diuna

Z niejaką przykrością donoszę, że od pewnego czasu obecne na ekranach pół Diuny Denisa Villeneuve’a to pompatyczna chała. Moim punktem odniesienia nie będą jednak wcześniejsze filmowe adaptacje Franka Herberta (ze szczególnym uwzględnieniem wersji Lyncha (1984), skoro po tylu latach budzi nadal [negatywne: film obleśny! – mawiają niektóre] żywe emocje, choć dałoby sie i o takim zestawieniu 1984–2021 coś powiedzieć). Ramą ocen jest u mnie literacki oryginał (mam [ponownie] na świeżo: ta dziwna saga sprzed pół wieku jakoś mnie fascynuje).

tekst

O co chodzi w cyklu powieści i uniwersum, które tworzą‐przedstawiają?

Po pierwsze, to świat schyłkowy; dramatyczne wydarzenia, które stały się jego fundamentem (dżihad butleriańska), miały miejsce 10 tys. lat wcześniej. Zastygł w swojej para‐feudalnej formie, w chwiejnej równowadze wpływów głównych sił, ścierających się w zrytualizowanym kontredansie [kanly, faufreluches]: wysokich rodów z ich parlamentem – Landsraadem, i z ich zasobami militarnymi; Imperium Padyszacha, czyli władztwa wyróżnionego wys.rod.-u, który chwilowo [choć długie te chwile] wziął konkurencję za mordę; KHOAM (globalnej korporacji wydobywczo‐merkantylnej), której głównymi udziałowcami są wysokie rody; Gildii (monopol na przewozy międzygwiezdne). Mówiąc krótko i brzydko: wojsko, handel, transport; węzły przepływu i kumulacji kapitału. Który ma w tym uniwersum parytet oparty na przyprawie, substancji psychoaktywnej, prozdrowotnej i zapewniającej długowieczność, a wreszcie umożliwiającej nawigatorom Gildii bezpieczne pokonywanie dystansów międzygwiezdnych (FTL, faster‐than‐light – bez tego space opera nie istnieje) oraz inne paranormalne pożytki. Jedynym [do czasu] źródłem przyprawy produkowanej w złożonym cyklu biologicznym są czerwie, nie występujące poza Arrakis [Diuną, pustynną planetą]; stąd centralna pozycja tego miejsca i walk o nie.

Pod spodem tego układu sił jest mierzwa ludzkości, czy może post‐ludzkości, miliardy i miliardy fellachów, niewolników pozyskiwanych przez najazdy & rabunki do pracy przymusowej lub do militarnego poboru, wolnych kmieci zrównywanych podatkiem, mieszczan usadowionych w lokalnych centrach przepływu kapitału, staro‐ i nowobogackich niskich rodów (feudałów miejscowych) itd. Względnie odizolowane kultury (migracje wymagają kasy: Gildia nie działa charytatywnie) mienią się setkami barw. Jakoś trzeba tym zarządzać.

Zatem, po drugie, Herberta bardzo interesuje rola religij, tego może najlepszego, bo internalizowalnego, narzędzia władzy. Po opóźnionym, ale jednak sukcesie Kongresu Ekumenicznym Federacji [światów], okupionym rzeziami, co się rozpełzały jeszcze przez dziesiątki lat, uznano, że podstawowe roszczenie każdej [arche]religii, czyli twierdzenie o własnej wyłącznej nieomylności, trzeba unieważnić. Zaszczepiona nad‐idea Wielkiej Bogini (= Matka Przestrzeń, czyli sam Wszechświat), umożliwiła koegzystencję (oraz fuzje, przekształcenia itd.) partykularnych zespołów wierzeń i instytucji nimi zarządzających. Stąd np. zensunnizm, buddislamizm, etc.; Biblia Protestancko‐Katolicka, dziecko Kongresu Ekumenicznego, zwana Księgą Ksiąg, połączyła rozmaite wątki [ach, przywołuje się nawet Szahname, księgę staroirańską]. No i świetnie (dla zarządzania): „zająca można oskórować na tysiąc sposobów”. Na tym podglebiu wyrosło znaczenie Bene Gesserit, żeńskiego zakonu z jego Missionaria Protectiva; cytuję z dodatku do Diuny Herberta „Terminologia Imperium”: „ramię zakonu Bene Gesserit odpowiedzialne za rozsiewanie zaraźliwych zabobonów na prymitywnych planetach w celu szerzenia tam wpływów” [wytł. moje – n.].

Ale działają również inne, poza technologią wierzeń Bene Gesserit, siły poboczne. Bene Tleilax, biotechnologie (ze spektakularnymi Tancerzami Oblicza oraz „zbiornikami aksolotlowymi”). Tolerowana przez zasobne władztwa (mimo po‐butleriańskiego zakazu) scjentystyczna kultura planety Ix: technologie w klasycznym sensie. Mentaci, „ludzkie komputery” do wynajęcia, i ich „nadświadomość”.

Po trzecie, wszystkie wymienione powyżej siły – to typowe dla fazy schyłkowej – nieustannie knują. Mają swoje własne odrębne cele/plany i nie uznają półśrodków. Charakterystycznym dla Herberta wyrazem owego knucia jest poczesne miejsce w cyklu Kronik Diuny jakie zajmują: dyplomacja, szpiegostwo i i intryga; wymieniam je oddzielnie, ale w istocie owo rozdzielenie dotyczy raczej proporcji udziału składowych w knuciu. Gdy mówię: „poczesne”, mam na myśli literalnie liczbę stron zapisanych przez Herberta świadectwami knucia. Zgadywanie planów przeciwnika, jego możliwych (ukrytych) zamiarów, aliansów, potencjalnie dostępnych mu środków-do-[jakiego?]-celu; formułowanie wielopiętrowych wypowiedzi do wielu adresatów naraz, oddziałujących również na podświadome uwarunkowania, demaskowanie skrytobójców i plany ich skutecznego działania. By to ująć syntetycznie: „finta w fincie” [cytat; znaczy: fortel skryty w innym fortelu], znaczenie wewnątrz innego znaczenia, działanie obliczone na oddalone w czasie skutki – to jest właściwa substancja prozy Herberta.

Jak wielkim zagrożeniem dla powszechności knucia (a w zgodzie z celem programu hodowlanego Bene Gesserit – wielką nadzieją na wyrwanie uniwersum ze stagnacji) byłby Kwisatz Haderach, „pan przestrzeni i czasu”, osobnik obdarzony przyszłowidzeniem (a także przeszło‐ i teraz‐widzeniem)? Kolosalnym.

Po czwarte, metoda pisarska Herberta. Gość jest zdumiewający: w każdej powieści cyklu stosuje ten sam schemat. Oto ktoś, na początku, ma wizje, które stanowią zarazem rodzaj uwięzienia: zagrożenie samo‐nie-spełniającą się prognozą wymaga, aby nikt nie wiedział o konsekwencjach wcielanej w życie wizji, bo wiedząc coś – mógłby skutecznie przeciwdziałać. A więc przez cały tom bohater bije się z myślami w konfrontacji z przeznaczeniem, którego ośrodkiem krystalizacji jest on sam. Co oznacza, że przez cały (kolejny) tom Herbert musi [pardon my French] srać tajemnicą w ramach nawracających introspekcji bohatera. Na końcu rzecz się wyjaśnia, choć nosi w sobie zalążki kolejnych tajemnic – na użytek kolejnych tomów.

Autora zajmuje psychologia; pod spodem mięso knucia; całość okraszona rozważaniami o religiach i eko‐techno‐logii (spod hasła: „do celu prowadzi długi szereg drobnych, cierpliwie kontrolowanych zmian”). Co dziwne, widzimy te wszystkie sztuczki autora, ale – to się czyta!

film

Co z tego wszystkiego (powyżej) przedostaje się do adaptacji Villeneuve’a? Praktycznie nic.

Facet ma do dyspozycji 2 godziny 20 minut (odliczam przedługą listę płac) na połowę pierwszej części Kronik Diuny, i ten czas koncertowo marnuje na statyczno‐pompatyczne obrazy. W tle muzak Zimmera w trzech tonach: mistyczno‐ponury, ożywiający (zaraz będą walczyć) i introspekcyjno‐wizyjny (pod zbliżenia twarzy Paula przedzielane powtarzającymi się kicz‐wizjami). Reżyser upodobał sobie szerokie plany i lubi ustawiać rzeczy (maszyny, cześciej ludzi tj. żołnierzy) w schludne czworoboki; mógłby reżyserować widowiska militarne w Korei Płn. Przeciagnięte kadry z architekturą typu fortyfikacja/cekhaus (jak dwa rozmiary większe hitlerowskie bunkry przed wstawieniem wyposażenia). Kadry z pustynią, w której nic (poza czerwiami) obcego, innego niż ziemskie; jak tu uwierzyć w SF‐owość tego SF? Ciężkołape lądowniki różnych rozmiarów i (jedyny plus!) ornitoptery – to trochę mało. Oryginalne zwroty akcji poskracane do poziomu niewiarygodności (np. natychmiastowe uznanie Jessiki za Sajjadinę przez Stilgara, tylko bodaj na podstawie tego, że okazała się „magiczną kobietą i wojowniczką”, co jest dodatkowo niewiarygodne, bo Jessica, podobnie zresztą jak Paul ze swoim kaczorozkołysanym chodem, niczym wcześniej nie okazali – dyscypliną i równowagą ruchu – że przeszli morderczy trening ciała i umysłu).

Zero psychologii, zero tła malującego jakoś to uniwersum, knucie zredukowane do trywialnych prostackich zagrywek, rola religij zredukowana do społeczności Fremenów (pokazanych jak kalka ze współczesnego arabskiego w stylu relacji CNN/NG), po prostu rozpacz.

Za to – niech to będzie ilustracja, w jakim stopniu reżyser marnuje czas – bodaj sześcio‐ czy siedmiokrotne skupienie kamery na wizerunkach byka. W powieści wzmiankowany raz czy dwa: dziadek Paula zginął w walce z [żywym zwierzęcym] bykiem; był to przykład‐memento na porywczość, upór i mało rozumną „honorowość” w rodzie Atrydów. A ja dopiero teraz wyczaiłem gdzieś w sieci informację, że Harkonnen to nazwisko z fińskiego, a po fińsku harka znaczy byk; brawo, Villeneuve!

Pompatyczna scena z Heroldem Zmiany (plus czworoboki), do niczego nie potrzebna (poza wprowadzeniem hm, klimatu feudalnego w innych dekoracjach). Nie wiadomo czemu zmieniona płeć Lieta‐Kynesa: nic z tej zmiany nie wynika, poza jednym brodatym na ekranie mniej. Mini‐Churchill skrzyżowany z angielskim oficerem czasów II wojny św. i/lub sowieckim komisarzem, czyli mentat Thufir Hawat (jeden brodaty więcej). I wisienka na torcie: kobziarz! otwierający zejście Atrydów na ziemię Arrakis. To chyba hołd reżysera‐Kanadyjczyka dla Lucy Maud Montgomery, która w pewnym tomie Ani przywoływała ten drogi Anglosasom symbol – kobziarza, wzywającego młodych na pola bitew (z kolei I wojny św.) i na (bohaterską) śmierć. Litości, pomyślałem.

Odrębną kwestią jest obsada. Co za parada złych decyzji! (Oczywiście pomijam tu wymiar merkantylny, czyli uzasadnienia typu „trzeba aktualnych gwiazd, żeby kasa się zwróciła”.)

Fatalny Paul. Chalamet ze swoim genre „francuski licealista, trochę emo‐got, trochę romantyczny poeta”, ma dwie miny. Wkurwionego nastolatka, który niewiele rozumie, oraz skrzywdzonego nietoperza, ślącego łzawo‐maślane spojrzenia w przestrzeń. (Zapewne ta druga miała wzywać dziewczęcą widownię przed ekrany.)

Zendaya nie miała tu (jeszcze) nic do zagrania (poza typem z NG/CNN w intro).

Jessica grana przez usańską matkę, bojaźliwą i przejętą synem (por. scena przy śniadaniu). Zero postawy Bene Gesserit (czyli kontroli nad ciałem i umysłem), zero konfliktu wewnętrznego i ambiwalentnej kwestii „bycia konkubiną” Leto; pominięto zresztą cały wątek domniemanej zdrady Jessiki. Jakże daleko od „magicznej wojowniczki”.

Idaho, sprężysty i prostolinijny (ale z głębią) dandys, mistrz szermierczy, źle obsadzony: Momoa (jeśli już) powinien grać Gurneya Hallecka, skrzyżowanie barda‐lekkoducha z wojownikiem‐mścicielem (Gurney ma się też związać w przyszłości z Jessiką). Idaho jest jedną z ważniejszych postaci w całych Kronikach, wymaga niejednoznacznego aktora przez duże A.

Bestia Rabban – kark, baron H. – byk w ludzkim spotworniałym ciele, mentat Piter de Vries zredukowany do pokornego bezbarwnego sługi – cały obóz harkonneński pozbawiony jakiejkolwiek finezji czy autonomii, zero knucia (Lynch tu się znacznie lepiej spisał); w wystroju – te same cekhausy, tylko bardziej na ponuro. Kolejne ze spłaszczeń reżyserskich, pójście w klisze na maksa (plus kolejne czworoboki sardaukarów mazanych krwią: dopisane z sufitu).

Zmarnowana Rampling, ta etatowa specjalistka od ról starszych kobiet z drugiego planu, które okazują się ważne – tu zasłonięta kostiumem i nijaka.

Warto dla tego pompa‐spłaszczenia wdychać popcorn?


ZOB. TEŻ schyłek (a dekadencja)

  1. Ausir’s avatar

    Korekta obywatelska: dudziarz, nie kobziarz.

  2. nameste’s avatar

    @ Ausir:

    Formalnie tak. Jednak w klasycznych przekładach L.M. Montgomery osoba z poematu:

    One day the Piper came down the Glen
    Sweet and long and low played he! [...]

    którą kojarzę jako Bagpipera, tłumaczona była jako kobziarz, a to skojarzenie było mi potrzebne przy ‘kanadyjskości’.

  3. hellk’s avatar

    Brakowało mi u Momoy tej słynnej blizny na gębie i dopiero po notce skojarzyłem, że podświadomie odbierałem go jako Hallecka właśnie.

    Idaho? Sztywna, kujonowata, wręcz pulchnawa powierzchowność everymana. Pierwsze skojarzenie to Janusz Zakrzeński w swoich latach czterdziestych (‘Śmierć w samochodzie’).

  4. nameste’s avatar

    Mistycyzm popkulturowy szernął (dzięki) i pojawiły się komentarze. Nie do wszystkiego jest sens się odnosić (no bo kwestie gustu itd.), ale jedna sprawa wymaga ad vocem:

    W otwierającym tomie polityka sprowadza się do trzech sił – Atrydzi, Harkonneni i Imperator. Koniec. I to film oddał prawidłowo.

    Niezupełnie. Czwartą, na razie częściowo skrytą, jest Bene Gesserit i znaczenie „Kwisatz Haderach”; Villeneuve porżnął ten wątek do takiego skrótu, że niełatwo (chyba) bez znajomości tekstu Herberta zrozumieć sens sprzeciwu Mohiam. A piątą, bezlitośnie spłaszczoną, są Fremeni. Stopniowe odkrywanie (przez Paula) zasad ich społeczeństwa (w tekście), tu galopuje holyłudzkim skrótem: pobili się (Dżamis dead), sprawa załatwiona; Stilgar rozpoznał w Jessice Sajjadinę (na jakiej podstawie? scenarzyści podpowiedzieli), bum, gotowe. Jeśli każdą okazję, żeby jednak trochę wejść w głąb tego świata, reżyser redukuje do łatwych klisz, to nie bardzo wierzę w ew. przyszłe rozwinięcia.

  5. nameste’s avatar

    hellk :

    Idaho? Sztywna, kujonowata, wręcz pulchnawa powierzchowność everymana.

    Nie jestem pewien, czy mówisz o Idaho=Momoi, czy o Hallecku=Brolinie.

  6. hellk’s avatar

    O Idaho książkowym. Zakrzeński to mój pomysł na jego filmową powierzchowność.

  7. nameste’s avatar

    @ hellk:

    Aaaach. Rozumiem. Przepiszę fragment, w którym Idaho pojawia się po raz pierwszy własną osobą:

    Paul przypatrywał się pilnie Idaho dostrzegając kocie ruchy, szybkość refleksu, cechy, które czyniły zeń tak niedościgłego nauczyciela fechtunku. Ciemna, krągła twarz Idaho odwróciła się do Paula, oczy mieszkańca jaskini nie dały znaku, że go zauważają, za to Paul zauważył podniecenie pod maską spokoju.

    Przydałby się też fragment, w kórym zalany w trupa Idaho (po odprowadzeniu z przyjęcia ‘dziewczynki do towarzystwa’ [dandys!]) nagle jakby trzeźwieje, żeby oskarżyć Jessikę o zdradę. Zbyt długi.

  8. hellk’s avatar

    W oryginale ‘oczy mieszkańca jaskini’ równie zagadkowe:

    Paul studied Idaho, marking the feline movements, the swiftness of reflex that made him such a difficult weapons teacher to emulate. Idaho’s dark round face turned toward Paul, the cave‐sitter eyes giving no hint of recognition, but Paul recognized the mask of serenity over excitement.

  9. nameste’s avatar

    @ hellk:

    No cóż, właśnie wrócił z jaskiń siczy, może dlatego. Tak czy inaczej, nie jestem pewien tego Duncanowego ‘everyman’-stwa. No ale tym lepsza książka od filmu, że można sobie dopowiadać.

  10. Shigella’s avatar

    Härkä to wół, kastrowany byk, nazwisko brzmiało by Härkönen* (ale w sumie wystarczająco podobne) – właśnie ryknelismy, bo ponoć oryginalny zamysł to „brzmiące radziecko”
    *) no dobra, Herbert znalazł je w książce telefonicznej, gdzie nie miało umlautow

  11. nameste’s avatar

    @ Shigella:

    No i tyle w kwestii wiarygodności wyczajania w sieci^. Ale: to tym bardziej idiotyczne jest to siedmiokrotne zfokusowanie na wizerunki byka w filmie.

  12. Junoxe’s avatar

    Czytałem dawno, więc niestety nie odniosłem sobie tej adaptacji do książki. Ale lubię wersję lynchowską. I zgadzam się, że w tamtej wersji Harkonnenowie byli naprawdę diabelscy. I ta maniera długich kadrów, często pompatycznych, które sugerują, że mamy do czynienia z dziełem i jakąś głębią.
    I po tym filmie mam uczucie, że to nie adaptacja powieści, tylko adaptacja lynchowskiej diuny. Jakby nowocześniejsza wersja tamtej.

    Zaś przy skali produkcji jest parę rzeczy, które nie tyle rozczarowują, co wkurzają. W scenach, które mają oddać wielkość budowli czy pojazdów w ogóle nie udało im się oddać skali. Więc kiedy w scenie na Kaladanie spod wody wyłania się, w zamierzeniu, olbrzymi pojazd (poleć, polat?) kosmiczny woda z niego spływająca zachowuje się jakby statek ten miał raptem parę metrów. W sensie, że woda spadała dużo za krótko. Takich scenek, gdzie efekt skali uzyskiwano chyba wyłącznie kadrem (bo nie fizyką) jest całkiem sporo. Gdyby uwzględnić wielkość statków Harkonennów i zajmowaną powierzchnię to byśmy nie mogli zobaczyć tak szczegółowo pojedynczych żołnierzy (chyba scena przy odlocie Harkonnenów z Arrakis).
    Przy tak wielkich pojazdach i odległościach między nimi jakie się sugeruje w filmie czas dobiegnięcia do nich to raczej liczyłbym w grubych minutach, a odległości raczej w kilometrach (sceny z próbą dobiegnięcia do statków w trakcie inwazji Harkonennów na Arrakis). Ale to w kinie chyba najczęstszy błąd. Że w trakcie akcji kurczy się przestrzeń (a może i czasoprzestrzeń).

    Ten film to jakiś mega drogi gniot.
    Dobrze, że sobie nie odświeżyłem książki przed seansem, bo bym był jeszcze bardziej wkurzony.

  13. nameste’s avatar

    @ Junoxe:

    Po 2+ miesiącach hajp przebrzmiał. Jeden Zimmer kolejkuje się do nagród muzycznych.

  14. Junoxe’s avatar

    Nie znam się na hajpach. Jeśli zrobiłem coś niestosownego to przepraszam.

    Pozdrawiam.

  15. nameste’s avatar

    Junoxe :

    Jeśli zrobiłem coś niestosownego

    Wręcz przeciwnie; to ja przepraszam, wyraziłem się zbyt skrótowo. Szło mi o:

    Junoxe :

    Ten film to jakiś mega drogi gniot.

    Podzielam tę opinię. Hajp przebrzmiał, poekscytowano się, „świetność” tej ekranizacji spoczęła w archiwum, po raz czterechsetny nagrodzi się co najwyżej Zimmera. Taka była intencja.

  16. Boni’s avatar

    @Junoxe

    Problemy z rozmiarem/ skalą/ odległościami pojazdów i „efektów” największymi problemami tej nowej „Diuny”?? Serio, to cię najbardziej wkurzyło, że aż „gniot”? No bo innych większych problemów jakoś nie przynosisz...

    @ogólnie

    Mam wrażenie, że krytycy Diuny 2021 są już na etapie jak miś w tym kawale, „a ty zając znowu bez czapki!”, racjonalizując niepotrzebnie swoje wrażenia, które oczywiście, wolno im mieć dowolne. Gdy dyskusje o adaptacji zdychają, albo w końcu dotarło do niektórych, że to część pierwsza (że połowy brakuje, że Zendaya jeszcze nie zaczęła grać, itd), to zaraz „rozwleczony”, „zła skala FXów”, czy inne zarzuty „z czapy”. A może są to bardzo ważkie zarzuty, w porównaniu z mistrzowskimi dziełami sf‐fantasy marvela? albo może kinematografii irańskiej? Bo jakoś nie wiem w porównaniu z czym, które to są DOBRE filmy sf – okolice space‐opera; idealnie wyważone, nierozwleczone, z dobrą skalą wody w FXach, o dobrej adaptacji nie mówiąc, waszym zdaniem. Na pewno nie jest to „Arrival”! ;) (tak, za to Villeneuve ma U MNIE krechę).

    Ogólniej – wy składacie nową Diunę do popkulturowego grobu (IMHO zmyślając „problemy” i próbując zaczarować rzeczywistość, bo film zarobił x 4, nadal ocena 8.1 w metryce IMDB, memy se krążą, itd.). A ja czekam na wydanie na bluryjach 4K i na maxa hej, jeszcze ze dwa czy trzy tygodnie. „Każdemu jego porno”.

  17. nameste’s avatar

    Boni :

    nadal ocena 8.1 w metryce IMDB

    Masz rację, oceny się utrwalają, po czym idą ad acta (i złe, i dobre). Ale czy wiesz, że przeciętny usański film Christmasowy ma na IMDB ocenę powyżej 6? Wystarczy ogłosić święto^

  18. Boni’s avatar

    Jeśli mówimy o w miarę obecnych ocenach (bo przecież łże‐metryki się zmieniają co jakiś czas), poniżej 7 na IMDB, to dla mnie „nisko”, np. „Diuna” Luncha ma 6.4 teraz ;) ale mniejsza.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *