wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Wokół świeżo wydanego Czeskiego zeszytu Kiry Pietrek pojawiły się różne, niespecjalnie artykułowane dźwięki [autocytat]: „zafurczało, zaskwierczało, hukło”. Wobec czego muszę uznać, że ujawnił się jakiś antagonizm (trochę dziwne, bo zwykłą uświęconą metodą realizacji antagonizmów jest przemilczanie), tyle że nie mam pojęcia, na czym on polega. I nawet niespecjalnie mnie to interesuje, no, chyba że ktoś coś powie ad meritum.

Jest to jednak okazja, żeby poczytać i ponotować. Przede wszystkim wybór 7 (z 35) jednostek wierszowych z Zeszytu, prezentowany przez wydawcę w promocji. Poniżej ponumerowane, ale nie wg kolejności w wyborze, a wg papierowego oryginału (zakładka ‘spis treści’).

Poza tym recenzjo‐esej z tomu Pietrek autorstwa Anny Kałuży fuck off giorgio, który – jako całość, zestaw tez czy opinii – umyka mi, siłą rzeczy, bo mam dostęp jedynie do wyboru, nie do kompletnej książki. No ale hukło na podstawie wyboru właśnie, więc może to legit.

1

Wiersz kinder bueno kochanek wydaje się (nieco nużącą) relacją z reklamowego eventu, a właściwie z fragmentu, w którym po przebrnięciu przez „20 minut reklam / lokalnych producentów” rozdaje się próbki kosmetyków (lactoserum, wyciągacz kasy na bazie serwatki), po czym poświęca się 40 minut na polskie/międzynarodowe reklamowe tonacje lilaróż, po czym... cośtam... – szacuję, że impreza trwa już prawie 2 godziny – podmiot mówiąca wychodzi. Nie wiadomo, po co w ogóle tam poszła.

„Kochanek” z tytułu okazuje się – po zbadaniu: oto zyski poznawcze! – jednym z 12 archetypów marki, co więcej, jest poprawnie powiązany z kampaniami „Kinder Bueno” (w końcu autorka jest insajderską fachowczynią). Nie miałem pojęcia o tym fragmencie rzeczywistości; my bad. Serio. (Ta branżowa wiara w katalog metod, mierzona poziomem wydatków, nigdy przyrostem przychodów u reklamodawców; a to przecież coraz wyraźniej konstytutywny [ostatni?] przemysł świata.)

Ale jest w tym wierszu pewna tajemniczka, epizod opisany tak:

pośród osobników
płci żeńskiej
wyławiam wzrokiem
kogoś płci przeciwnej
nagrywa zajście
aparatem telefonicznym

Event, słowo oswojone, wdrożone, śmieciowe, powszechnie przeciążane jak osioł, nagle staje się zajściem. Coś z porządku obyczajowo‐policyjnego. Czyżby archetypalny kochanek pojawił się własną osobą i... [wyobraźnia robi blackout]?

Bądźmy realistami: zapewne to jakiś techniczny korposzczur; włoży nagranie do Excela^ i przedłoży sprawozdanie korporosomakowi [*] etc. Ale niepewność została zasiana. I może to on właśnie, osobnik „płci przeciwnej do żeńskiej” [cokolwiek to może znaczyć], wychodząc z imprezy – i tym samym pozostawiając w nagłym wykluczeniu out of the system dotychczasową podmiot mówiącą – sarka: „nikt nie powiedział / że to kino dla pań”. Możliwe też inne importowane scenariusze.

Ponieważ (jak się okazuje) wolno każdemu wygłosić słowa mocno stanowcze bez uzasadnienia, pozwolę sobie i ja. Jeśli przesłanką jest iloczyn kartezjański społeczeństwa spektaklu z postfordowskim kapitalizmem, to tezą może być równanie:

bioszoe = reklamożerstwo

Konsumpcyjny paradoks warstw posiadających: za brak reklamy trzeba płacić. Rozważcie dystrybucję różnych kapitałów wg płci.

4

Ten wiersz bez tytułu (oznaczony wbrew przyzwyczajeniom kropą zamiast powiedzmy gwiazdką/‐ami) cytuję w całości.



w celu minimalistycznej rewolucji
noszę trzy pary majtek ubieranych
naprzemiennie wymieranie gatunków

jest wprost proporcjonalne
do spadku bezrobocia kurde
skończyły mi się czyste majtki

mama mówi
zawsze byłaś karna

Otóż przypomina mi się przy tym wierszu rozchełstano‐zdyscyplinowany klimat ostatecznej słuszności prezentowany w parudziesięciu scenkach w prozie Romantika Piotra Mareckiego, część Ekowesele. Np. autor (występujacy jako on sam, narrator) przywozi na wesele swoich kumpli atarowców (od marki Atari; wiadomo), wzbudza to spontaniczną podejrzliwość jednej z gościń‐poetek: Wszyscy tutaj są lewicowi? – pyta. „Jak nie jesteś lewicowy, to wypierdalać stąd”.

Podmiotka powyższego wiersza dysycyplinuje tylko samą siebie. Ale efekt tragikomiczny jest podobny (różnice w proporcji składowych). Sama sobie stadem (trochę tu żartuję, autorka najwyraźniej też).

8

Wiersz choroby zwalczane z urzędu ma dwie jawnie oznaczone części. Pierwsza jest ilustracją do pojęcia presji systemu. Druga to rodzaj katalogu ograniczeń odpowiedzi systemu (na presję, którą sam wytworzył): wszystkie one wynikają z hydrauliki przepływów kasy. Część pierwsza okazuje się rodzajem metafory dla drugiej: presja wytwarza normy, które trzeba wypełnić, by się zanurzyć [w „basenie”], kto ich nie spełnia (np. podmiotka z nieogoloną cipą), ten wykracza (spojrzenia współobywatelek odwracają się i mierzą siatkę kafelków, [systemowe] obramowanie przepływu). Mimo że prawie wyrabia jedną z norm (brakuje tylko 23 kalorii na koniecznych 1000). Co znaczy: nie można selektywnie odrzucać jednych więzów presjii, a akceptować inne. „Obey!” jest systemowe i jedzie po całości.

Gdy jednak wiersz dociera do końca („jedyny przyjaciel / główny urząd statystyczny”), tym samym, sucho‐sprawozdawczym tonem wygłasza piętrową kpinę z ostatecznego rachunku na produkcji, konsumpcji, skali zgonów; po podstawieniach: „osoby zmarłe konsumują mniej fizycznej aktywności” (fraza „fizyczna aktywność” powróci). W innym sformułowaniu ta puenta mogłaby zdobić Bailout.

Rozwikłania wymaga (być może) początek części 1:

klepię paprykę
jak poklepuje się pupę
niemowlęcia

To przesunięcie w schemacie powinnościowym. Obowiązki macierzyńskie są, jak wiadomo, kredytowane przyszłością. Nie jedyne. Sam z siebie tworzy się produkt copy‐writerski:

JAKIEJ CHCESZ PRZYSZŁOŚCI? ZDROWEJ? JEDZ WARZYWAOWOCE!

W tle zastępy świeżoznawców Biedronki zacierają ręce.

11

Wiersza o tytule wibrator nie da się (z sensem) skomentować bez znajomości ew. kontekstów wewnątrz‐tomikowych; nie mam pojęcia, z czym się może (lub nie, a także: jak) rymować. Powiem tylko, że ma ten tekst strukturę odwróconego kryminału: od tytułu wiemy, kto zabił, pozostały przedmiot śledztwa to roztargnienie podmiotki; trudno cokolwiek orzec o koniecznej rozległości śledczej procedury.

Zamiast tego skomentuję „kropę zamiast gwiazdki” oznaczającą wiersze (zasadniczo) bez tytułu.

Jak zauważa Anna Kałuża, podmiotka mówiaca Kiry Pietrek porusza się wewnątrz (zhomogenizowanego językowo) układu siatek, więzów, nakazów/zakazów, zależności systemowych. Wiersze [w tym wyborze, przypominam: 7/35 = 20%] z tytułem – z niejasnym wyjątkiem wibratora, który może ma tytuł jedynie ze względów technicznych – to relacje z układu owych siatek. Wiersze bez tytułu, sygnowane kropą, mają charakter bardziej osobisty; można by uroić sobie, że kropa jest symbolem bezwymiarowego punktu, środka, wnętrza, „pępka świata” – czyli miejsca, z którego mówi podmiotka‐jako‐osoba. Są one (znowu: w tym wyborze) świadectwem alienacji, i to bardzo daleko posuniętej. Popatrzmy:

14 i 19



wyciągam dłoń
nim kasjerka cofnie dłoń

chadzam w miejsca
masowych zgromadzeń
dla poszturchiwań
[...]


przed randką
boję się tak samo
jak przed rozmową
o pracę
[...]

W takich dwóch początkach wierszy figura alienacji jest do tego stopnia zaawansowana, że ociera się o pojęcie [właśnie ukułem, na wzór żebrolajków:] żebrokontaktu.

Jak sobie podmiotka radzi w dalszych częściach narrracji? Niefajnie (dla niej): inercja spychająca tę maszynę‐pragnącą w ponadosobowy, bezosobowy układ siatek etc., działający bezwzględnie, bezwyjątkowo – na zasadzie samospełniającej się prognozy, a więc ta inercja jest przeogromna, miażdżąca. W puencie wiersza #19 wybrzmiewa ponownie „fizyczna aktywność”:

ucieczka
jest moją ulubioną formą
fizycznej aktywności

fizycznej aktywności

...w powtórzeniu wręcz jako rodzaj „pożegnania z ciałem” (w sensie: nośnika, hosta osoby pojedynczej).

Zaburzyłem kolejność ze względu na strukturalne podobieństwo. Oto ostatni w wyborze:

13



mój brat
dostawał kary cielesne

mój brat
daje kary pieniężne

Jest to właściwie (tak czytam) teoremacik o przekształceniu struktury przemocy, o tyle interesujący, że zwykle (publicystycznie) reprodukcja zachowań przemocowych nie zmienia dziedziny (bity w dzieciństwie bije swoje dzieci itp., z kolei reprodukcje kapitału też są omawiane jako maszyny proste, choć – bywa – wiązane: check your privilege wiąże w pęczki różne typy kapitału dziedziczonego).

Co jest domyślnie powieszone obok tego teorematu? Może fraza „nie jestem stróżem brata mego”, co jednak oznacza tu nie wykręt, a proste stwierdzenie braku możności wpływu jednostki na system („mój brat” jest uogólnionym bliźnim). Jednak w wierszu #4 „mama mówi / zawsze byłaś karna”, wobec czego „mój brat” może być „wypowiedzią spod kropy”, osobistą. Łączącą uogólnienie z jednostkowym doświadczeniem (choćby nawet na zasadzie kontratypu: mój brat to, ale ja tamto).

Tak czy inaczej, jest to zgrabny, mocny diagram. Może być tezą o (pod)systemie socjalizacji, akulturacji, edukacji.

esejo‐recenzja

Obiektywnie^ moje notatki z lektury wyboru z Czeskiego zeszytu potwierdzają tylko jedno: chciało mi się. Niczego to nie dowodzi.

(Zajrzałem też do najbardziej znanych wierszy Różewicza: rrrany, ale kiczydła! tak, enumeracja na obiektach prostych lub ich zaprzeczeniach, na scenie występują pojęcia abstrakcyjne [czy nawet, o zgrozo, qualia], wobec których poeta zgłasza zasadnicze wątpliwości; wolno mu (trzeba mu), „ocalał prowadzony na rzeź”; niemniej wraca do nich i wraca, czas nie był tu łaskawy; zachowuję wszakże szacunek do twórcy, bo pamiętam np. Do piachu. Umyka mi podobieństwo.)

Przeczytałem uważnie wyżej linkowany esej Anny Kałuży (skąd pożyczyłem w tych notatkach termin siatki, jako techniczny skrót na pewien zestrój znaczeń), do tego stopnia uważnie, że wraz z linkowanym tekstem (1979) Rosalind Krauss. Bardzo mnie cieszy & ożywia, gdy krytyk przychodzi do tekstu z narzędziami wykraczającymi poza standardowy przybornik („polonisty”); co dla jednych klasyczne, dla mnie, nieokrzesańca, może być nowe i ciekawe.

Jednak nie w tym przypadku (jak się okazało). Tezy Krauss mam za mętne i życzeniowe. Nie chcę wchodzić w szczegóły (blogonota już jest za długa), chyba że on demand. Nie znaczy to jednak, że ich użycie („instrumentalne”) jako swego rodzaju uchwytów do tomu Pietrek nie jest (jakoś) uzasadnione; jak już pisałem, nie mogę odnosić się do całości tez/opinii w recenzji, mając do dyspozycji jedynie wybór z tomu. (Dlaczego nie kupię tej i innych książek poetyckich – to kwestia na odrębne rozważanie.)

 


OBJAŚNIENIE

[*] smutny obrazek z 2013:

Korpomysz zostaje zatrzymana w piątek o 18‐tej, gdy (i tak spóźniona) już‐już ma wychodzić. Bo korposzczur pilnie potrzebuje, żeby mu zrobić z tego tu bałaganu trzy przejrzyste tabelki i jeden piękny kolorowy wykres. Które to obrazki (korpomysz kończy o 23‐ciej, nie mając nawet siły powiedzieć „kurwa, przecież powinni płacić nadgodziny”) korposzczur zaniesie w poniedziałek o 14‐tej korpooposowi. A korpoopos o 16‐tej pokaże je na sympatycznym i niezbyt licznym zebranku pewnemu korporosomakowi. Zajmie to 10 sekund prezentacji i 20 sekund zadowolonego rechotu „No, panowie! jedziemy z tym interesem, jedziemy!”.

Na korporosomaku kończy mi się wyobraźnia.

Anna Kałuża, zastanawiając się, „co Natalia Malek robi ze słowami”, trafiła na inspirujący framework Duane’a Michalsa i wrzuciła[1] notatunię, która sygnalizuje (być może) chęć zajęcia się „queerowością języka Malek”. Byłoby świetnie; pod pierwszą na tym blogu odsłoną (z maja 2020) tytułowego wiersza tomu Karapaks wieszczyłem:

Jestem przekonany, że gdy książka wyjdzie, stanie się przedmiotem szaleńczej roboty krytyków. I wiele zostanie powiedziane.

...ale jak dotąd powiedziano raczej niewiele[2], przeważnie recyklingując uchwyty samej autorki (która zdaje się przeto przemyślną kuratorką własnej twórczości).

Niezależnie jednak od nadziei na (krytyczną) przyszłość, ożywionej wzmiankowaną wyżej notatunią, naszła mnie ochota, by wrócić do Karapaksu – może to ostatnia okazja, bo co, jeśli komunikatywny etap Malek kończy się? Taką zmianą, przesterowaniem w kierunku Golema XIV[3] i jego hermetycznego, zwięzłego metalangu, pachną próbki Końca roku obrotowego (onu tak miewają: najpierw coraz zwięźlej, potem milkną całkiem^).

* * *

Książkowa wersja wiersza jest po drobnej autorskiej redakcji (zob. przed-wersję, link wyżej), najbardziej znaczącą zmianą jest zastąpienie słowa „dźwięk” w 3 wersie wyrazem „plask”. Ponieważ uważam, że w wierszach Natalii Malek każde słowo jest ważne, podmiana ta ucieszyła mnie: więcej z „plasku” wynika, no i „dźwięk” z 3 wersu od końca przestał być dosłownym powtórzeniem, co powinno prowadzić do wzmożenia czytelniczej uwagi (aksjomatycznie: dobro).

Karapaks

Wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa.
A do niedawna spało się

pod morelami, które spadając – wydawały plask, nieco czeski.
Nie przeszkadzał mi.

Spało się bez czucia, jak pieniądz, karapaks, zapomniany Kopernik.
Rano znikał dźwięk i nie mogłam planować

kruszonki, zamarła wszerz
struktura mansjonu. Zbliża się burza. – Zbliża się szajba.

Trudno jednak komentować każdy wyraz. Poprzestanę na uwagach do kolejnych wersów, co (zresztą) też jest rodzajem ekstrawagancji.

* * *

Uwaga przedwstępna: kursywa jest znacząca. Dlatego pisma, w których ukazały się teksty [2a] i [2b], powinny zrewidować swoje konwencje cytowania: w obu przypadkach całość wiersza poleciała kursywą, co oznacza rozpłaszczenie autorskiej intencji. Niedobrze.

A tu od razu pierwszy wers kursywą.

Wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa.

Jako czytelnik nieokrzesany uważam, że związek: kursywa + owoce + drzewo, funduje frazę o niepomijalnym zasięgu biblijnym, i tak powinna być (wstępnie) czytana.

Tymczasem recenzenci [2], zapewne zasugerowani poźniejszym „spadaniem moreli”, czytają ten wers jako rodzaj paradoksu przeciw naturze, czytają tak, jakby stało tu „owoce wróciły na drzewa”.

[...] dwa fragmenty: „wszystkie twoje owoce trafiły na drzewa”, gdzie dochodzi nie tyle do wspomnianego odwrócenia logiki zdania, co odwrócenia sposobu działania świata [2a]

[...] odwrócenie działania przyrody i grawitacji – owoce, które paradoksalnie wracają z powrotem na drzewa. Nie dość że proces ten przeczy prawom logiki, przeczy również kapitalistycznemu porządkowi świata, w którym właściciel drzew jest w posiadaniu owoców, które te wytwarzają [wybaczcie; 2b]

Wiersz zaczyna się odwróceniem – „wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa” – logika wewnętrzna utworu dąży raczej do zanegowania grawitacji, a tym samym – do wyrwania nas z oczywistości reprezentacji [2c]

Goły „kościec” tej frazy to: „owoce trafiły na drzewa”. Owoc (w tym: zakazany) jest przede wszystkim przedmiotem konsumpcji (w tym: karanej; tu: biblijnie). Dokładnym analogonem owego kośćca byłoby zatem: „towary trafiły na półki”; w takim przepętleniu słowo „trafiły” jest dosadnie trafne. Pomysł, że chodzić może o powrót (towarów na półki, owoców na drzewa itp.) jest (zdumiewająco) nietrafny.

Można oczywiście dodać przyczynek, że nie tylko drzewa owocują, bo i krzewy, krzewinki etc., nie zapominajmy także o stworach wodnych. Ale drzewo jako prymarny wehikuł szafarza – wehikuł dystrybucji dóbr (ale też „i Złego”) – jest wyborem oczywistym i znaczącym.

Przywróćmy ciało szkieletowi. „Wszystkie owoce trafiły już na drzewa”. Czytam to tak: więcej nie będzie! „Produkcja” się urwała, „zapasy” stopniały; zerwiecie to, co jeszcze nie zerwane, i tyle. Fraza o zasięgu biblijnym okazuje się apokaliptycznym orzeczeniem o wyczerpaniu zasobów. Nie ma też powodu, aby rozumieć sens „drzewa” i „owoców” wąsko, zwłaszcza jeśli uruchomi się kontekst (biblijny) „po owocach ich poznacie”. Otóż – poznaliśmy. Ideologie, sfałszowane systemy motywacji (ob. koan) wyczerpały się wobec bezlitosnego splotu faktów. To tylko kwestia czasu.

Taki pierwszy wers wiersza, końcoświatowy, rzutuje oczywiście na lekturę reszty. Tak rozpoczynający się wiersz tytułowy tomu rzutować musi (powinien?) na całą zawartość tomu.

Pozostaje jedno pominięte dotąd słowo: „twoje”. „Wszystkie twoje owoce...”. To znaczy – czyje? Do kogo/czego zwraca się podmiot mówiący wiersza?

Nie ma (tak sądzę) jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie; w zasadzie to rzecz (ten wybór) czytelnika. Można poprzestać na łagodnym wymiarze końca: na przykład interpretować dalsze wersy, przywołujące obrazy z zakresu ekonomiki wymian rozgrywanej na zakrzepniętej co do zasięgu scenie – jako apokalipskę zwichniętych (powiedzmy: przez pandemię, powiedzmy: chwilowo) interakcji międzyludzkich.

A do niedawna spało się

To jest figura wyraźnego przeciwstawienia. Do niedawna spało się (forma bezosobowa: powszechnie), teraz („od niedawna”) sen przerwany, iluzja prysnęła; świat [ludzki] sam siebie zdradził! (Dodam brzydko: o świcie^)

pod morelami, które spadając – wydawały plask, nieco czeski.

Gramatyka podpowiada, że „pod morelami” nie oznacza „pod drzewkami [morelowymi]”, a pod samymi owocami. Ale obraz spania „w sadzie”, bezpiecznie, wewnątrz ludzkiego urządzenia cywilizacyjnie jarzmiącego przyrodę (kontekst biblijny: wtórnie jarzmiącego), ten otóż obraz, którym wjeżdża początek wersu, nie znika po gramatycznym dookreśleniu. Są tu oba naraz.

„Nieco czeski” jest zwrotem mistrzowskim (częste u Malek). Czeski dźwięk spadającej moreli. „Czeski błąd” pojawia się z automatu. Patrzymy z obudzoną podejrzliwością. Dlaczego (pytamy) „morele”, a nie na przykład „jabłka” (byłyby skądinąd dobiciem do ściany)? Bo po czesku poprzestawiane morele to choćby morale, mortale. Cywilizacyjne urządzenia porządkujące (mające porządkować) życie [i śmierć] mieszkańców sadu.

I dlatego tak mnie ucieszył „plask”. Bo to także klapsskalp, kara mniejsza i kara większa.

Nie przeszkadzał mi.

Ano. Obfitość zasobów kołysze do snu, nawet jeśli (pierwotnie rajska) konsumpcja – umożliwiana przez cywilizacyjne systemy & ekonomie – prowadzi do dyscyplin, kar (klaps), podbojów, zagarniania całych kontynentów (skalp) czy wreszcie (a w zasadzie: na początku tej sekwencji) marnotrawstwa (plask). Tak się żyło, z iluzją niewyczerpanej obfitości. (Można to sobie zmetaforyzować węziej.)

Spało się bez czucia, jak pieniądz, karapaks, zapomniany Kopernik.

Ten szereg został wielokrotnie omówiony. Że karapaks (martwe zwierzę, żywy liczman), że pieniądz, że (jednak) same waluty nikczemnieją („zapomniany”). Najmniej uwagi poświęcono zwrotowi „bez czucia”. Ale odrębną, poświęconą mu czytankę każda może zrobić sobie sama.

Rano znikał dźwięk i nie mogłam planować

Jest tu ukryte wynikanie: dźwięk znika i stąd niemoc planowania. Dżwięk ze snu, plask moreli, (rzekoma) „naturalność” wszystkich dających się wyinterpretować jego obciążeń znaczeniowych – to znika po przebudzeniu. Co rano; to nie jednorazowy akt. Inercja życia jeszcze trwa. Wydaje mi się, że w każdej wersji apokalipski (czy: apokalipsy) da się pokazać odpowiednie po‐przebudzeniowe otrzeźwienie, które wszakże jest, w bezpośrednim skutku, rodzajem otępienia; patrzmy dalej.

kruszonki, zamarła wszerz

„Planowanie kruszonki”, kolejna mistrzowska fraza. Jest w tym mnóstwo: od fundamentalnej nierówności w „to niech jedzą ciastka” po niepotrzebne prace, dorywcze zajęcia, iluzje sprawczości: efemeryczne „projekty” jako treść życia [wolnego^] inteligenta, nawet nie „ciasto obok/zamiast chleba” [czytaj: kultura], a jedynie kruszonka do tego ciasta. Gorzkie wyznanie prekarnego życia [sformułowanie: Jakub Skurtys], które próbuje uprawiać działkę sensów. A co więcej...

struktura mansjonu. Zbliża się burza. – Zbliża się szajba.

...nie ma z tego wyjścia, struktura mansjonu (czyli zestawu pudełek, w których można odgrywać jakieś role) zamarła wszerz. W głąb czy „w górę/dół” jeszcze (może) coś się dzieje, ale na to, by przełamać tę twardą (jak karapaks) strukturę, zyskać nowe – trzeba by ją rozbić (karapaks: twardy, ale kruchy), co zapewne nastąpi, ob. „wojny wodne”, „migracje” i inni jeźdźcy a.

Związek: kursywa + teatr [mansjon] + burza, prowadzi mnie natychmiast (automatyzm) do Szekspira. Nie od rzeczy: wiersz ma zasięg rozległy, da się go rozciągnąć od Prospera (prosperity) do Kalibana (po czesku: kanibala). Ale prognoza Malek jest okrutniejsza. Burza – mija, po niej wraca pogoda. Nie dla nas; dla nas prognoza przewiduje jedynie szajbę. Znowu: dobrze dobrane słowo. Kolokwialne, „demokratyczne”, do zastosowania wobec każdej i każdego, o niełatwej do sprecyzowania, ale mocno przerażającej treści.

* * *

Tytułowy wiersz tomu Karapaks otwiera ponadto książkę. Bardzo trudno byłoby go pominąć; zadaje framework, wewnątrz którego głos zabiorą kolejne wiersze.

Sam fakt ich zaistnienia (wobec powyższej interpretacji) jest jakoś pocieszający.


PRZYPISY
[1] ob. fejs‐cit. sercz etc.
[2] czytałem trzy recenzje Karapaksu [tomu]:
[2a] sprawozdawczy tekst Soni Nowackiej;
[2b] niezbyt mądry, za to przeraźliwie arogancki produkt Karoliny Górnickiej (nie dziwi mnie taki miks: tutaj inne zgryźliwości pod adresem tejże);
[2c] wreszcie może najbardziej obiecujący, ale szkicowy przelot Michała Trusewicza
[3] a właściwie w stronę Honest Annie; Golemowi jeszcze przez chwilę chciało się wykładać

głód

Wiersz Joanny Żabnickiej kradnę z dwutygodnika. Bibliografię (nominacje, nagrody) łatwo znaleźć, ale – w moim przypadku – trzeba było dać szansę, kupić los, czesnąć sieć. Autorka lubi średnik oraz przypisy; to wystarcza (bonus: tao praktykowania anty-(auto)lansu).

Wiersz poniższy zabawnie współgra z wakacyjnymi lekturami. Roxane Gay, haha. Romantika Mareckiego (część „wesele”: stadna kąsumpcja & kanibalizacja).

Jeść

Pies leżący przy misce jest
czujniejszy niż którykolwiek z ludzi. Czasem
wyobrażam sobie, że całe wyrzucone
jedzenie wraca w postaci głodu, który wylicza
na głos wszystkie upadłe ziarna i niezebrane mirabelki.

Próbuję sobie wtedy wyobrazić głód, żeby się
na niego przygotować, ale nie potrafię, jakby coś
połykało myśl. Pies pilnuje pustki w misce, żeby
mu się nie wylała.

Droga od Ogrodników z Marly przez Koniec lata do „ku psom” wydaje się (jak dla mnie, po próbkach) prowadzić w dobrym kierunku.

W czerwcu i lipcu wzmożona aktywność blogowa. Czytało się różne rzeczy: Gilgamesza, Gravesa, Anny Matysiak wybitne Na setkach wioseł, Waldemara Bawołka doceniane w pusto Pomarli, dwa tomy Patryka Kosendy, wiersze rozmaitych autorów (antychronologicznie: Grzegorza Hetmana, Adama Kaczanowskiego, Szymona Biry, Rafała Wawrzyńczyka, Ewy Olejarz, Agnieszki Frankowskiej, Katarzyny Szwedy i in.), zwiedzało się (po cichu) Grzegorza Wróblewskiego (wraz z jego Nocą w obozie Corteza, Androidem i anegdotami [omamo!], Cukiniami), potwierdzało się obecność Paszczaka na okładkach serii Nike, przysłuchiwało się polemikom ws. intencjonalizmu, w tle zaś czytało się różne teksty krytyczne. Letnie ożywienie.

Z całego tego zamieszania parę dni temu wychynął strofoid, właściwie od razu w postaci gotowej:

w każdym dobrym wierszu żyje mysz 
która gryzie suchy koan

Wrzuciłem to na bloga, opatrując tytułem powtarzającym dosłownie treść; czytelnicy omietli wzrokiem. Jednak fakt nagłego skrzepnięcia tej frazy, na zasadzie instant product, wydawał się nieco niepokojący, zwł. w kontekście dyskusji o intencjonalizmie. Co można z tym zrobić? Porozkminiać znaczenie (if any) i w ten sposób retroaktywnie skonstruować intencję autorską (if any)?

definicja czy postulat

Strofoid udaje definicję operacyjną (poprzez warunek konieczny). Bierzemy wiersza i badamy: czy jest w nim mysz? czy żyje? co robi? Jeśli da się znaleźć mysz, która nie tylko żyje, ale nadto gryzie suchy koan – ok, dobrometr orzeka „tak”; oczywiście odpowiedź pozytywna nie jest (jeszcze) warunkiem dostatecznym.

Tyle że składowe wymienionych przesłanek są mało uchwytne. Jak stwierdzić obecność „myszy” (i czym ona jest), na czym polega odróżnienie „żywej” od ew. „nieżywej”; co to jest „koan” i na czym polega jego „suchość” (w odróżnieniu od, nie wiem, „soczystości”?). (Właściwie to myk podobny do tego, jaki zastosowała Natalia Malek w wierszu para‐filia: „Każdy opowiada wierszem to, czego nie zdążył / przemyśleć wieczorem.”)

Bezpieczniej potraktować strofoid jako postulat: niech w wierszu zamieszka mysz (i dalej cała powyższa sekwencja); takie wiersze będzie się chciało czytać, a innych, nawet mimo ich ew. technicznej sprawności, nie – nie będą interesujące, czyli będą nie „dobre”. Tu oczywistym pytaniem jest: czyj to postulat.

mysz

Mysz jest Potężnym Znakiem.

Jest mała, ale mnoga; jest też biedna (zwłaszcza mysz kościelna^). Mała, więc się wciska, penetruje, forsuje zabezpieczenia. Mnoga, więc niebezpieczna. Zasadniczym znaczeniem myszy (w cywilizacjach spożywających, odmienne typy ledwie szkicowo pomyślane) jest bycie pełzającą plagą. Nie jest to szarańcza, dokonująca jednorazowego gigantycznego spustoszenia. Mysz jest stałym towarzyszem, jest odwieczną kontr‐siłą, która dobiera się do zapasów (nie dla niej gromadzonych). Mysz to entropia przeciwdziałająca akumulacji i emblematyczne zagrożenie dla grodzenia (por. „mysz się nie prześliźnie”).

Nietrudno poszerzyć znaczenia myszo‐metonimii na sfery ponad wąsko-„spichrzowe”. Mysz jest plebsem, prekariatem; biomasą, którą się próbuje zarządzać (ob. brygady kontroli populacji). Mysz jest niewiele znaczącą jednostką wobec Systemu. Mysz musi się ukrywać or else; jest dyscyplinowana jako mniejszość, choć bywa liczniejsza. Kobieta jest myszą.

Myszą bywa też podsystem krytyczny podmiotu myślącego, którego egzystencja jest malutką (nie)znacząca ujętą w ramy systemu zniewalającego Wcisku (ob. brygady kontroli myśli). Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że mysz z każdego dylematu podmiotu, z tego co (jak wiemy) prywatno‐polityczne, ma zrobić od razu akt polityczny stopnia siódmego czy tam manifest. Nie.

Idzie o rozziew między egzystencjalnym doświadczeniem (wewnęrznym), a tym, co te czy inne systemy kultury proponują jako odpowiedź. W każdej sprawie. Ten rozziew jest miejscem pracy myszy. (Wiersz, w którym mysz jedynie reprodukuje zastane dominujące kody, niechby wdzięcznie & sprawnie, jest rodzajem sarkofagu; mysz w środku jest raczej wypchana niż żywa.)

Wracając do pierwszego akapitu: taka mysz jest reprezentantką entropii przedziwdziałającej akumulacji znaczeń (i innych kapitałów), zarazem ryje podkopy pod gmachami spetryfikowanych, grodzonych mechanizmami samosprzęgu, podsystemów presji kultury.

koan

Wszyscy z grubsza wiedzą, czym jest koan. To paradoksalna, idąca w skos rutyny językowo‐pojęciowej fraza; także historyjka wokół takiej frazy.

Typowe przypadki przedstawiane są tak:

MISTRZ (mówi): Budda jest butem z trawy
UCZEŃ (wpada w stupor)
MISTRZ (wali ucznia kijem w głowę)
UCZEŃ (dostępuje oświecenia, „satori”)

Praideą koanu jest anarchia obnażająca pustkę hierarchii. Jako praktyka dydaktyczna (chan czy zen) miała za cel wyzwolenie, prowadzące do zwiększenia sumy duchowości we wszechświecie (wszechświat: „podziękować :-)”). Pragmatycznie – była praktyką prowadzącą do eskapizmu; uczeń udawał się do odp. eremu, gdzie samotnie medytował (ewentualnie subskrybował Netflixa), niekiedy wycinał leszczynowy kostur i zakładał własną szkołę.

Popatrzmy szerzej. Za koan można uznać każdą memetycznie chwytliwą frazę, która ma intencję / cel / skutek przezbrojenia, przeprogramowania umysłu Ucznia, poprzez uwikłanie go w semiotyczny supeł. To, co wydaje się paradoksem na gruncie stanu przed‐przezbrojeniowego – kłóci się z „logiką” powszednią czy z egzystencjalnym doświadczeniem jednostki – po „oświeceniu” może/powinno wydawać się rodzajem oczywistości. Zwłaszcza gdy proces przeprogramowania jest intensywnie wspomagany kijem.

W tradycji europejskiej jednym z pierwszych (wyraźnych) proto‐koanów była fraza: „byt jest, niebytu nie ma”. Potem poszło narastającą falą. „W trójcy jedyny” [uczeń: „arrrgh!”], „syn dziewicy Marii” [„że co?”], „odkupiciel umarł za wasze grzechy” [uczeń: „eeee? jak to? i jakie grzechy?”]. „Niezbadane są wyroki”.

„Przyrodzone stanowi poddaństwo”. „Kurwa & święta” („cnoty niewieście”). „Fundamentalne fundamenty kultury greko‐judeo‐chrześć.”. Teoria skapywania. Krzywa Laffera. Naród. Wszystko to są koany. (Jednym z najbardziej ponurych jest „Arbeit macht frei” zapisane sami wiecie gdzie.)

Trudno wykluczyć, że w indywidualnym przypadku świeżo napotkany koan może wydawać się soczystym owocem i jednostkowo przynosi jakieś „przezbrojenie moralno‐poznawcze”. Jednak treść koanów, które widzimy na neonowych szyldach rozmaitych (cywilizacyjnych) instytucji, została przez te instytucje dawno (lub nawet przedwdrożeniowo) wyżarta; tak działają struktury (każdej) władzy.

Myszom (ludziom) zostaje sam kaczan [merci], czyli suchy koan, no i kij, oczywiście.

następują

  • przypadki polskojęzycznych wierszopisarzy popychających w swoich utworach wypchaną mysz (ob. tzw. neoklasycyzm)
  • rekurencyjna para‐definicja koanu: „w każdym dobrym wierszu żyje mysz / która gryzie suchy (w każdym dobrym wierszu żyje mysz / która gryzie suchy (w każdym... (...) )))
  • rutynowy akt nienawiści wobec praktyk BL
  • kop w dupę paniska o mentalności policjanta
  • inne atrakcje

...które jednak nie nastąpią, bo kiedyś trzeba skończyć.

w każdym dobrym wierszu żyje mysz 
która gryzie suchy koan

Wytworom kultury (sztuki) przysługuje między innymi klasyfikacjami również – konwencjonalna – wymiarowość, wyznaczana głównie przez moda percepcji. A więc powieść (muzyka) jest jednowymiarowym ciurkiem tekstu (zestrojów dźwiękowych), malarstwo ma dwa wymiary, rzeźba trzy itd. To klasyfikacja prosta, by nie powiedzieć: prostacka – muzyka ma [na papierze i dalej] reprezentację co najmniej dwuwymiarową, perspektywa imituje w malarstwie 3D, rzeźby czy architektury‐jako‐bryły nie da się obejrzeć z każdego teroetycznie możliwego punktu widzenia itd., itp. Mówię powyższe tylko jako mgliste tło do postulatu: wiersz (wśród innych tworów tekstowych) jest dwuwymiarowy.

A więc jest wycinkiem płaszczyzny (dla ustalenia uwagi, powiedzmy: prostokątem), na którym siedzą po porządku wersy złożone ze słów; umówmy się, że percepcja konsumuje toto (na dzieńdobry) od lewej do prawej i z góry na dół.

Teraz bądźmy mrówą z okiem na szypule. Mrówa staje na prostokącie ciut powyżej tytułu (czy początku wiersza, gdy tytuł jest brakiem) przygotowuje szypułę – i zaczyna się. Mrówa robi krok w tył (czyli w „dół”) i zaczyna czytać sunąc szypułą od lewej krawędzi tekstu do końca wersu; oko czyta. Skończywszy, mrówa robi kolejny krok i czyta kolejny wers, aż do ostatniego. Tam staje.

Ktoś powie, że widzenie oka mrówy jest w takim procesie czytania zbyt lokalne. Musiałaby się oddalić od płaszczyny, żeby dostrzec sto interesujących (w wierszu) rzeczy. Układ graficzny, rytm (szerokości wersu) i jego ew. zakłócenia, pokrewieństwa w pionie, na przykład to, że wersy zaczynają się kombinacjami takich samych lub podobnych jakoś fraz; przecież to dopiero naskórek dwuwymiarowości. Zwińmy więc prostokąt w cylinder (tekstem do środka!), sklejając górną krawędź nad tytułem z dolną pod ostatnim wersem, mrówę zaś umieśćmy w środku, na osi walca. Teraz, zamiast iść w tył/dół, obraca się stopniowo wokół osi, ustawiając oko na wysokości kolejnego wersu, aż dotrze nad tytuł, skończywszy lekturę; z takiej perspektywy może dostrzec to wszystko, co widzi znacznie od niej większy ssak pochylony nad kartką.

Zamknięcie mrówy w cylindrycznej pułapce ma głęboki sens. Jednokrotna (pseudolinearna) lektura wiersza to dopiero początek percepcji; mrówa, dotarłszy do końca, może od razu przystąpić do kolejnej iteracji (biegnij, owadzie, chyżo a powoli), niekoniecznie zresztą powtarzając jednostajny ruch; niech wiruje i ogarnia.

A teraz chwyćmy cylinder w dwóch miejscach – w zenicie, tam gdzie skleiliśmy górną i dolną krawędź prostokąta, i w odpowiednim nadirze, schwycone zaś zduśmy w dwa punkty (przypominam: to już nie papier, to abstrakcyjny wycinek płaszczyzny, na którym siedzi tekst).
[EDIT: Czyli krawędź sklejenia zredukujmy do punktu, analogicznie odcinek przeciwległy tej krawędzi względem osi cylindra.]

Co powstanie? Powstaną dwa wycinki sfery; płaszczyzna przechodząca przez środek sfery, zenit i nadir, dzieląca te wycinki na połowy, ustala podstawową symetrię. Trzeba tylko uważać, żeby nie zgnieść wersu, który może przypadać na (poniekąd arbitralnie wyznaczony) punkt nadiru. Ale że działamy na tworach topologicznych, a nie materialnych, możemy kazać takiemu wersowi, by się łaskawie odsunął stosownie daleko od punktu „zgniotu”.

(Kłopoty z wyobraźnią? Rysowanie tego zajęłoby mi zbyt wiele czasu & wysiłku, a ponadto, kto tego nie wyobrazi, ten niech raczej słucha poezji [jasne, że mówię o tzw. współczesnej] z audiobooka pod akompaniament harfy, wybrańcy mogą na parties pod ryt czytań^
EDIT: To znaczy, porządne narysowanie. Zob. jednak komentarze.)

* * *

Ile by nie było wierszy w tomiku (tomie), operację można powtórzyć dla każdego z nich, dbając tylko o to, aby wycinki sfer miały – każda – szerokość kątową 360 stopni / N (2 pi przez N), gdzie N to liczba wierszy.

Nadziejmy je wszystkie na jedną oś, utożsamiając wszystkie zenity w jeden punkt, a nadiry – w drugi, przeciwległy biegun. W takiej kolejności, w jakiej figurują w tomie. Drugi na prawo od pierwszego, ostatni będzie miał jako następcę – wiersz pierwszy.

Co mamy? Sferę wierszy (tomu), zwróconą tekstami do środka (tam czeka cierpliwa mrówa). Na „górze” (w zenicie) spotykają się początki i końce wierszy, tam też łatwy od odczytania spis treści (self‐referenced). Porządki czytania zostały zachowane, gdyby zaś mrówę zastąpić sferycznym, wszystkowidzącym okiem, mielibyśmy rodzaj jednoczesnego dostępu do całej zawartości tomu. (Nawiasem mówiąc, pojedynczy wiersz też można tak „rozciągnąć”, by utworzył sam całą sferę.)

Co najważniejsze: wszystkie wiersze „widzą” się wzajemnie (choć te sąsiadujace pod dość ostrym kątem).

* * *

Intencją tej zabawy jest wytworzenie mentalnej wizualizacji tomu wierszy jako odrębnego mikrokosmosu.

* * *

Kosmos już jest, ale dziwnie pusty. Trzeba nam porzutować. Najprostsza operacja: każdy wyraz niech się oderwie od firmamentu i zjedzie (kopią) ku centrum. Połączmy „sznureczkiem” [może to być rodzaj pola siłowego, ew. jakieś elementarne splątanie] oryginał z kopią. A potem bum! utożsamiamy kopie w jeden obiekt (pomijam tu technicze trudności z fleksją; może to być parametr przekształcenia). Coś w rodzaju ewidencji leksykalnej; pęk sznureczków odpowiada analizie częstościowej.

Niech teraz ku centrum zjeżdżają frazy „mocnego sąsiedztwa”. Co oznacza: sąsiedztwo zwykłe (np. jest w wierszu fraza „drżyj małpiszonie”, niech jej kopia zjedzie, oczywiste; ale jest i fraza „z jasnych / Brody”, hacząca o sąsiedztwo „w pionie”, ona też zjedzie kopią), sąsiedztwo semantyczne (w powyższym przykładzie łączliwość gramatyczna etc. jest mocna w pierwszym, b. słaba w drugim przykładzie). Kolejna wiązka „sznureczków” niech będzie śladem tego zjazdu/rzutowania, trzeba nadto dokonstruować wiązania między pierwszą sferą obiektów (leksykalnych) a drugą (fraz sąsiedztwa).

Jakie byłoby drugie „bum!”? To kwestia parametryzacji. Ale na przykład: „drżyj małpiszonie”, „małpa drży”, „drżysz, małpko?”, można by skleić w jedną relację (na dwóch obiektach: między małpądrżeniem), odpowiednio modyfikując układ sznureczkowych wiązań.

(Jak dotąd jesteśmy w zasięgu możliwości współczesnych komputerów; dałoby się przeprowadzić taką bezludną, w pewnym sensie bezczytelniczą analizę. Interaktywny hologram służyłby za podsystem wizualizacji, dlatego w metaforze trwały półmaterialne sznureczki, bo mogłyby zacząć świecić (różnokolorowo, zależnie od typu), wibrować, wydawać dźwięki i co tam komu jeszcze. „Trąciwszy” któryś z centralnych leksemów, moglibyśmy patrzeć, jak zapalają się wszystkie użycia na firmamencie i/lub frazy, z którymi ustalono mocną lub słabą łączliwość. Etc.)

Możliwości kolejnych rzutowań ze sfery w głąb niech nie ograniczają wydolności techniczne ewentualnych „maszyn pomocniczych”, chodzi przecież o eksperyment mentalny. Sięgnijmy do podręczników języko‐ i literaturoznawstwa. Przewińmy typy analiz dokonywanych przez krytyków i sprawdźmy je na solidną powtarzalność. Początkowo pusty „mikrokosmos tomu” zapełnia się (w wyobraźni) gęstwą obiektów, relacji i relacji między relacjami. A wszystko to – „bezludnie”; bigbang ustanawiany na dwóch residuach: „gołym” [= z najdokładniejszym pominięciem ew. autora] tekście tomu, z jednej strony, i globalnym tekstem kultury, z jego wieloma podsystemami (słowniki, korpusy, faktografie, analizy, analizy analiz, i tak dalej) – z drugiej.

Owad cały czas siedzi w środku i czeka, aż będzie mógł zacząć czytać.

* * *

Tymczasem zaś świadkujemy wyczynom dzielnych, wybitnych mrów, które same sobie muszą zastąpić brak dokładniejszych map kubatury wyżej zarysowanego (potencjalnego) kosmosu. Oto idą zygzakowatymi trajektoriami po wewnętrznej stronie sfery, gromadząc w odwłokach zebrane doświadczenia i używając już zebranych do wytyczania nowych ścieżek lub śmiałych inetrpretacyjnych susów. Kibicujemy im.

* * *

W apendyksie drobna astrofizyka. Weżmy efekt pierwszego, elementarnego rzutowania. Obiekt leksykalny, pojedynczy wyraz, pospolity lub Własny. To nic innego jak cholerna czarna dziura. Na jego monstrualną masę składają się wszystkie użycia we wszystkich powstałych tekstach (bądżmy pewni, że przyszłe takie teksty też zje). Objaśnienia słownikowe lub encyklopedyczne, reguły gramatyczne i etymologia (oddziaływania mocne), reguły chromatyczne (oddziaływania słabe), czyli podobieństwa brzmieniowe, ugruntowane i przekraczane zakresy skojarzeniowe itd. Gdy się minie punkt‐bez‐powrotu, słowo takie wywija się na „drugą stronę” w jeden z milionów (kolejnych) wszechświatów, eksploracji których nie da się dokończyć. Wszechświat „cukinie”. Obok drugi: „Pufin”. [*]

Co zrobi „wyobraźnia astrofizyczna” z obiektami innych typów, o mniejszych masach, ale i tak wywołujących rozmaite zakrzywienia i fałdy? Otwarte pytanie.

A połączenia między mikrokosmosami? Autor utoczy, jak wiadomo, niejedną kulę. Cytaty i inne nawiązania: hiperprzestrzenne tunele, tym bardziej otoczone drżącym halo prawdopodobieństwa, im mniej pewne, domniemane. Kosmiczna jazda.

Na razie możemy się (w wyobraźni) cieszyć multimedialnym i multispektralnym migotaniem wierszowych sfer.


PRZYPISY
[*] tak, zgadliście, jaki tom robi tu za „przykład w tle”; wybór dlatego, że zrobiony jest wielokrotnymi powtórzeniami, jego mutlimedialna mikrokosmosowa wizualizacja zaświeci wesoło

« older entries · newer entries »