiniarza miała być cechą charakterystyczną gatunku. Musimy więc uznać bladość tego bikiniarza za cechę osobniczą, specyficzną i wyróżniającą.

Przypomnieć tu trzeba na marginesie, że były to czasy, w których słońca (i opalania się na brąz!) nie uważano za groźne i złe. Przeciwnie, opalenizna była modna i świadczyła o zdrowiu, dobrej kondycji itd. Przypominają mi się (a propos) opowiadania Iwaszkiewicza, w których rozebrany do kąpielówek ludowy efeb, opalony i krzepki, był przedmiotem pożądania nawet (lepiej urodzonych) panien z tego czy innego Wilka.

Coś zatem szczególnego (pod względem braku jakiejkolwiek opalenizny) musiało być z naszym, konkursowym bikiniarzem. Wers drugi limeryku sugeruje, że była to cecha permanentna, której rzeczony bikiniarz się wstydził. Czy nie jest za mocne uznanie świecenia bladością na plaży, pełnej opalonych ciał, za zboczenie? Zwykły człowiek może by się nie wstydził, ale bikiniarz? Osobnik podlegający bezwględnemu dyktatowi środowiskowej (subkulturowej) mody? Może słowo „zbok” (jestem też świadomy, że to leksykalny anachronizm) jest przerysowaniem. Myślę jednak, że konwencja limeryczna dopuszcza nawet wiekszą przesadę.

grzanie

Limeryczna, lekko świntusząca (co gatunkowo nie tylko dopuszczalne, ale wręcz pożądane) akcja kulminuje w wersach trzecim i czwartym. Bo oto okazuje się, że – choć blady, miał branie (że tak powiem, popełniając z kolei drobny anachronizm genderowy). Wbrew wspomnianemu wcześniej kultowi krzepy/opalenizny, który – znów z pewną przesadą – możemy uznać za obowiązujący w owych czasach.

Tę zagadkę, na której pełną ekspozycję nie ma miejsca w zwięzłej limerycznej formie, może wyjaśnić miasto Sanok. To właśnie z Sanoka pochodzą obaj nieżyjący już Beksińscy. Młodszy z nich, Tomasz, już w czasach licealnych (jak głoszą relacje świadków epoki) uprawiał, wyprzedzając nawet światowe tendencje, swoisty gotyk: kult wampiryzmu, ciągoty samobójcze, inscenizowane ku poklaskowi rówieśników (i rówieśniczek!) itd. Mroczne treści malarstwa jego ojca, Zdzisława, mogły – twierdzą niektórzy – wzmacniać te tendencje Tomasza (jak wiemy, po latach owocujące samobójczą śmiercią).

Nie jest całkiem od rzeczy założyć przez moment, że z owym wampiryzmem panów B. mogła mieć coś wspólnego atmosfera ich rodzinnego miasta. A więc i bikiniarz z Sanoka mógł być produktem wampiryzmu miejsca, a jego bladość mogła mieć wzięcie (u kobiet) podobne, jak w dwie dekady później wśród licealistek „bladość” wampiryczna T.B. Ten więc bikiniarz mógł być zatem osobnikiem specyficznie nocnym. To dlatego jego ew. pojawienie się na plaży musiałoby być uznane za zboczenie, za coś niezgodnego z jego (wampirzą) naturą.

smok

To motyw najmniej udokumentowany. Czy smoki mają organy płciowe (powinny!) i czy są one czerwone, przynajmniej u samców, w sposób jakoś szczególny? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, choć hipoteza wydaje się być bardzo prawdopodobna. Smoki to stworzenia ogniste; kopulacja jest (twierdzą pewni) najbardziej ognistym (poza zionięciem) aktem. 2 do 2 i wychodzi 4; gdyby smok był tak oczywistym elementem naszej kultury, jak np. chińskiej [3], w przysłowiach o smoczych kutasach pojawiałaby się czerwień; żywię takie mocne przekonanie.

tytuł (1), pointa

Melusine, autorka pocztówek i konkursodawczyni, opatrzyła zgłoszone limeryki tytułami własnymi. Mój najpierw ochrzciła „limeryk starego świntucha”. Dlaczego starego?! Dlaczego świntucha, skoro obok pojawiły się znacznie bardziej wulgarne, nie bawiące się w eufemizmy utwory? Być może sama dostrzegła tę niestosowność, bo parę godzin później występował już jako „limeryk tylko dla dorosłych”. Też, moim zdaniem, kulą w płot. Przedszkolaki moga czytać bezpiecznie, zapewne niewiele rozumiejąc. Dzieci ciut starsze muszą (jak sądzę; tu mogę się wszakże mylić) chwilkę pokombinować, zanim ustalą, o co chodzi.

Wyobraźmy sobie jednak lekturę limeryku w czasach przezeń opisywanych. Niech czytają bikiniarze, ludzie, których obcykanie ze społecznie czy medialnie dominującymi wulgaryzmami (epoki dzisiejszej), z tym już poniekąd zrutynizowanym automatyzmem skojarzeń, nie było – obstawiam – jeszcze tak dojmujące. I co, po pewnym wysiłku, mogą wyczytać ze zdania „czerwonego miał, jak u smoka”?

Ano, coś w rodzaju „ależ... czerwony to chuj!” Czyż nie właściwa pointa dla czasów przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych?

tytuł (2)

Nie podobają mi się oba tytuły dodane. Zaproponuję więc własny, który będzie już na samej granicy limerycznego ześwintuszenia, wprowadzi za to nowy wymiar łączności wszystkich (no, może poza smokiem) omówionych tu elementów, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki słonecznej. Dopisanie takiego tytułu uczyni z mojego limeryku utwór całą gębą postmodernistyczny, pełen świadomie wmontowanych anachronizmów, z kilkoma piętrami den. Oto zatem ponownie limeryk z tym (paskudnym) tytułem:

dziura ozonowa

Pewien blady bikiniarz z Sanoka
plaż unikał, by nie wyjść na zboka,
ale że często grzał
swój organ wewnątrz ciał,
czerwonego miał, jak u smoka.

Dziękuję za uwagę.


PRZYPISY
[1] oj, nienajlepiej przygotowanym
[2] połowa konkursowych utworów nie spełniała warunku „bycia limerykiem”; w tej sytuacji zrezygnowałem z nagrody
[3] 龍 [dop. w 2022]

Korzenie rebetiko [czasem słowo ρεμπέτικο (pl.: ρεμπέτικα) bywa też transliterowane jako rembetiko] wywodzą się z miast Azji Mniejszej (takich jak Smyrna czy Stambuł) początku XX wieku. Małe grupki muzyków o rozmaitym – greckim, żydowskim, ormiańskim czy cygańskim – pochodzeniu spotykały się, by śpiewać i grać improwizowaną muzykę, często stosując frazę aman, aman między strofami; słowo aman znaczy po turecku coś jak niestety albo litości! Styl zaczął być znany pod nazwą Café Aman, a piosenki – jako amanedhes. (Źródłosłów terminu rebetika nadal jest niejasny, choć najszerzej akceptowana teoria twierdzi, że słowo związane jest z tureckim okresleniem harabat, oznaczającym w ottomańskiej Turcji ruiny, slumsy, knajpy; harabati zaś – pijaków, cyganerię.)

Anastasia Tsioulcas na stronach National Geographic World Music

Gdy Imperium Ottomańskie rozpadło się, a Grecja straciła na rzecz świeżo powstałej Republiki Tureckiej wszystkie zyskane po I wojnie światowej terytoria, przesiedlenia i kontrprzesiedlenia objęły również greckich muzyków, którzy z Azji Mniejszej musieli przenieść się do greckich miast. I tak miejski folklor grecki przeżył fuzję z amanedhes; napływowi harabati przemieszali się z miejscowym proletariatem. Uciekinierzy często bez środków do życia, narażeni na ostracyzm ze strony „prawdziwych” Greków, szukali pocieszenia m.in. w portowych (bo trafiali głównie do miast portowych) tekes – palarniach opium.

I tak narodziło się klasyczne rebetiko – piosenki o przeciwnościach losu, o miłości i rozstaniu, piosenki więzienne i songi o narkotykach.

Grecja miała wyjątkowe nieszczęście do reżimów: poczynając od dyktatury Metaxasa (1936), przez okupację niemiecką i wreszcie na przełomie lat 60. i 70. (junta pułkowników) rebetiko było zakazane i tępione. Ale przeżyło.

Saudade é arrumar o quarto
do filho que já morreu.

Saudade to sprzątanie
w pokoju zmarłego syna.

[Chico Buarque, Pedaço de mim]

[...] wpadłem w głęboki zielonooliwkowy dół (z oddali słychać fale łamiące się na jakimś klifie i zrezygnowany pomruk fadisty, któremu mewa obsrała gitarę) – chwilę potrwa nim z niego wychynę.


W komentarzu andsol:

Wolałbym porządkowanie zamiast sprzątania (arrumo a escrivaninha, porządkuję biurko). A z saudade nie jest łatwo, można odczuwać ją za zmarłymi, ale niekoniecznie ma bolesne konotacje. To odczucie braku, kojarzone chyba bardziej z ciepłym wspomnieniem niż z melancholią.

A Chico Buarque to dość wyjątkowa postać, nie tylko dobry artystycznie (autor, kompozytor, piosenkarz) ale i bardzo przyzwoity jako człowiek...

newer entries »