sssport

You are currently browsing the archive for the sssport category.

Minęło 8 lat od mojej ostatniej blogonoty o tenisie: dziamdzia z pindą, penis w torcie, mogę więc na chwilę wrócić do tematu. Dziś: skończeni.

* * *

Novak Đoković się skończył. Jest to postać szczurowata. Buc, kabotyn, antyszczep i ostentacyjny religiant. Liczbie jego kabotyńskich popisów dorównuje liczba teatrzyków frustracji & triumfu, w formie podobnych: ryczy jak wzór testosteronowego idioty, macha rakietą, drze koszulki, strzela piłkami; w US Open 2020 ustrzelił w szyję sędzię liniową (padła, nie mogąc złapać oddechu), za co został zdyskwalifikowany. We French Open 2021, nie wygrawszy piłki meczowej z Berettinim, ryczał, skopał bandę reklamową itd., chwilę później wygrał mecz i ryczał identycznie, bałwan. Brzydzi mnie. Jego destrukcyjny tenis jest przenudny; od lat nie oglądam (chyba że fragmenty w powtórkach, gdy przegrywa); kibicuję każdemu jego przeciwnikowi. Nadal wygrywa (ostatnio z Nadalem), ale skończył się dawno.

Siostry Williams się skończyły. Są to postacie przerysowane. Utytułowana Serena jest obrzydliwa: ryczy, teatrzykuje, kabotyni; w US Open 2011 (przegrała w finale ze Stosur) groziła liniowej, ryczała, obrażała sędzię główną (Asderaki); w 2018 US Open teatrzykowała po ostrzeżeniu za kołczing, rozwaliła rakietę, drugie ostrzeżenie, pyszczyła sędziemu głównemu (Ramos), trzecia kara, strata gema (i $17000); odebrała smak zwycięstwa wyraźnie lepszej Osace. Tfu i oby wreszcie zeszła z kortów; jej ostatnie występy obrażają uczucia tenisowe.

Iga Świątek się skończyła. Jest to postać rybia. We French Open 2021 w meczu z Martą Kostiuk zagrała słabo, schematycznie i w wielu momentach nieporadnie; niestety wygrała. Wszystkie te minusy w pełni ujawniły się w kolejnym, przegranym meczu z Marią Sakkari: Świątek była tak kiepska, jak kiepski jest ktoś, kto przedwcześnie uwierzy, że jest przyszłym Nadalem, nie mając pokrycia na 10% takiego uroszczenia. I tę kiepskość przybiła zaazarenkowaniem (medyczny tajmałt, rzekoma kontuzja), najsłabiej.

Garbiñe Muguruza się skończyła. Niestety. Jest to postać #królowahiszpanii. Zapamięta się, że w 2014 pobiła Serenę w ćwierćfinale French Open, a dwa lata później zrobiła to samo już w finale. (Muguruza zaczynała równolegle z rok młodszą Genie Bouchard, ale tamta skończyła się, zanim na serio zaczęła.) W 2017 wygrała Wimbledon, pokonując Venus: dla mnie zatem symbol skończenia się sióstr Williams.

Daniił Miedwiediew się skończył. Jest to postać wypłoszowata. We French Open 2021, gdy Tsitsipas miał piłkę meczową, Miedwiediew zaserwował z dołu (taki trick obliczony na zaskoczenie przeciwnika), Grek jednak podbiegł, huknął i wygrał. Nie dość że żałośnie, to jeszcze słabo.

Barbora Krejčíková się skończyła. Jest to postać ptasia. Po wymęczonym zwycięstwie nad Marią Sakkari (French Open 2021) opowiadała autoheroiczne bajędy (plus „Jana Novotná patrzy na mnie z nieba”, jej przedwcześnie zmarła w 2017 mentorka, osoba, która – jedna z nielicznych – akurat się nie skończyła). Nie przeszkodziło jej to w kolejnym deblowym meczu aktywnie oszukiwać: wsparła poważny błąd sędzi głównej, choć sama mało co nie padła ofiarą podobnego błędu sędziowskiego w swoim meczu z Sakkari. Niesmak. Niesmak.

Rafael Nadal się skończył. Jest to postać małpia. Jego siłowy tenis jest przygnębiający, choć trzeba przyznać, że testosteronuje z umiarem (w czasie), a w skali kabotyństwa jest na poziomie 0,1 đokovića. Kibicuję każdemu jego przeciwnikowi (chyba że to właśnie Đoković). Jak powinno się grać z Nadalem na mączce pokazał Robin Söderling (French Open 2009), Szwed jednak się skończył parę sezonów później.

Roger Federer się skończył. Jest to postać pumowata. Wiek zrobił swoje. Niestety.

* * *

Można by tak długo. Tenis jest smutny.

podstawy

Sport jest zwyrodnieniem powstałym u zbiegu czterech duchów: ludycznego ducha gry i zabawy, ducha rywalizacji, ducha hazardu i ducha wojny. Dwoma odwiecznymi czynnikami umasowienia tego zwyrodnienia są polityka i kasa. Igrzyska zamiast chleba oraz igrzyska jako dodatkowa motywacja w szkoleniu rekrutów – to polityka. Kasa jest pierwszą pochodną ducha hazardu i całką z monetyzacji igrzysk.

Gdy idzie o dorabiane ideologie, są dwie podstawowe: indywidualistyczna ideologia samodoskonalenia – to kłamstwo żerujące na duchu rywalizacji, oraz ideologia zastępczej (zamiast wojen) rywalizacji plemiennej – to kłamstwo uwzniaślające jatkę. Z pomniejszych, choć popularnych kłamstw godzi się przypomnieć podmianę (prawdziwej) tezy „ruch to zdrowie” na kontrafaktyczne hasło „sport to zdrowie”; każdy wie, że sport oznacza kontuzje, kalectwo, a nawet śmierć.

sporty wojenne

to te, które wyrastają bezpośrednio z ducha wojny. Dzielą się na unitarne, techniczne i rzeź.

Unitarne (określenie wywodzi się z podstawowego szkolenia rekruta) dotyczą wzmocnienia ciała wobec zadań ogólnowojskowych: biegi, chody (resp. marsze), pływanie, skoki, podnoszenie ciężkich rzeczy.

Techniczne używają przedmiotów: dysku, oszczepu, młota, kuli (choć tu akurat nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji bojowej, w której ta bliskozasięgowa technika miałaby znaczenie militarne – rozwalanie kulą drzwi?), łuku/strzały (wariant ubarowiony: tzw. darts), karabinu.

Rzeź to bezpośrednia konfrontacja dwóch osobników; są tu tzw. sporty (ha, ha) walki, czyli lanie się bez przyrządów (boks, zapasy, judo, karate, kungfu, mma itd., itp.), albo – mniej zabójcze, odwrotnie niż w wojennych pierwowzorach – lanie się z przyrządami (szermierka, kendo, sojutsu itd.).

Sporty unitarne mogą podlegać dowolnie daleko idącemu stechnicyzowaniu. A więc do biegów dodamy narciarstwo, wszelkiego rodzaju wyścigi na czymś (koniu, rowerze, samochodzie, samolocie, łodzi), do skoków tyczkę, narty, spadochron, konia+przeszkodę, trampolinę itd. Różnorodność dyscyplin ograniczana jest przez kwestie logistyczne; rozsądny militarnie jest biathlon (narciarz przemyka po śniegu ileś kilometrów, a potem strzela, celnie!), ale nie ma przeciwpancernych brygad rowerowych (pociski są zbyt ciężkie, by przewieźć więcej niż jeden‐dwa); z podobnych powodów nie ma wyścigów hulajnogowych (a szkoda, byłaby szansa na dyscyplinę wygladającą jeszcze bardziej idiotycznie niż chodziarze w akcji).

gry

Gry dzielą sią na: gry na czas, gry na ilość i gry na jakość. W grze na czas ustalony jest czas trwania meczu. W grze na ilość chodzi o zdobycie odpowiedniej liczby punktów; kto zrobi to pierwszy, wygrywa. W grze na jakość chodzi o osiągnięcie wygrywającej sytuacji.

Ortogonalnym do tego podziałem jest podział na gry konfrontacyjne i niekonfrontacyjne, w tych pierwszych gracze (zespoły) stykają się bezpośrednio, w tych drugich są odseparowani (np. są po przeciwległych stronach siatki).

na czas

Najgłupszym, powodującym przesunięcie sadomasochistyczne rodzajem gier są gry konfrontacyjne na czas. Na przykład piłka nożna. Nie jest łatwo strzelić gola, wobec czego mecz piłkarski jest zasadniczo pokazem niemożności. Trzeba być masochistą, żeby to oglądać. Z kolei frustracja nieuchronnie powstająca podczas oglądania tego (żenującego) widowiska musi się rozładowywać w wybuchach agresji; kibolstwo jest nieusuwalnym produktem ubocznym gier na czas.

Dodatkowym aspektem tych gier jest metafora życia. Najpierw starasz się osiągnąć cel (goal), ale za cholerę nie wychodzi (a czas się kurczy! trzy ćwierci do śmierci!). Potem jest tak: albo uda ci się strzelić i wtedy zaczynasz przeciągać grę, żeby utrzymać wynik, co powoduje, że nuda podnosi się do kwadratu, albo tobie strzelą i wtedy usiłujesz gorączkowo nadrobić stracony wcześniej (na przeciąganie) czas (na co doprawdy przykro patrzeć), a tu i tak końcowy gwizdek. To dlatego osobowości sado‐maso tak łatwo dają się wmanipulować w piłkę nożną: właśnie przez podatność miauczyńskich charakterów na oddziaływanie tej metafory.

Wymyślono kilka gier konfrontacyjnych na czas, w których łatwiej zdobywa się gole – np. piłka ręczna czy koszykówka. Ale działa tu odwrotna zależność koszt–znaczenie: im łatwiej zdobyć punkt, tym mniej się go ceni. I taka koszykówka okazuje się grą w „kto jest statystycznie lepszy”; nic dziwnego, że komentatorzy (i tzw. eksperci) od koszykówki mają non stop pełne gęby jakichś statystyk i wyliczeń. Nuda stężona. Piłka ręczna dzieli wady obu wymienionych wcześniej gier, nie dodając żadnych zalet.

na ilość

Przykładami gry niekonfrontacyjnej na ilość są siatkówka (i podobne, np. sepak takraw) i tenis (w różnych wersjach). Jeśli w grze na czas gracz musi się wspiąć na wyżyny umiejętności, żeby coś osiagnąć, w grze na ilość gracz nie powinien (tylko) popełniać błędów. To określa zasadniczy charakter tych dwóch rodzajów gier: gry na czas mają domyślny poziom zerowy (fajtłapstwo, totalna nieudolność), gry na ilość mają domyślny poziom mistrzowski (z którego spuszcza powietrze przeciwnik). Nie da się ukryć: gry na ilość są ciekawsze, choćby dlatego, że dają widzowi nieustającą okazję do złośliwej satysfakcji, co jest (cywilizacyjnie) znacznie wyżej od zbiorowego sado‐maso.

na jakość

Najfajniejsze są gry na jakość. To w nich w najczystszej formie zachowany jest ludyczny duch gry i zabawy. Najlepszym przykładem takich gier są rozmaite odmiany gry w kule (skórzane, jajowate, sferyczne, metalowe itd.) oraz ich nalodowa odmiana – curling. Przy okazji wspomnę, że jeśli gracz w curling popełni faul (np. zawadzi o wprowadzony już do gry kamień podczas tzw. szczotkowania), sam natychmiast się do tego przyznaje, a gdyby tego nie zrobił, będą na niego patrzeć krzywo wszyscy i zawsze. Porównajcie ten poziom fair play z komentatorem piłki nożnej, który (publicznie!) wyraża radość z faulu (heh, taktycznego), psując i tak balansujące na krawędzi psychopatii osobowości kibiców.

komentatorzy

Prawdziwą zakałą tzw. sportu są natomiast komentatorzy, ci funkcjonariusze (naganiacze) kasy. To oni sztucznie podgrzewają emocje, odgrywając wielkie przejęcie nic nie znaczącym faktem, że ktoś coś (ale nasz!), to oni podbijają nacjonalistycznego bębenka, to oni wreszcie nie potrafią zamilknąć choćby na chwilę, psując swoją egzaltowaną paplaniną nawet (zwłaszcza) te (rzadkie) momenty, gdy w tzw. sporcie pojawi się na moment quality (każdy rodzaj działalności ludzkiej da się uprawiać byle jak, albo dobrze, z quality).

Duch rywalizacji (nie da się go łatwo usunąć z zachowań ludzkich) w postaci czystej polega na postulacie „niech wygra lepszy”. Właściwym celem kibica (jeśli już ktoś oddał się wewnętrznie tej patologii) powinno zatem być „niechby to nasi byli lepsi”. Ale nie, głównym zajęciem komentatorów (tej zakały) jest degradowanie owego postulatu w „niechby to nasi wygrali”, nawet jeśli każdy widzi, jakie to niebotyczne patałachy.

olimpiady itp.

Również z tego powodu wszelkie „igrzyska narodowe”, jak choćby olimpiada, są i pozostaną wylęgarnią nacjonalizmu. Niech je szlag.

Wzbudzając zmieszanie wśród czytelników, raz już się wynurzyłem z blogonotką o tenisie. Jak wtedy, tak i teraz podeprę się quality:

wszystko, co się robi, można robić słabo albo świetnie. Wobec Pirsigowskiego Quality dziedzina nie ma znaczenia

Tenis (pisałem) jest jednym z nielicznych rodzajów gladiatorstwa, które systemowo koegzystują z ciszą (na trybunach i w behawiorze co lepszych komentatorów) oraz stosunkowo najsłabiej poddają się presji szowinistycznego nacjonalizmu. Więc (wyznawałem) oglądam czasem telewizyjne transmisje, zwłaszcza wielkoszlemowe, bo tam najczęściej można spotkać nie tylko quality, ale i złamanie ustanowionego przez rutynę porządku dziobania („kwalifikant eliminuje rozstawionych”). Co czytane cynicznie oznacza: mniejsze pieniądze wygrywają z większymi; miły rodzaj bajki w świecie coraz silniej podlegającym narracji odwrotnej.

Ale dzisiejsza notka będzie o braku quality. Mój prywatny

ranking turniejów

wielkoszlemowych jest następujący. Najwyżej stoi Australian Open

bo pozwala zapomnieć o styczniowym zimnie i mroku (lub, jak tej zimy, o nadmiarze bieli)

Potem idzie Roland Garros i tuż za nim US Open. Paryż jest lepszy ze względu na wiosnę i fakt, że częściej zdarzają się tam niespodzianki. Najgorszy jest Wimbledon.

Dlaczego? Bo pozostałe trzy relacjonuje Eurosport, a turniej w Londynie – niestety, niestety – Polsat. Który w gronie komentatorskim zgromadził istną kolekcję pretensjonalnej niekompetencji, językowej nieporadności (albo: maniery) i – last but not least – nacjonalistycznych uniesień. A ponadto ci ludzie bez przerwy gadają, gadają, gadają. (Owszem, komentatorzy Eurosportu też się różnicują: trudno np. wyłączyć sangwinicznego Karola Stopę, ponurego kasandrę ze skłonnością do słowotoku, ale jednak ich średnia a średnia „polsatowców” to dwa różne poziomy.) Odpowiedzialnością za to szowinistyczne/gadulstwo bez wahania obciążam

dziamdzię matuzalema

czyli ciągle (niestety) czynnego Bohdana Tomaszewskiego. Jeśli nie wspomina akurat przedwojennych polskich tenisistów (których dokonania są mniej niż nieistotne), to wpada w jakieś żenujące psychololo („ach, proszę państwa, jakiż to wrażliwy chłopak, jak on walczy i jak on przeżywa”). A jeśli nie robi akurat ani jednego, ani drugiego, to gada (gada, gada, gada) bez przerwy, nawet o tym, żeby... tyle nie gadać („panie Marcinie, ale może nie komentujmy każdej rozgrywanej piłki”), niemniej przeto tym samym znowu gada, zamiast wreszcie #do‐jasnej‐cholery zamknąć paszczę!

Tak, to on sączy w co drugim komentarzu atmosferkę „och, polskość”, to on nie może inaczej niż „nasza Isia”, „ten nasz chłopak [Janowicz]”, „mamy dziś święto polskie, a przed wojną...” itd., itp., do wyrzygu. To znaczy do (nieuchronnie następującego) wyłączenia fonii w telewizorze (przez co oglądacz, czyli ja, traci jeden z ważnych wymiarów spektaklu, czyli odgłos łup‐łup piłek, zduszone „och!” widowni i inne budujące atmosferę elementy dźwiękowego tła). Proszę państwa, nawet gdyby komentatorzy Eurosportu nie opierali się szowinistycznej pokusie (a opierają się, naprawdę, dość dzielnie), to dzisiaj, w erze cyfrowej telewizji, można w Eurosporcie przełączyć dźwięk na komentatorów angielskich i doznać – w razie potrzeby – natychmiastowej ulgi! A w Polsacie? Nie żartujcie, nie ten target, polskość musi być zagrzewana i wspierana, by mogła katarktycznie wybuchnąć:

ła, kurwa, idź pan w chuj z takim machaniem, kurwa, ja pierdolę, była taka szansa, gnój

co odnotował kolekcjoner zgierskiego bloko‐folkloru w momencie, gdy Lisicka („dwudziesta czwarta eliminuje rozstawioną”) posłała Radwańską do domu. I bardzo dobrze, jaka szkoda, że nikt wcześniej tego nie zrobił.

Owszem, wszyscy wiedzą (a jeśli nie wiedzą, to właśnie im to uświadamiam), że topowi gladiatorzy tenisa są

mocno nienormalni

z dwóch powodów: przeważnie mają chore relacje z rodzicami, którzy od najmłodszych lat muszą czynnie wspierać trening&biznes, aby rękami dzieci ustawić się finansowo na przyszłość. No i wszyscy oni są milionerami. Większość nie jest też zbyt mądra (to żaden zarzut, goła obserwacja).

Ale również w tym gronie są tacy i są owacy. Doskonale wiedzieli o tym Amerykanie, prezentując Brytyjczykom w 2004 roku (kiedy Andy Murray dopiero zaczynał karierę, a wyspiarski tenis stał pod znakiem anachronicznej, choć sympatycznej ikony postkolonialnego dżentelmeństwa, Henmana, tradycjonalisty od „serve & volley”) film Wimbledon o bezpretensjonalnym, ubogim i niezmanierowanym outsiderze Angliku, który nie tylko zdobywa mistrzostwo w singlu, ale i nie traci ukochanej Kirsten Dunst (jak zwykle uroczej). Ta bajka nie odniosłaby sukcesu, gdyby była w całości kłamstwem.

Otóż „nasza Isia” należy do gorszej części tenisowego establiszmętu: to, że patałaszy, to drobiazg, tenis kobiecy pełen jest patałaszenia, gorzej, że patałaszy z megafochem, bez żadnej klasy. By tak rzec: po polsku.

Mam więc nadzieję, że Lisicka wygra tegoroczny Wimbledon, należy jej się za samo to, że pokonała ponury czołg pn. Serena Williams (ta to dopiero jest nienormalna, spełniając bez reszty wszystkie trzy wymiary – pieprznięci rodzice, milionerka, itd.). Byłaby to doprawdy wisienka na polsko‐tenisowym torcie, który niech się pod jej ciężarem ugnie i rozpadnie, zabierając ze sobą dziamdzię i pindę (a widownia Polsatu niech wraca do piłki nożnej, na wieki wieków amen).

Jak już wspominałem

wszystko, co się robi, można robić słabo albo świetnie. Wobec Pirsigowskiego Quality dziedzina nie ma znaczenia.

Zatem, skądinąd w całkowitej zgodzie z moją teorią gier piłecznych, od czasu do czasu oglądam tenis. Przede wszystkim wielkoszlemowy, bo nie tylko są gwarantowane spotkania z jakością, ale i zdarzają się jeszcze przyjemne niespodzianki, jak wtedy, gdy Soderling wbił Nadala w kort.

Z turniejów wielkoszlemowych najsympatyczniejszy jest startujący właśnie Australian Open, bo pozwala zapomnieć o styczniowym zimnie i mroku (lub, jak tej zimy, o nadmiarze bieli). Więc jestem właśnie w tenisowym nastroju, który może się jeszcze poprawić, gdy siostry Radwańskie zostaną odesłane do domu i polskojęzyczne komentarze w Eurosporcie wyzbędą się szowinistycznych emocji (które, doprawdy, nie licują z jakością); ech, gdyby tak jeszcze zapomniano o polskim pochodzeniu Caroline Wozniacki (choć z drugiej strony, jej dialogi z tatusiem między setami... coś pięknego). Jest również dlatego

fajnie

że wróciły obydwie Belgijki, które jako jedyne właściwie mogą zagrozić siostrom Williams (nie lubię). Przy okazji odnotuję (fajne) bon‐media‐noty związane z Clijsters i Henin. Kim back – to nagłówek dla powracającej na kort po urodzeniu córeczki (cóż za uroczy dzieciak ;) Kim Clijsters. Rymuje się, oczywiście, z come back.

Ale że jedna Belgijka to mało, zawsze lepiej, gdy są dwie, to o kwartał późniejszy powrót Justine Henin skomentowano nagłówkami Justine time, co się rymuje z just in time („w samą porę”; i rzeczywiście, używając tenisowego żargonu, świetny timing). A skoro już wspomniałem o niechęci do sióstr Williams (niechęć ta wynika z ich – zwłaszcza Sereny – „dominatorstwa”, które zaczęło zabijać możliwość przyjemnych niespodzianek, i paskudnej twarzy pana Williamsa, któremu z oczu wyzierają zwinięte w rulon banknoty dolarowe), to przejadę się po innych nielubieniach.

nie lubię

Roddicka, bo się poci jak świnia (pot mu kapie nawet z daszka czapki, co trudno wręcz pojąć) i jest taki szastu‐szastu prędki i zamaszysty, pif‐paf, no, ale przy tym ocieka potem i niezrealizowanymi możliwościami. Nie lubię Nadala (też dominator; dlatego tak miło było oglądać wspomnianą akcję Soderlinga), bo jego fetysz (wyciąganie slipów z d... przed każdym serwem) jakoś nie pasuje do mojego wyobrażenia o minimum tenisowej elegancji. Nie znoszę pań tenisistek, które wyją na korcie (Szarapowa, Azarenka, parę innych), bo w tenisa nie powinno się grać paszczą.

Niezbyt lubię Murraya, bo uosabia szkocko‐zblazowany, chytrawy wariant brytyjskości (więc tęsknię za, hm, pogrobowcem formy, Henmanem). Niezbyt lubię kapryśne księżniczki (na przykład dwie Serbki, Jankowić i Iwanowić), ale odpuszczam im, gdy dobrze grają. Zasadniczo nie lubię Agnieszki Radwańskiej za to, że albo nie umie, albo jej się nie chce grać.

Ale urwę tę listę, bo jest tak długa, jakbym miał prywatną kopalenkę idiosynkrazji, wspomnę tylko na koniec, że mniej lubię męski tenis, bo czołowi gracze są wyśrubowani na poziom cyborgiczny, więc jakość jakością, ale trochę to już nieludzkie. Za to

lubię

wspomniane Belgijki dwie, bo są sympatyczne i dobrze grają, lubiłem (jednak) księżniczkę Hingis za inteligencję, próby zachowania uśmiechu na twarzy (wychodziło) i próbę powrotu do czołówki (nie wyszło), bardzo lubię Mauresmo, za piękny backhand, elegancję ruchów, sympatyczną twarz (no i za to, że z klasą kontynuowała lesbijską tradycję po Navratilowej). Generalnie lubię fajterówfajterki (jak świeżo objawioną Oudin czy Suárez Navarro).

Ale najbardziej lubię tenisowy obyczaj, nakazujący publiczności milczenie w trakcie gry. Żeby jeszcze komentatorzy mniej mówili...

I na tym kończę wynurzenie i wracam do kangurów.

newer entries »