Najpierw bierzemy Kunderę, który dziś już zasadniczo nie istnieje, ale, zanim się roztopił we francuskich rozważaniach [niech to zabrzmi jak poczeska aluzja do French theory], pisał (jako trzydziestoparolatek) swoje směšné lásky; wychodziły w trzech „zeszytach” od 1963, potem zebrały się w tom[y], z przekładem na polski [Śmieszne miłości. Anegdoty melancholijne, 1971: wyd. uzup.]. Są to anegdoty o porażkach (nagminnych) i sukcesach (gorzkawych) prowincjonalnych inteligenckich uwodzicieli, niewiele w tych opowieściach pełniejkrwistych postaci kobiecych, Kundera jest pisarzem konceptu, nie ciała–bytu, kobieta w Śmiesznych zbiega do konceptu obiektu (przeważnie).

Potem bierzemy Hrabala; Hrabalów – ze względu na styl i konstrukcję – jest wielu, wybieramy tego z Postrzyżyn (1976, przekład polski 1980), pisał to [także melancholijne, ale zupełnie inaczej] długie opowiadanie, czy też mikropowieść, jako sześćdziesięcioparolatek, pisał jako kobieta w pierwszej osobie i czasami [mówiła ona] zdania niepomiernie złożone, choć horyzontalne w przestrzeni i czasie. Dużo w Postrzyżynach i ciała, i bytu.

(Moglibyśmy wziąć kogoś/coś innego albo nie brać nic wcale, byłby to inny punkt startu.)

Śmieszne miłości ustanawiają męskocentryczny paradygmat [nazwijmy:] poznawczy. I teraz, wcale nie opuszczając tego paradygmatu, bierzemy kobietę Kunderowską, [powiedzmy:] odmęsko postrzegany obiekt, i wyposażamy ją w Hrabalowski głos, nieprzerwany potok opowiadaczki.

W tym miejscu możemy wskoczyć w Hotel ZNP, debiut powieściowy Izabeli Tadry [Filtry 2024]. (Sam wyskoczyłem [skok retrospektywny] ze wskazanego miejsca dopiero po lekturze kilkanastu początkowych stron, może robię przyszłym czytelnikom Tadry psikus tym czeskim [przygodnym] kontekstem?)

* * *

Zdania Izabeli Tadry także są niepomiernie złożone, ale nie horyzontalnie: narratorka B zwraca się w mowopiśmie do osoby [pana] A, ale natychmiast w jej zdaniu pojawiają się kolejne mówiące osoby, M, W, N, A‑prim [-bis etc.], które zwracają się do B lub pozostałych, opowiadając o zdarzeniach i/lub streszczając wy‐/‐odpowiedzi kolejnego rzędu kolejnych osób; są to więc zdania rekursywnie zagnieżdżone, z trybem mowy zależnej/niezależnej epistemicznie migotliwym.

Skuteczne przeprowadzenie [b. długiego] zdania przez zmienne w rytmie wskoczenia/wyskoczenia do/z poziomów głębszych to technicznie bardzo trudne zadanie, gdy ma się [a ma się] na celu klarowność porządków: kto o kim‐czym do kogo co mówi. Przyznaję, z czytelniczą satysfakcją, że IT wywiązała się z tego zadania znakomicie, niemal perfekcyjnie.

Nie wiem, nie będąc erudycyjnym literaturoznawcą, komu można przypisać wynalazek zdania szkatułkowego, wiem natomiast, że to właśnie ten literacki uchwyt, którym IT posługuje się wprawnie (i nie bez zauważalnej przyjemności) scala Hotel ZNP w jedną dobrze czytającą się całość.

Powieść wyszła jakiś czas temu (chyba w kwietniu) i nie przeszła bez echa. Echa były różne; chyba Dariusz Nowacki w „Wyborczej” zwrócił (doceniającą) uwagę na wymiar (i walor) literacki tekstu, z kolei Paulina Małochleb w „Dwutygodniku” zajęła się bardziej „tematem” (oraz literacko‐socjologicznym usytuowaniem tekstu na tle trendów ducha epoki i tem podobnych), orzekając w tezie niewypełnienie wyzwania (którego wszakże autorka wcale nie musiała przed sobą stawiać).

* * *

A Hotel ma też wymiar metaliteracki. B, wyprowadzona przez matkę z rodzinnego mieszkania do sublokatorskiej pozycji u „cioteczki”, wpada w pastisz Stancji Grzegorzewskiej (z retroukłonem w stronę Książeczki wojskowej Pawlaka). Jazda na wielbłądku, Beduin‐gwałciciel itd. – pigułkowa parodia W pustyni i w puszczy. Jest tego więcej. Tutaj, uprzedzając, że to jednak #spoiler, zacytuję jeszcze tylko – dla smaku – fragment prozy z Hotelu:

Nie sądzę, żeby którekolwiek z nich, a nawet pana, zainteresował czy poruszył prawdziwy przebieg wieczoru, kiedy z tamtego faceta, z którym w życiu bym tu nie przyszła, wyszedł sknera i zamiast koksu zaserwował mi amfę, i słowem się nie zająknął, bo gdyby choć wspomniał o tym, nie byłoby może kolejnych rozczarowań, a tak to skończyłam wieczór, szepcząc, że jestem krucha i biała jak opłatek, aż w końcu od tego szeptania i podłej amfy zemdlałam, a on klęczał nade mną i płakał, i prosił boga, w którego nie wierzył, żeby nie pozwolił mi umrzeć, bo jak on się z tego wytłumaczy. Jego łzy spadały na moje blade i chude ramiona, a duch mój unoszący się nad dywanem, na którym leżałam, zapytał, czemu, cwelu pierdolony, nie zadzwonisz po pogotowie. Nie mogę, zanosił się płaczem tamten, nie mogę, mam źrenice jak guziki, mam źrenice jak pięciozłotówki, będą z tego tylko problemy, kłopoty będą, trzeba czekać, trzeba do rana czekać, aż jej przejdzie, jeśli ona przetrzyma do rana, boże, nie pozwól jej umrzeć, chlipał, jeśli przetrzyma do rana, to zadzwonię po pogotowie, bo jak nie przetrzyma, to nie wiem, co zrobię.

No, kurwa twoja mać, odpowiedział mój duch, bardzo już rozsierdzony, ty świński ryju, nic tu po mnie, i wrócił na miejsce, ja zaś martwą uniosłam powiekę i cicho pisnęłam, że muszę siku. A ten w ryk i zamiast pomóc mi się podnieść, zaczął smarkać w ręcznik. Siku muszę, szepnęłam słabo, muszę, inaczej nasikam na dywan jak piesek, a to był nowy dywan, bo ja bardzo chciałam czerwony zamiast tamtego zarzyganego, zanieś mnie do wanny, poprosiłam, i kiedy tak leżałam w tej wannie, nie całkiem jeszcze przytomna i całkiem blada, pomyślałam [...]

Bywa bardzo śmieszna ta proza.

* * *

Ponieważ zamierzam (mocno) zachęcić do lektury [osoby, co jeszcze nie czytały powieści IT], nie zamierzam wiele streszczać.

Nie od rzeczy będzie jednak parę słów o UKOL‑u. UKOL [Uogólniony KOncept Literacki] jest w Hotelu matrycą typu, symulującą realne postacie. Ten pan [A], do którego od początku zwraca się narratorka B[elcia] i który jest formalnie adresatem całej – złożonej w powieść – wypowiedzi B, ma, jak się okazuje, szereg echowych wariantów [dlatego A‑prim etc.], nawet (jak się również okazuje) nie tylko powiązanych [anegdotycznie czy quasi‐życiorysowo] z B. Są niczym innym jak instancjami UKOL‑a, w zasadzie, a i przez tożsamościosceptyczną postawę autorki^, nieodróżnialnymi. Zagadka wyróżnienia postaci W, obdarzonej wyrazistszą biografią i własnym imieniem, niech będzie przynętą na czytelnika.

Tadra, osadzając postać [i jej mowopiśmię] narratorki w świecie zaludnionym przez UKOL‑e (B w sumie też UKOL), idzie o krok dalej niż Kundera w Śmiesznych; ten swoje [męskie] postacie rysuje jednak realistycznie i odróżnialnie.

I to napięcie między niepomiernie złożonym rekursywnym zdaniem‐szkatułką, a wyraźniejącym UKOL‐owym charakterem dramatis personae, jest napięciem podstawowym, napędzającym [przynajmniej dla mnie] lekturę.

Oczywiście, można warstwę fabularną (anegdotyczno‐obyczajową) Hotelu ZNP interpretować na różne sposoby; jakoś dowodzą tego opublikowane dotąd recenzje.

Na zakończenie autorka funduje czytelnikowi ostatni, nienumerowany rozdział[ek]; gdyby podjąć re‐lekturę całości uwzględniającą wskazówkę zawartą w owej kodzie, może dochrapalibyśmy się jeszcze jednej interpretacji.

[Tytuł blogonoty odnosi się do pomysłu, że w oszczędnym wizualnie komiksie „dymków” z mową postaci jest tak wiele i tak złożonych, że muszą wydobyć się prostopadle w górę, utworzą całą dymną chmurę. Pomysł ten jest całkowicie poboczny.]

Paweł Stasiewicz książką z wierszami oprawa skórzana (papierwdole etc. 2022; pisałem o niej dobre rzeczy) dał się poznać w dwóch rolach: autora wierszy i projektanta książek, w obu z sukcesem. Jako projektant pojawiał się później to tu, to tam, konsekwentnie wykazując [m.in.] głębokie rozumienie cechy często zaniedbywanej, mianowicie tej, że ciało wiersza powinno być zwarte, mam na myśli: w druku.

Na dniach wychodzi druga książka PS, drugie pół (Convivo 2024), jako obiekt papierowy równie, na swój sposób, specyficzna co oprawa skórzana; powiedziałbym, że wcielił się w nią b. mocno uwspółcześniony duch japoński.

W debiucie PS umieścił na trzeciej stronie tytułowej kontur owalu, który można było interpretować jako [celną] metaforę wizualną „oprawy skórzanej” (w tym wypadku ciało piszącego zredukowane do organu ekspresywnego, tj. głowy).

Owal wrócił na pierwszej stronie drugiego pół, ale widać tylko [prawą (patrzącego)] połowę. Nadto, pojawiają się dyskretne cyfry 1 i 2, jedynka wewnątrz zarysu owalu, dwójka na zewnątrz. Oto podwójna (i wyczerpująca) wykładnia drugiego pół: recenzenci mogą odłożyć klawiatury.

Zanim sam to zrobię, wspomnę parę kwestii.

Po pierwsze, drugie pół to książka luksusowa, autor i wydawnictwo mieli ten luksus, że mogli sobie pozwolić na hm, ekstrawagancje zwykle niemożliwe z powodu ograniczonego budżetu. Tu na przykład pierwsze 32 strony tomu są, nie licząc minimalistycznej paginy + żywej, puste, jak [lewe (patrzącego)] pół zarysu owalu ze strony pierwszej. W dalszej części pojawiają się wiersze poprzedzielane (w trudno odgadnialnym rytmie) grafikami [część z nich jest także pusta], których styl, nawpółprzeciwkaligraficzny, nazwałbym miejskim sumizuri‑e. (Ekstrawagancji, tak je nazwijmy, jest więcej.)

Po drugie, wiersze. Dobre są. To, co się w nich dzieje, już pokazano: cyfry 1 i 2, przedzielone granicą „skóry”, patrzą na siebie (niczym dobrzypolacynagetto) – w tym podstawowym napięciu, między [niepełnym] wnętrzem a [bliskim, b. bliskim] zewnętrzem, rozgrywa się semantyczna akcja większości utworów. Oto wiersz, który trzeba cytować wizualnie:

Inny (b. miejskie „sumizuri‑e”), już tradycyjnie:

PŁASKIE DUCHY




Suche prostokąty leżą
rozłożone po przejściach
zmarnowanych deszczów

płaskie odjechania

Przelotne dywany z asfaltu
parkują jak na drzewach
i robią pod siebie

duchy samochodów

Po trzecie, milknę, ale szalenie polecając zaposiadanie drugiego pół. Dwa (z debiutem) wierszowe obiekty papierowe Pawła Stasiewicza nie tylko ozdobią każdą półkę; do tych wierszy (i książek) wraca się i będzie wracać.

Pierwszą Diunę scharakteryzowałem jako pompatyczną chałę (w tamtej minirecenzji zajmowałem się też mechaniką świata stworzonego przez Herberta, a w kolejnej blogonocie o charakterze aneksu – schyłkowością galaktycznego imperium Padyszacha). Nie spieszyło mi się zatem do oglądania części drugiej, a po obejrzeniu – do pisania blogonoty.

Co jednak czynię z kronikarskiego obowiązku. Druga Diuna to chaotyczna chała pełna dłużyzn (życzliwi recenzenci podkreślają jakość zdjęć pustynnych pejzaży ze szczególnym uwzględnieniem wizerunku czerwi, obrazy watowane muzyką Zimmera [*]), których namaszczona ekspozycja – mimo prawie 3 godzin trwania filmu – nie pozostawia wiele miejsca na przedstawienie szczegółów opowiadanej historii. Wobec czego Villeneuve ratuje się spłaszczeniami, kliszami, cięciami [wobec oryginalnego powieściowego światoprzedstawienia Arrakis, mechanizmów wszechobecnego knucia (zob. recenzję części pierwszej) i drogi Paula od obcoziemca po przywódcę].

W powieści wątki między zdradą Yueha a przejęciem imperatorskiego tronu rozwijają się przez parę ładnych lat [Alia zabijająca barona H. jest kilkulatką], w filmie to czas krótszy od ciąży Jessiki. Mamy uwierzyć, że Paul [b. źle obsadzony Chalamet, to się dobitnie potwierdza] w pół roku zjednoczył fremeńskie plemiona i poprowadził je do kosmicznego dżihadu – reżyser przecenia siłę oddziaływania muzyki Zimmera, ilustrującą wizje Muad’Diba, przedstawione wyjątkowo topornie (natrętne głosiki w głowie plus mina numer dwa Chalameta [„skrzywdzony nietoperz ślący łzawo‐maślane spojrzenia w przestrzeń” – autocytat z recenzji cz. pierwszej]). Niestety, nie działa. Zwłaszcza że widz nie znający powieści (albo: jej porządnych streszczeń) nie wyniesie z filmu wiedzy o cyklu przyprawowym i roli melanżu w kulturze fremeńskiej, musi przyjąć na wiarę [sfałszowane] motywacje Jessiki i bunt [sfałszowany] Chani, która w ostatnim ujęciu odjedzie na czerwiu w cliffhanger.

Villeneuve sztukuje kliszami. Czarno‐białe sekwencje to nachalne nawiązanie do hitlerowskich szwarc‐parad. Przerysowana rola Bene Gessserit plus przesadzone oddziaływania Missionaria Protectiva – prowadzą do kliszy religijnych [islamskich] fanatyków, choć zasadniczym fundamentem kultury fremeńskiej jest wizja „zielonej, obfitującej w wodę Arrakis”, wizja, która wyniosła ojca Lieta Kynesa do pozycji sprawczej. W powieści Chani jest córką Lieta, byłoby poniekąd uzasadnione oprzeć jej bunt na podstawie „ekologicznej”, choć Paul jako imperator mógłby „jednym skinieniem palca” przekształcić pustynną Diunę w zieloną Arrakis. Jednak Villeneuve najpierw wyjeżdża z motywacją u Chani pn. „bronić fremeńskiego ludu” [jako jedna‐jedyna fremenka! paradne], a potem osuwa się w grzęzawą nastoletnią zazdrość o imperatorską żonę Irulan. Wreszcie mechanika awansu Paula na przywódcę wszystkich fremenów: reżyser bezczelnie pozostawia mowę Muad’Diba (przed fremeńską radą wobec zgromadzenia rodów) nie tłumaczoną z fremeńskiego: coś tam gadali między sobą, nic nie rozumiemy, ale koniec końców – oczywiście – wyciągnęli broń jak jeden mąż, bo objawił się Mahdi.

Szkoda mi czasu na rozbieranie innych przykładów. Poza jednym.

W space operze warunkiem sine qua non jest istnienie statków kosmicznych przemieszczających się FTL [faster than light], bo inaczej zamiast centralnie zarządzanego imperium mamy miliony absolutnie odizolowanych światów. W Diunie monopol na podróże międzygwiezdne ma Gildia, której nawigatorzy bez arrakijskiej przyprawy nie są w stanie bezpiecznie wytyczać kosmicznych szlaków [dzięki indukowanemu przez przyprawę „przyszłowidzeniu”]. Imperium Szaddama jest imperium hydraulicznym, w którym zasobem osiowym jest właśnie przyprawa. Dlatego gdy [powieściowy] Paul grozi nawigatorom Glidii, że zniszczy całkowicie źródło przyprawy [nie, nie bronią atomową, zajrzyjcie do książki], jeśli natychmiast nie wywiozą militarnych sił wysokich rodów z układu Diuny, ci zaś wiedzą, że jest w stanie groźbę spełnić – błyskawicznie uszy po sobie i zmykają. Paul zostaje imperatorem: prawdziwym źródłem jego władzy jest kontrola nad przyprawą; szopka z małżeństwem to tylko fasada na rzecz polityki.

W filmie? Kluczowa rola Gildii zostaje spłaszczona, by nie powiedzieć: wymazana. Wysokie rody odmawiają wycofania się, za parę minut ruszy dżihad. Logika tego świata idzie się kochać. Nie zakładam, że Villeneuve jest głupi i tego nie rozumie, muszę więc uznać, że poświęca logikę na rzecz kolejnych filmowych scen militarnych, bo te się sprzedadzą (czworoboki wojsk, czarno‐białe ujęcia, trąby, maszyny bojowe – kontra dzicy Arabo fremeni).


PRZYPISY
[*] nie, nie jestem uprzedzony do Zimmera, np. ścieżki dźwiękowe do Sherlocków są absolutnie fantastyczne

W Ostatnich ludziach Macieja Jakubowiaka, tym ekskursywnym eseju o końcoświatowych doświadczeniach narracyjnych (za czym, lub przed czym, idą oczywiście także egzystencjalne), pośród mnogości wątków, przywołań tekstów kultury i zdarzeń z historii cywilizacji pojawia się czasami anonimowy mężczyzna, uwikłany w codzienność: ma małą córkę, psy, osobę czekającą, aż przyniesie jej z jakiegoś inpostu zamówione maseczki (pandemia), która zwraca się do niego per „kochanie”; mężczyzna przywołuje drobne (lecz i niedrobne) wydarzenia, notuje wrażenia, ulotne myśli. Nie narzuca się, występuje incydentalnie, jednak – tak chciał autor – podkreśla swoją jednostkową obecnością nieabstrakcyjny wymiar dociekań w sprawie końca świata.

Ze zdarzeń niedrobnych na przykład takie:

W końcu mężczyzna decyduje się na pochyłe. Pozłacane są dodatkowo płatne, ale na tym się nie oszczędza. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, okazuje się, że cenę obliczają od liczby liter. Facet w czapce Kawasaki podsuwa notes, mówi, żeby zapisać drukowanymi literami, żeby nie było wątpliwości. Mężczyzna próbuje, ale nie ma na czym oprzeć ręki, dłoń mu lekko drży. Przechodzą więc do biura, tam nawet działa klimatyzacja. Facet za biurkiem mówi, żeby podyktować, zaraz to wydrukuje z komputera, tak będzie najlepiej. „Albina?” – pyta. „Rzadkie imię, niecodzienne, babcia chyba długo żyła? Tak. A teraz data zgonu”.

Całą książkę wieńczy ekstra rozdział „Koda. Gorąco, środek lata”, w którym mężczyzna próbuje opowiedzieć o śmierci swojej matki, jednak, jak na człowieka pisma przystało, otacza swoją relację opowieściami innych [synów], pisarzy. Śmierć matki, mały koniec w osobistym wszechświecie: nie jest wyjątkowy. Jest jednak jednostkowy, szczególny.

Tam też akapit:

Mama, zanim została mamą, a była po prostu Anią Bagierek, skakała wzwyż. Wygrała nawet młodzieżowe mistrzostwa Polski. To musiało być koło 1963 roku. Pięć lat później Dick Fosbury na igrzyskach w Meksyku skoczył przez plecy i wszystko się pozmieniało. Nic o tym nie wiem, choć kiedyś o tym opowiadała.

* * *

Nie będę spekulować ws. powodów, dość że owo „nic o tym nie wiem” zamieniło się po paru latach w obszerną, ponadtrzystustronicową książkę, której tzw. premiera niebawem.

Hanka. Opowieść o awansie (Czarne 2024) byłaby – idę za własnym tropem – również esejem (który „trzeba trochę nagiąć”, pisze MJ, by pomieścił osobę/osoby jednostkowe w swojej zwykłości) – tym razem nazwijmy: inkursywnym. Będącym wycieczką do wnętrz umykających obserwacji z zewnątrz. Syn/wnuk Maciej pisze o matce Hance i babce Albinie. I, oczywiście, o sobie, dlatego że jego własna trajektoria zależy, zależała, wywodzi się z życia Hanki i Albiny, jest m.in. „opowieścią o awansie”, który nader powoli wysnuwał się z bytu – życiorysów, ograniczeń, pragnień etc. – poprzednich pokoleń.

Gatunkowo Hanka jest kundlem [u mnie nie jest to pejoratywne określenie]: mieszańcem eseju autobiograficznego, pewnej [rodzinnej] mikrohistorii i odległego echa powieści awanturniczej (od, powiedzmy, Smolletta poczynając). Z tym że tutaj główna awantura to przygoda z edukacją. Echo to realizuje się w [pastiszowej] konstrukcji całości [por. tytuły rozdziałów]: jest jednak ta konstrukcja prowadzona z żelazną konsekwencją, przykrytą dygresyjnym, niemal gawędziarskim tonem narracji.

O eseju autobiograficznym rozpisywać się nie będę; w Hance MJ często sięga po cytaty np. z Eribona czy Ernaux, nie dlatego jednak, jak sądzę, że jego ksiażka na nich się wzoruje, a dlatego, że byli ci autorzy rozlegle w Polsce czytani, dają więc jakąś ramę odniesienia, tym samym „rozpoznanie gatunkowe” jakoś funkcjonuje.

Słowo natomiast o mikrohistorii. Poza funkcją dokumentalną miewa ona jeszcze inną powinność: konfrontuje realia jednostkowych bytowań z dużymi narracjami, ideologiami epok, wystawiając je na próbę faktów. Dlatego MJ sięga po statystyki, szkicuje tła ekonomiczne, obyczajowe, polityczne: tak rozumiana [duża] historia zawsze jakoś ugina jednostkowe losy ludzi. Trzeba przyznać, że autor [pomijając bibliografię] maksymalnie „odjeża” opowieść z tzw. aparatu: Hanka jest książką naprawdę dla wszystkich.

Fraza Jakubowiaka, zdania kręte, wielekroć złożone, płynące swobodnie (widać wszakże, jak bardzo są poddane kontroli). Nie wiem, czy sam jestem fanem takiej frazy. Ale pomyślałem, że ta książka idealnie nadaje się na audiobooka! Słuchać w małych dawkach dziennych, podejmować rozważania (impresje?) na temat własnych i własnej rodziny przypadków. Od lat 16 do 90. Niechby się wydawnictwo zakrzątnęło.

* * *

O treści Hanki nie będę pisać, bo streszczanie nie ma sensu, a tezy autor ustawił w grzecznym porządku (do bicia albo przyjęcia; tak czy inaczej – do refleksji), trudno to zrobić lepiej, zresztą po co, skoro są i czekają. Po prostu trzeba książkę przeczytać [posłuchać?].

Joanny Łępickiej Zeszyt ćwiczeń (BL 2023) jest debiutancką książką z 38 wierszami [wg spisu treści]. Ma adekwatny tytuł i znaczącą okładkę.

Na której fotografia z warszawskiej Sali Kongresowej (z lat zapewne sześćdziesiątych); na scenie pojedyncza postać przed mikrofonem, widownia pełna, ale zbyt to wszystko spokojne, by mogło odnosić się do występu Rolling Stonesów z 1967. Postać jest jednak wycięta z foty, wewnątrz jej konturu sama biel, można powiedzieć, że została z fotografii wyjaśniona^, ale w znaczeniu dosłownym jest odwrotnie: na okładce tylko blachowaty token publicznego solo występu kogoś [jeszcze] bez tożsamości. Publiczność [we współczesnym odbiorze spowita mgiełką nostalgii czasu/miejsca] czeka, zaraz się zacznie. Czyli trzeba otworzyć książkę.

Kogoś, kto liczył na zyskanie przez okładkową postać tożsamości, czeka klęska urodzaju. W wierszach odzywają się najprzeróżniejsze –samości, tuż obok siebie, płynnie albo skokowo przechodzące jedne w drugie, głosy mówiące (w pierwszej osobie) mają łaciaty gender, przywołują rozmaite okoliczności prywatne [nie ma znaczenia, czy te skrawki odnoszą się do „faktów”, czy też są „zmyślone”], historyczne, mieszane; miejsca, zdarzenia, osoby. Pojawiają się cudze zdania, wyrazy, natrętne szepty. Ktoś powtarza yalla!, szczury mantrują buffalo, buffalo, buffalo; czy jest sens pytać: „czemu” [jest] i oczekiwać wyjaśniającej odpowiedzi [nie ma]?

Parę przykładów. W wierszu Coda to be:

[...]

Składam się na siebie.

Odkąd przejechał mnie 
autobus na skrzyżowaniu 
Lipowej z Malmeda,

i jestem też tobą, którego nie ma, 
mądry Icchoku, zabity trzy razy, 
dwa razy powieszony i raz rozstrzelany,
[...]

Lipowa z Malmeda krzyżują się w Białymstoku, a występujący tuż potem Icchok to właśnie Malmed (rzeczywiście „zabity trzy razy”, tamże), czemu jednak bieżący głos mówiący [resp. autorka] nazywa go „mądrym”? (Nie wiem.) Jak traktować „przejechał mnie / autobus”? (Jak tam sobie chcecie.)

W wyjątkowym wierszu (bo sąsiadujące wersy przedzielone linijką pustą, tekst przez to ażurowy, pełen światła, jedyny taki) Latarnia:

I ja Bela Bartók bałem się swojego ojca,

i ja Heweliusz srałem pod siebie,

Czy Bartók istotnie bał się swojego ojca? Cholera wie, jego ojciec zmarł, gdy przyszły kompozytor miał 7 lat. Czy Heweliusz istotnie srał pod siebie? Mogło tak być, na starość złożyła go choroba, a pielęgnowała żona.

Czy coś z tego wynika? Co latarnia oświetla? Co ich łączy? Można pytać, lepiej nie czekać na odpowiedź. Niemniej, obaj w dojrzałym wieku ożenili się powtórnie, obaj z szesnastolatkami [za tekstem zawsze stoi kosmos‐tekst]. (Jeśliby umarli na kozetce byli nieznani – kogo by to?)

Od ponad miesiąca wożę się z Zeszytem ćwiczeń i szukam słowa na ten rodzaj przemięszania, jaki uprawia Łępicka. Kłąb? Misz‐masz? Przeważnie ląduję w kipiszu, ale kipisz to bałagan zrobiony komuś przez kogoś z zewnętrza, gdy tutaj sama sobie kipisz [która to fraza znienacka naświetla metodę ^].

Ale też nie jest tak, że kipisz jest wszędzieobecny. Wiersze w Zeszycie przebiegają wiele rejestrów stylistycznych (jak to w ćwiczeniu), remixuje tu się np. formy sonetu, villanelli, pantumu, sestyny, moduł mixujący jednak każdorazowo wymyśla inne reguły (i ma bodaj inne za każdym razem powody [zob.]).

Fraza bywa zwięzła/cięta, ale bywa też rozlewna, spod znaku „mówiony potoczny”. Czytelnik idący pierwszy raz, po porządku, nigdy nie wie, co napotka na kolejnej stronie. (I może to zdanie niech stanie za recenzję; na inną mnie bodaj [chwilowo?] nie stać.)

Odrębnie powinno się omówić przygody wyrazów. O yalla! czy buffalo już wspomniałem. Ew. czytelnika Zeszytu zachęcam do zwrócenia uwagi na parę innych. Na przykład tarapaty. Albo akuratny. Wiersze zostawiają coś w rodzaju pieczęci leksykalnej: bywają „kosmopolityczne”, bywają „wschodnie”, bywają też krakowsko‐środowiskowe, a te różnice pola/zabarwienia często są nieostentacyjnie podbijane właśnie kilkoma wyrazami‐znacznikami.

między twoim a moim domem
  
chcę mówić akuratnie oświetlić tekst 
Hołynką zbieraczem ptasich gówien 
świecić w winerki krymki tranzle

ja pomiędzy winerki krymki tranzle
ja pomiędzy ja
ja pomiędzy ja pomiędzy ja

chcę wyrosnąć w stado 
i pozdrowić się z daleka 
złego nie pamiętać

wierzyć że pismo osłabia pamięć 
i jak pamięć nie służyć niczemu

W powyższym (jednym z najmniej „kipiszowych”) sygnatura poczwórna, w tym jedna nazwa miejscowości [Hołynek białoruskich jest z piętnaście, szukać pewnie lepiej na zachodzie wschodu]. „Krymki” proste, „winerki” chyba ustalone, najgorzej z „tranzlami”. Gołębie czy część uzdy? Ale nie trzeba nawet wiedzieć, by widzieć.

Zabawna sprawa z końcówką. W rozmowie z Michałem Mytnikiem autorka nie pamiętała [skąd pamięć], z jakiego wiersza ani [pismo/pamięć] skąd w ogóle [Tamuz w Fajdrosie]. Jeśli wierzyć zeznaniom. Niemniej, traktuję odwieńczenie tego wiersza jako dyskretne credo Ćwiczeń.

* * *

A teraz wiersz najjawniej nawiązujący do Šalamuna, nie tylko dlatego, że występuje tu wprost.

Święto trąbek
  
Rosz ha-Szana jest piękne, okrągłe jak chałka,
kieszeń roku. Tomek piekł ją z dyniami,
rok z szałwią. Masło. U Sofy, u Sofy
z Haną z Ljubljany rozmawiałam o Šalamunie.
Hana jadła ajdovi żganci. U Sofy, u Sofy
myślę o Dionizettim. I’m ok,
zastąp wszystkie płyny i dmij, wyjmij
jeszcze stołek dla Piotra. To piekło, to kawa.
Z Chrissi mieli myszy, ale mieścimy się. Szczury
świetnie pływają. W Dunaju, przez Dunaj,
szczur wchodzi mi do głowy i zaczyna myśleć:
Buffalo buffalo buffalo Buffalo. Polonishe.
Kunsthalle. Czołgam się do Picassa, choć tylko
Laurę się liczy. MQ. Mumok. Wejdę na górę
i zjadę na sam dół. Do Dunaju. Do rzeki.
Opróżnij swoje kieszenie do rzeki. Musisz wydać 100
dźwięków. Obyś był opieczętowany. To samo dla ciebie.
To samo, to samo dla ciebie.

Ładnie zrobione, jakby w duchu obrazka z toskańskiego stypendium. Pisał Miklavž Komejl (w posłowiu do Błękitnej wieży):

[...] między logiką samodzielności znaczącego i logiką, według której mowa jest bezpośrednim zapisem ujrzanego i dlatego zorganizowana jest według logiki widzenia, która w ostatecznym rozrachunku nie przynależy do mowy.

Tu wszakże ujrzane jest w sporej części przedprogramowane: kieszenie, rzeka, 100 razy szofar – to stałe składowe Rosz ha‐Szany; dystynkcja między widzeniemwiedzeniem słabnie. Sytuację komplikuje (albo: wzbogaca poza hm, ekfrazę z [I]RL) skipiszowanie: miejscami, osobami, potrawami, zwierzętami, tropami.

Buffalo. (Albo, w charakterze przypisu z : ubi, ubi, ubi, ubi, noc.)

U Komejla [tamże] można znaleźć i takie zdanie o pisaniu Šalamuna:

Jeżeli podkreśla niedookreślenie i brak świadomości własnych zabiegów [...], może to robić właśnie dzięki zaufaniu do precyzji instrumentu, którym się posługuje. W ostatecznym rozrachunku ufa w czytelność nieczytelnego – ze wszystkimi konsekwencjami, również tymi bolesnymi.

Cóż, sam jestem na antypodach tej/takiej wiary, mówię: „aha”, idę gdzie indziej. Nie wszystko jest dla wszystkich.

Niemniej, pisywał i takie wiersze, w których świadomość własnych zabiegów musiała być bardzo pewna, na przykład zamieszczony przeze mnie na blogu Kraków.

Jeszcze wcześniej (1974), jakby na tle wzburzenia, które wywołał debiutem i nast., wiersz History [z tomu Sokol], zaczynający się od oznajmienia:

Tomaž Šalamun je pošast. [is a monster w przekładzie na ang.]

kończył tak:

Ampak v Ljubljani rečejo ljudje: poglej!
To je Tomaž Šalamun, v trgovino je šel,
s svojo ženo Maruško kupuje mleko,
da bi pil mleko.
And that’s history.

O czym wspominam z dwóch powodów. Po pierwsze, wróćmy do wiersza Łępickiej Coda to be; sam początek:

Będę Bartókiem, będę Basquiatem, Bas Jan Aderem. 
Będę pisać o Maruszce i rozwiodę się z nią.
Znajdę soczysty mandaryn, zgubię się na morzu,

Tak, najpewniej to ta sama Maruša Krese, ex‐żona (ach, oboje już nie żyją).

Po drugie, po lekturze tam i sam Zeszytu [a właściwie: ciągle jeszcze bardziej w trakcie] zastawiam się, co dalej, w którą stronę pójdzie . Mnie, co prawda, akurat podoba się rozchełstanie i różnorodność tego debiutu, który, jak się zdaje, uciekł spod BL‐topora formowania w [jednolicący się] ‘projekt’ (może to współzasługa redaktora tomu). Gdyby miała tak pisać nadal, why not?

Ale nie zdziwiłbym się, gdyby założyła spiczastą czapkę i..., choć mogłoby to grozić jakąś utratą animalnej żywości wierszy z debiutu (na rzecz, hm, choćby fraz spiżowych^). Zobaczymy [?].

Krzysztofa Bartnickiego Sad zapięty. Krótka antologia przekładu (Officyna 2023) jest powieść fantastyczno‐historyczna, zrobiona na pozór antologii utworów epok zamierzchłych (lub mniej), tłumaczonych przez tym‐razem‐nie‐wypierającego‐się‐roli autora, od którego nazwiska zaczyna się ta nota, na języki oboczne, możliwie (lub mniej) przystępne czytelnikowi wczorajszemu (dzisiejszy dopiero powstaje), słowem – na fantastyczną polszczyznę strzyżoną (lub chełstaną) – jak krzewiny w zapuszczonym (można spłaszczyć: parahistorycznym) sadzie języka – w kształty niespotykane.

Rzecz jest skomprymowana w 84 strony (kilka z nich ostentacyjnie puste!), zapięte w efektowną okładkę; zawartość w nich to 20 przekładów, tekstów przemyślnie oprzypisowanych, ujętych w łuby zamiastwstępu i zamiastposłowia (tj. „Słowa końcowego”).

o metodzie

Można krótko: nie bądźcie niczego pewni, ale i tak okaże się, że nie ma to znaczenia.

Można na przykładach.

Na IV stronie okładki zwyczajowe teksty. Pomijam ustęp z recenzji wewnętrznej, który wszakże warto przeczytać (treść tej strony podaje wydawca na www, link wyżej), bo sensownie opisuje pozór, jaki powieść Bartnickiego przybrała. Dalej wywołuje się czwórkę Blurbistów, poczynając od:

Bartnicki chwycił się przepisywania.
    Mieczysław Czerneda

Czy podpisany pod tym lapidarnym stwierdzeniem istnieje? Jak najbardziej, to pseudonim literacki Mieczysława Jana Bierzyńskiego (1857–1898), „literata i jurysty” (z Kielc). Mimo pozytywistycznego osadzenia („bezpretensjonalny realizm”, pisano o jego nowelkach) najwyraźniej zdążył [krótko żył] zainteresować się też twórczością gatunkowo inną, w szczególności autora Myśliwic, Myśliwic.

Poezja jest świątynią, kędy wiekom żywym ciężeją powieki z głaza wykowane.
    Charles Baudelaire

Większość z nas przyzwyczajona jest do myśli, że Ch.B. istniał i pisał. Cytowany dystych Blurbisty trafnie oddaje jeden z kluczowych aspektów powieści K.B., zwłaszcza gdy go się zestawi z początkiem wiersza Oddźwięki (z Kwiatów zła): „Natura jest świątynią, kędy słupy żywe / Niepojęte nam słowa wymawiają czasem” (tłum A. Lange).

Najgęstszy ciężar właściwości ma blurb ostatni, nazwiska Blurbisty nie podaje się:

Wszystkie przekłady to pseudoepigrafy.
    Łaj wojny [偽經]

...może dlatego, że to cytat z jednego z tych omszałych starochińskich traktatów, w których autor usuwa się przed myślą (a jednostka przed państwem). Niemniej, przytoczony tytuł oryginału przebija gwoździem dopowiedzeń ślimaki zwątpienia: 偽經 [wěi jīng] znaczy „fałszowane skryptury | łżeklasyka | pseudoepigrafy | apokryfy” (spójnik „|” można czytać „alboteż”). Oddajmy myśli z blurba stosownie rozległy czas wolny.

(W charakterze błysk‐przypisu dodam, że słówko „łaj” [znane skądinąd] tłumaczę [sobie] jako „szczek | szczęk”.)

W zamiastwstępie („Zamiast wstępu”) natomiast, pośród innych tekstów (od czapy lub w pięty), z których zamiastwstęp złożono, schował się Pseudoblurbista, Bolesław Leśmian – czemu tam, a nie na okładce? nie wiadomo, ale nie odmawiajmy autorowi powodów. Wspomnę tu tylko, analogicznie jak ws. Baudelaire’a, że czytelnik mogłby zestawić ów pseudoblurb [incipit: „Gdybym spotkał siebie”, reszty złośliwie nie przytaczam] z wierszem Leśmiana (bez tytułu), zaczynającym się tak:

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie —

Owocnego zestawiania.

tytuł co znaczy

A cholera wie. Niemniej, daje okazję do wejścia w kwestię, jak potężnym morfemem jest w polszczyźnie sad. To on wyznacza i potwierdza (po wielekroć) przynależność ludów posługujących się rozmaitemi prapolskimi (lub obokpolskimi) narzeczami do fali cywilizacyj rolniczo‐hodowlanych. Osada i posada, zasadzki i posadzki, sadzać i sadzić. Oraz mieć zasady, posądzać, osądzić i wsadzić [tu palcem wytknięcie bieżących wydarzeń]! Można wymieniać długo i nie bez podziwu. (Konkurować z nim może chyba tylko jeden, wod[a]: wodzić, przywodzić, odwodzić i zawodzić, wodnik i zawodnik, wywód, wzwód i rozwód etc.)

czym jest

Jak już powiedziałem, biorę Sad zapięty za powieść. W istocie, szczególną: mieliśmy powieść ilustrowaną, na przykład, mamy – graficzną, a Sad jest powieścią ilustrującą. Dla ustalenia uwagi można przyjąć roboczo, że zawiera ilustracje [w formie przekładów i przykładów] do innej powieści Bartnickiego, mianowicie Myśliwice, Myśliwice [zob.].

MM można streścić [będzie to bardzo stratna kompresja] jako „w głąb Siczy na Śląsku [i reszcie świata] oraz może z powrotem” z dwiema codami – historycznospiskową (rozdział 4) oraz kosmolospiskową (rozdział 5).

Ułożona chronologicznie (od Henryka Probusa, 1228, do Ondry Svatohorskiego, 1946 / publ. 1996) dwudziestka tekstów w mojej lekturze wiąże się z MM, jeśli nie hm, dosłownie, to przez kłącza znaczeń, skojarzenia itd. Na taki lekturowy trakt naprowadza też, moim zdaniem, kolekcja tekstów w zamiastwstępie, a zamiastposłowie daje mocną, choć enigmatyczną kropkę.

Ale nie mam zamiaru narzucać się z taką [roboczą] interpretacją. Zwłaszcza że Bartnicki, jak to on, nie zna ani granic, ani umiaru (poza umiarem w objętości tekstu! to naprawdę książeczka niewielka, choć niepomiernie gęsta). Pisząc o czymś, pisze też [o] wszystkim, co napotka i zagarnie; niech dowodem na to będzie choćby przypis do tekstu [ściślej: tytułu] Aleksandra Bronikowskiego Armud i Orda [Z‑Asch’tar! Z‑Asch’tar!, 1834]:

Być może jak para Aryman i Ormuzd; poza tym: Armut (niem.) – bieda; ordo (tur.) – obóz, kwatera. Zob. też powieść Bronikowskiego Olgierd i Olga (1831). Tytuł polski pochodzi z treści tekstu i nie naśladuje tytułu oryginału, w którym pokazuje się bogini Isztar (Esztar) albo Astarte (Asztarte). Tytuł rosyjskiego przekładu Bronikowskiego (tł. anon. 1850) to Заштор («zasłona»?), a ten z kolei może przywodzić na myśl tekst Lwa Tołstoja За чтo? (1906). [strona 41]

...wobec czego tematyka Sadu jest mniej wygraniczonym obiektem, a bardziej zjawiskiem polowym [jak z „pole siłowe”].

Roztropność wszakże nakazuje nie podejmować wszystkich [a nawet: więcej niż kilku] tropów rozsianych po tekstach [przekładach i przykładach] K.B. z Sadu. Powtórzę (rozwijając), co powiedziałem wcześniej:

nie bądźcie niczego pewni, ale i tak okaże się, że nie ma to znaczenia

Można próbować odtworzenia kwerend autora, w poszukiwaniu, dajmy na to, „oryginałów” przekładanych tekstów; jak brzmią? [nawet:] czy istnieją? czy tłumaczenia są hm, wierne? w jakim niby sensie? czy autor oryginału był [realny], czy dopiero jest (powiedzmy: został zmyślony)? a jakie to ma znaczenie dla dzisiejszego czytelnika (który dopiero powstaje)?

Oczywiście, może [powinien?] zdarzyć się i taki czytelnik, który złoży w sadzie śląskożertwę sumiennej lektury uźródłowionej na ile się tylko da; życzmy mu szczęścia, będzie go potrzebował.

Sam jednak widzę zgoła inny główny powód podjęcia lektury Sadu.

matko‐mowo! jak to jest napisane!

Parę na to (znowu i tylko) przykładów, losowo skaczę, wiersze omijam, z prozy – bez przypisów, bez objaśnień [wstępnych], jedynie źródło.

Z już wskazanego Armuda i Ordy [s. 42]:

Nie w liczbie tych znajdował się Jawszach, magor Orsu. Nie giął się przed grozą, choć i gdy konfiskowano mu z wolna to, co miał nagarbione. A u czarabów książę Al-Kustan szydził z Jawszacha, że mundur magora nieschludny na nim i że twarz niebrzytna, i w tym stanie żaden z niego wilk, który coby tylko uszedł z jaskini lwa, stał obzierać się za odwetem. Nie przystanę, abyś stał bez kary w kraju tezara, dlatego zaliczę cię w szeregowce, którym najmniej jest płacone. Abyś nie narzekał zaś na szczodrość tezara, wypłacone będziesz mieć zaraz tysiąc plag.

Dwa regimenty czaraba postawiły się w dwóch długich szeregach z prześwitem na zamach rózgi po obnażonym krzyżu. Wpierw pobito bębny, potem kobiety w szloch. Orski podszedł do pierwszych z rózgą i udarzył w nich bez lęku: Bijcie mocno, miejcie lutość! Na ten pyszny wyzyw połamało się kpiarstwo Al-Kustana, aż strzymał chłostę i [...]

Komu nie zadrży narząd czytelniczy przy zdaniu „Wpierw pobito bębny, potem kobiety w szloch”, ten niech dalej nie czyta.

Z pitawalisty Ludwika Tripplina Sprawa morderki z Hayti (1805) [Der Fall der Wudu‐Mörderin, 1852; s. 45, 47–48]:

Paszcza jej, u innych brama życia, u niej na lekko chodzących żuchwjach, jakby dowodziła gości z pjekła, poprzez częste brzydkie wyziewy. Zęby miała przegniłe, za to jej ślepce wyraźniłyby się i w półćmie, wyłącznie z bjałka będące, opatrujące się dokoła. Palce jej, czyli jedyne to, czego w jej ciele nie tknęło karlictwo, dygotały jak u obcesa czy amoka. Włosy miała mocne i czarne, a że kręte jak zwój węży, pisane w akta jako gorgonowe. Zaprawdę, ułatwione miał zadanie Pan Instygator, bo każda osoba z byle wrażliwością przeczuwałaby coś przykre od oskarżonej: napad albo zabójstwo. Rozsądkowi lepiej by nie zaufać takiej djabelskiej czarownicy, niźli zdać się na ryzyko morderstwa. [...]

Ponieważ z elokwencyą okazywał się P. Blokowski nietyle za tłómacza, ale i za adwokata oskarżonej, snadź nie widział P. Instygator lepszego sposobu pogrążenia swojej ofiary niż przez poruszające widownię spytanie, czyżby P. Blokowski tak samo dobrze za oskarżoną stawał, gdyby nań była nie rzuciła urok, na przykład w czas kongresu karnalnego. Wszak nauce wiadomo, że od cielnej unii dwojga stron nieporównie więcej szkoduje mężczyzna, co nigdyby inaczej nie utkwił w toni obłąkliwej, gdyby go nie usidlił pociąg partnerzycy. A na takie dicta P. Blokowski, nie chcąc mieć się bezczułym wskutek nieposzukiwania kary, odpowiedział, że kto gwałtem cudzą zasiał rolą, na własnej traci nietykalność, a że Bóg rozdaje nie tylko cnoty, ale też namiętności, daje sobie P. Blokowski w imię Boże prawo dopaść Instygatora i z wielką serca rozkoszą uderzyć go, aż ten z jękiem we własną juchę się pobróci. Co też się tak stało, prowokując szereg hałasu, krzyku u panów, histeryj u niewiast, wybieżeń z sali i tak dalej, nad czym ni młotek Sądu, ni woźny długo nie stanowił miru. Jasnym było, że obrady tegodniowe czas przerwać.

Z listu Farkasa (Wolfganga) Bolyai do Carla Friedricha Gaussa, 20 VI 1831 [pomieszczonego w zamiastwstępie, s. 7–8; o tymże Farkasie B. wikpedia podaje: „profesor filozofii w Kolozsvár próbował odwieść Bolyai od matematyki i zainteresować go filozofią religijną, bez rezultatu”, co autorowi pod oczy^]:

Napiszę dzisiaj do Ciebie dwa listy, lecz wyślę jeden. Jeśli czytasz właśnie te słowa, to znaczy, że tak chciał rzut krajcarem. Wybacz mój przesąd – wiarę, że coś zależy od przypadku. Pamiętam, pamiętam: prawdopodobieństwo tego, że moneta ujawni awers lub rewers nie jest wcale 50/50 – od zawsze (o ile istnieje jakieś zawsze) prawdopodobieństwo jednej strony, a nie drugiej, jest pełne. Przychodzi mi do głowy, że ów determinizm niechcący mógłby pomniejszać (w oczach ludzi nieroztropnych) ogrom Twoich dokonań – nie jesteś wielki, bo tak zechciałeś i o to się postarałeś, ale dlatego, że pradawno temu postanowił tak przy swoich narodzinach wszechświat.

Ale pieczęć swoistości na tym liście stawia sam początek:

Przeszanowny Gauss!
Wybacz, że powstrzymuję Twoją wielkość, którą obdarowujesz potomność: proszę dla siebie o [...]

...pewnie myślicie, że ponosi mnie entuzjazm, ale, w rzeczy samej, ten zwrot suchy, lecz z należnym szacunkiem, przeniesiony w polszczyznę w formę szczeku | szczęku mianownikową: „Przeszanowny Gauss!” – dla mnie świadczy o takim wyczuciu stylu i klimatu u tłomacza, że aż się nie posiadam! Kogo innego stać na takie (pytam retorycznie).

Tenże zamiastwstęp kończony takim oto protokołem [fragment, s. 13] z posiedzenia Sądu Najwyższego w sprawie, którą czytelnik zechce sam odczytać w książce:

Woźni próbują odciągnąć świadka, który upiera się, że odosobnienie to bzdura, samorzutność też, więc cały proces jest dęty, i żąda do protokołu. Ledwie tego za drzwi, na subtelny znak prokuratora wyskakuje jakaś nawiedzona, nuże wydzierać się, z plikiem w ręku, oto wiersz trupio blady, a imię siedzącego nad nim cień, aż ogień w nim ginie. Obrona wnioskuje (lepiej dmuchać na ciepło), żeby spalić. Przewodniczący wali wtedy młotem, że póki on tutaj [...]

Od lat występuję w coniektórych blogonotach przeciwko rozrzedzaniu tekstów (w imię świętonudnej Poprawności) lukrem syntaktycznym, watą słowną. Dlatego, gdy widzę tekst tak jędrny, wyzuty rygorystycznie ze słów zbędnych, w którym „upiera się, że [...] proces jest dęty, i żąda do protokołu”, myślę: niechby ledwie dwunastu sprawiedliwych toczyło tak polszczyznę, a ocalą skarby.

czym jest także

Zauważyliście, że interpretacje wskazywałem szkicowo i mgliście, za to cytatów sporo. Choć za mało; zachęcam do wcytowania się w całość (w czym pomocny może być wskazany już parokrotnie link). Pominąłem wiersze, bo ich gęstość ma się tak do powyższych przykładów, jak proza w nich Bartnickiego do średniejpolskiej. Wspomnę tylko, że w przekładzie jednego z wierszy tłumacz poszedł w lipogram, bo tak go wezwał obowiązek.

Jest więc Sad zapięty także prospektem Bartnickiego‐tłumacza, który przy swoim niesamowitym bogactwie warsztatu ma [pewnie jednak] tę wadę, że nie podejmie się przekładu dzieł, które go przedwstępnie [z]nudzą. A inne znowuż mogą się urwać ze smyczy [wydawcy] i odhopsać w całkiem nieoczekiwaną stronę. Niemniej, kto nie ryzykuje, ten nie... Z drugiej strony, Officyna ma na koncie niemało już aktów odwagi.

« older entries