w oko

You are currently browsing the archive for the w oko category.

Koala nie musi leniwie zwisać.

ida-rentoul-outhwaite-1

ida-rentoul-outhwaite-2

ida-rentoul-outhwaite-3

Ilustracje Idy Rentoul Outhwaite (1888–1960).

szsz

dachy-2014-12

syrenka

W oryginale rzecz nazywa się „polska syrenka”; gdy autorowi zwrócono uwagę (a było to dziesięć dni temu):

To be precise, it’s not Polish mermaid, it’s Warsaw mermaid.

odparł:

Yes, you are right.

Jednak zawartość rysunku potwierdza, że Tony Sandoval nie tylko doskonale wiedział, co jest przedmiotem jego pracy, ale też że to nazewnicze rozróżnienie nie jest specjalnie istotne. Jeśli nie znacie Sandovala, a chcecie się o nim czegoś więcej dowiedzieć, idźcie do Giery albo innego fachowca od komiksów. Ja tu tylko trochę skomentuję (ikonograficznie) poniższą postać.

The Polish Mermaid by Tony Sandoval

środowisko

syrenki jest wodne, ale powyżej są wszystkie cztery elementy: woda, ziemia, ogień, reprezentowany przez kolorystykę (łuny pożaru), i powietrze (czy może raczej: z owegoż pożaru dym). Polski emblematyczny (po)twór jest zatem osadzony w rzeczywistości (mitycznej) uniwersalnie i bez luk; angażuje wszystkie podstawowe pra‐tworzywa. Uwarstwione pionowo: na dole ziemia wyłania się z wody, na górze powietrze miesza się z ogniem. Czaszki? Czaszki należą do ziemi, bo ziemia (Sandoval trafnie to ilustruje) nie jest sobie ot, ziemią; jej podstawową funkcją okazuje się bycie grobem.

anatomia

syrenki jest czworaka. Składa się ona z fauny (rybio‐wężowy dół), flory (tułów uczyniony z kwiatowego kielicha), heraldycznej śmierci (miecz, tarcza, włosy w barwie metalicznej łuny [pożaru]) i seksu (reszta postaci), przesłoniętego wszakże (zgodnie z tradycją narodową) – śmiercią (pierś skromnie zasłonięta banderą włosów). W anatomii syrenki zawarto więc (również uniwersalizująco) dramat „żywe pociąga, ale martwe zwycięża”.

historia

w której osadzona jest syrenka, okazuje się ponadczasowa, ale specyficznie (po polsku) lokalna. To chyba najgenialniejszy chwyt Sandovala: wyposażenie syrenki w dwa ogony. Podwójne jak głowy zarówno rosyjskiego, jak i niemieckiego (oryginalnie) orła. Podwójne jak dwubiegunowe osadzenie Polski (geopolityczne) z pominięciem kierunku północ‐południe, podwójne jak Dwóch Wiecznych Sąsiadów Decydujących o Naszym Losie.

Ale na tym nie koniec Sandovalowej przenikliwości. On te dwa ogony splata w poziomą ósemkę, symbol nieskończoności. Jak było, tak jest, i będzie zawsze.

szczegóły

dwa, dotyczace syrenki, przydają postaci Sandovala wymiaru alegorii. Po pierwsze, syrenka jest leworęczna. Czy i co to znaczy? Odpowiedź zostawiam czytelnikom.

A po drugie, esencja polityki historycznej w wiadomo‐jakim‐wydaniu, tzw. kotwica, symbol „Polski Walczącej” widniejący na tarczy syrenki, został tu przez Sandovala, jakże słusznie, przekształcony w haczyk na ryby.


Fantastyczna robota, nieprawdaż?

i mieszkańcy krain ościennych! Macie niepowtarzalną okazję (do 27.01.2014), żeby obejrzeć wyjątkową wystawęBerlinische Galerie Museum of Modern Art nazwaną Vienna Berlin. The Art of Two Cities. From Schiele to Grosz, na której prezentowanych jest ok. 200 prac, od secesji, przez ekspresjonizm aż do Neue Sachlichkeit (nowy obiektywizm) z dwóch potężnych ośrodków sztuki: Wiednia i Berlina, od przełomu XIXXX wieku po okres międzywojenny.

Lerch-1929
Franz Lerch, Mädchen mit Hut, 1929

Z bardzo interesującego video, na którym prezentuje się wystawę (poniżej), kilka kadrów na zachętę:

vienna-berlin-2-detail

vienna-berlin-1

vienna-berlin-1-detail

vienna-berlin-5

vienna-berlin-5-detail

vienna-berlin-7

vienna-berlin-6

 

Jeśli ktoś ma fizyczno‐organizacyjną możliwość, popełniłby grzech, nie wybierając się na tę wystawę.

 

Za informację i namiary gorąco dziękuję telemachowi.

Dziś chwalimy. Konkretnie dwutygodnik.com za numer 121 o nudzie, a przy okazji za ożywienie tekstów pobocznych. Od nich zacznę.

Godny polecenia (ale i ostrzeżenia!) najbardziej wydaje się Maciej Sieńczyk, który w linkowanym cyklu jak mlaszczące rozpełzłe monstrum z prozy Stephena Kinga przegryza się przez archiwalne potworne numery prasy brukowej, przesuwając nasze granice wyobraźni w sprawie zajęć, którym oddaje się (oddawał) świat. Dwutygodnikowe rysuneczki twarzy felietonistów w tym jednym, Sieńczyka, przypadku nie drażnią: kwadratowa fizis autora, na widok której myślę słowo AXOLOTL, przywołuje obraz indiańskiego Wielkiego Wodza „Budda w Stuporze”, pracującego nad przezwyciężeniem „uczuć, towarzyszącym wędrówce przez przesycone jadem naftowe jeziora”, takich jak niepokój, nienasycenie, niechęć. Gdy wyznaje:

...Zapuściłem się w rejony tak niesłychanego zmierzchu, że zacząłem odczuwać znużenie. Byłem jak pilot balonu stratosferycznego, który wzniósł się zbyt wysoko – ciemność i chłód uszczuplały moje siły, a rozrzedzone powietrze już nie dawało oparcia. Mimo to w potwornych susach posuwałem się naprzód.

wiem, że znalazł (w mojej czytelniczej osobie) towarzysza swojej przerażającej, mlaszczącej wędrówki.

Jeśli Sieńczyk jest w zenicie (że tak powiem), to w nadirze plasuje się druga stosunkowo świeża felietonistka 2TDorota Masłowska, która wreszcie zajęła się pisaniem o tym, na czym dobrze się zna: o sobie (z lekkim uwzględnieniem mijanego świata); do twarzy jej w roli „jestem już dojrzałą laską i nie będę się silić na tanie prowokacje”. W linkowanym tekście usańskim też (uprzedzam) sporo mlaskania:

5 kilo ziemniaków... 4 rzepy, 2 dynie... niech spojrzę na moją listę. Sześciokilowy indyk, dwukilowa torba stuffingu – 6 litrów pomidorów w puszce i parę innych drobiazgów, a jest ich niemało, skoro w ShopRite zdobywamy 400 punktów i załapujemy się na promocję „Free Turkey”, dzięki czemu dostajemy drugiego indyka, więc mamy już łącznie 12 kilo indyka. Mamy całe góry, płaskowyże jedzenia [...]

ale szczerze jej kibicuję, chudzinie, głodne czasy najwyraźniej minęły. Cieszy też to, że zamiast zmyślać świat sprzed ekranu komputera, poznaje go u samych ontologicznych podstaw: w amerykańskim markecie. Rzucam na chwilowe pożegnanie babcine zaklęcie:

Hamaj, kiciu, jedz kapustę
będziesz miała dzieci tłuste!

i spieszę pochwalić (nareszcie nadszedł ten moment!) Zofię Król, za prawie udaną dekonstrukcję Twardocha; słowo „prawie” odnosi się do tego, że nie skopała beniaminka do końca, tak jak na to zasługuje, najwyraźniej rola red‐nacza ogranicza. Ale widać postęp i właściwy kierunek. Na plus też to, że tekst znacznie przekracza zdawkowe 10 linijek.

A teraz pora, by wreszcie

w rzecz wstąpić

w rzecz, czyli w nudę. Najważniejsza sprawa jest taka: o nudzie nie wolno pisać nudno!
I to się autorom dwutygodnika.com w większości przypadków udało.

Kazimierz Malewicz, Kompozycja suprematyczna: białe na białym (1918)
Kazimierz Malewicz, Kompozycja suprematyczna: białe na białym (1918)

Reprodukowane wyżej nudne płótno Malewicza jest jednym z bohaterów erudycyjnego tekstu Aldony Kopkiewicz Nuda: Człowiek, który się budzi. Tu rozpatrywana jest nuda jako melancholia, a sens tekstu dobrze oddaje lead:

W cichym wyjściu melancholika ze świata niektórzy dostrzegają potencjał krytyczny, nic jednak światu po znudzonych obserwatorach. Ważna staje się dopiero praca w samym tworzywie: gest artystyczny, który odbija się od ściany dzięki sięgnięciu po coś, co ścianą nie jest.

Są przykłady takich gestów; mnie najbardziej podobały się słoniki Henri’ego Michaux (no ale ja w ogóle pasjami Michaux):

Michaux interesowało jednak tylko wychodzenie z pokoju. W końcu więc umieścił na tapecie słoniki: „Zastąpiłem je słoniami (małymi); wspinały się i schodziły w dół jak koniki morskie, potem, zaczepiając się trąbą o fałdę, wpatrywały się we mnie swoimi małymi oczkami, było w nich zrozumienie. Ale ja, czując nagłe zmęczenie – jestem przy tym leniwy – odwracałem od nich wzrok, mówiąc: «Dobrze, teraz mówcie mi o swoich trąbach». Nie mówiły, ale wzmocniony ich obecnością – słoń potrafi się opiekować – szybciej zasypiałem” („Rady dla chorych”).

Jeśli was znudzi ten (jako się rzekło: erudycyjny) tekst, pomyślcie o nudzie jako nieadekwatności odbioru; to ujęcie wydaje się komplementarne do omawianego przez Bartosza Żurawieckiego w tekście Nuda: kościoły i kina aspektu nuda jako zmęczenie rytualnie powtarzanym gestem. Autor wyznaje:

Oczywiście, dzisiaj potrafimy już uzasadnić racjonalnie, dlaczego rzuciliśmy katolicyzm w diabły i staliśmy się ateistami, ale nim rozum przejął kontrolę, pierwsze zareagowało ciało, rozwierając szeroko szczęki podczas nabożeństw.

...jednak – ponieważ dopisał do listy nud kino, swoją zawodową, recenzencką domenę – stawia też pytanie pogłębione:

Nuda desakralizuje. Ujawnia pustkę, monotonię, banał schowany za powierzchnią dekoracji i pod pozorami atrakcji. Ale ujawnia gdzie? W tym, co oglądamy? Czy w nas samych?

W sprawie jak zwykle gęstego, sensualnego tekstu Łukasza Najdera Nuda: dead zone/interzone rzucę tajemniczą interpretację: nuda jako społeczna tkanka (roz)łączna. Można ją pociągnąć w stronę ujęcia socjologicznego („nuda jako moment przestoju społecznej maszynerii”), które pachnie czymś w rodzaju zinternalizowanego Deborda, ale krytyka ukryta (aliteracja zamierzona) w tym tekście jest jak nożyczki: ma dwa ostrza.

W recepcji tekstu Marka Krajewskiego o smart boredom (czysta – praktycznie – socjologia) przeszkadzała mi przez moment zbieżność nazwiska autora ze znanym neokońskim (co do poglądów) i końskim (co do używanych środków literackich) kryminałopisarzem.
A w recepcji tekstu Marcina Cecki Nuda: Czas gry, czas płynący przeszkodziło ostatecznie zdanie z notki biograficznej:

Zajmuje się storytellingiem w teatrze i mediach interaktywnych.

...które wydało mi się tak przesiąknięte nudą zżargonizowania, że i sam tekst – w psycho‐retro‐akcji – uznaję (niniejszym) za nudny. I jest to jedyny wyraźny wyjątek w tym numerze dwutygodnika.com.

Tylko momentami ciekawa była (również) rozmowa redakcyjna Nuda: czas wykolejony, ale to już pewna tradycja (tych rozmów). Najżywsze moje reakcje wywoływała (najstarsza) Maria Poprzęcka; choćby takie wyznanie:

Przez lata w ogóle nie chodziłam do teatru, to było dla mnie nie do zniesienia, że ktoś o znanej twarzy i nazwisku udaje kogoś innego. Zaczęłam chodzić dla takich rzeczy, jak „Hamlet” Klaty w Stoczni Gdańskiej. Trzeba było pójść do doków, żeby Ofelia miała się w czym utopić. [podkreślenie moje – n.]

Niemniej, to właśnie w tej rozmowie sklasyfikowano wiele dodatkowych aspektów nudy:
– nuda jako pochodna czasu (panowania czy ściślej: niepanowania nad czasem);
– nuda jako uzdrawiająca ucieczka przed przebodźcowaniem, tu również wariant:
– nuda jako warunek konieczny medytacji / relaksu / odłączenia od rutyny;
– nuda jako narzędzie oswajania obcości [ten aspekt stoi na synonimie: znane = nudne];
– nuda jako wyrafinowane nicnierobienie [„flanowanie”; tak M.P. spolszcza flaneuryzm];
– nuda jako niezbędny stan poprzedzający (twórcze) ożywienie / rozdrażnienie.

W części te rozważania niepotrzebnie zapuściły się w rejony, w których pojęciem osiowym powinna być prokrastynacja, a zwłaszcza jej pozytywny aspekt: czasu niezbędnie traconego. Ale i tak plon wydaje się dość obfity, zwłaszcza gdy dołożymy aspekty wymienione wcześniej, podczas przeglądu innych tekstów numeru 2T.

A morał? Może: nudźmy się świadomie! Poza odstręczającym smart boredom jest wiele innych pożytecznych odmian nudy.

To gatunek męski, bez dwóch zdań. Krótka forma prozatorska nie stroniąca od sytuacji dla bohatera nieprzyjemnych, żenujących, przykrych, ocierających się o śmieszność i wstyd. Pierwszoosobowy (koniecznie!) narrator doskonale wie, że świat (kultura, tradycja, kosmos) chcą go widzieć jako jeszcze jeden napędzany testosteronem lapidarny automat do gry w „chrząknę, splunę, jebnę, bluznę, z‑palcem‐w‐dupie obronię doktorat, a kto mi podskoczy, temu wpierdol”. Ale on, na przekór, odskorupia się, pokazuje swoje rozmemłane, niezdecydowane wnętrze wiecznego obserwatora (niechętnie) uczestniczącego. (Dlatego – to męska forma.)

Podmiot liryczny z masochistyczną drobiazgowością zanurza się w miękkie i czułe gonzo, staje się wielomównym gombrowiczem, nastawionym wszakże – odwrotnie – na „nie ja”. Ma nadwrażliwe ucho, nigdy nie zamykające się oko, rozpościera szeroko – jak poroże! – wnikliwe anteny, które z samej konstrukcji sytuują go w noszonym wszędzie ze sobą środku wszechświata. A w głowie kłębią się tysiączne lektury, frazy, porównania. To literacki robot, mielący okruchy rzeczywistości w trybach skojarzeń, aż wyskoczy nadziewane Cioranem czy innym Bernhardem tortellini prosto z tramwaju, spod śmietnika czy z nieprzyjemnego wnętrza polskiego biznesu XXI wieku. Albo z miękkiego podbrzusza zagubionego po latach dzieciństwa, które ze swej natury jest prywatną kopalenką wstydu, śmieszności, bólu, ale i arkadią zapierających dech uniesień, niespodziewanych odkryć, fundamentalnych – dla całej późniejszej biografii – olśnień.

Jeszcze jeden wymóg formalny trzeba dorzucić, aby definicja memłarystyki, co to ją właśnie ustanawiam [albo: tak mi się zdaje], stała się kompletna. Puenta. Każde story, czy może raczej: stórko, musi kończyć się okrutną w swej celności, przeszywającą mózg czytelnika puentą, zwięzłą jak blacha w czoło. Taka puenta jest aromatycznym listkiem bazylii wieńczącym obfite tortelini kryjące bogactwo wmemłanych w nie treści, jest jak przywrócona na krótką, decydującą chwilę maczo‐męskość; tak właśnie mistrz na sam koniec nam, osłabionym przez miękkie gonzo i zmęczonym pogonią za zwinnymi, rozbiegającymi się na boki gombrowiczami, tak nam jednak – spuszcza wpierdol (a co młodszy, nie zahartowany czytelnik, nie kłamię, może tylko wyjąkać: „jezu jakie to piękne”).

Na mistrza memłarystyki wyrasta nam Łukasz Najder, który nie dalej jak wczoraj sam jeden, w pojedynkę, ukradł fejsbuka.

Ale nie tylko on próbuje swoich sił (położę tu świeżego smutnego psa, a kto wie o innych, niech może wrzuci w komentarz).

* * *

Bardzo z siebie zadowolony, z wykrycia i nazwania współczesnej formy starego [no bo, proszę państwa, wszystko już było] gatunku, już‐już miałem wdusić „publish”, gdy coś mnie tknęło i z ostrożności, która jest, nie waham się powiedzieć, ostatnią cnotą, wrzuciłem memłarystykę w gugla.

I – ach! – znalazłem, Memłary Zbyluta Grzywacza, malarza.

Chciałbym, mam taką potrzebę, rozebrać się i opisać swoją anatomię. Zwiedzić siebie wstecz. I z tych moich narastających tęsknot do pisania, do tego, żeby usiąść i pisać tak, jak się maluje, wynika, że do słowa pisanego mam więcej zaufania niż do czegokolwiek innego. I moje malarstwo także jest tego dowodem.

* * *

Jako dziecko uchronione przed opresją instytucjonalnej religii miałem więcej wolnego niż rówieśnicy. Siły rodzicielskie nie chciały jednak pozostawić mnie samemu sobie, abym w spokoju czytał kolejną książkę rąbniętą cichcem z nie‐dzieciowej półki, i od czasu do czasu ciągano mnie po innych świątyniach. Sztuki.

W którejś z galerii, może w Zachęcie, świecki los zetknął mnie z płótnami, które, owszem, wywierały wrażenie, ale to podpis – imię i nazwisko autora – zapamiętałem na całe życie.

Nie był to ten obraz:

Zbylut Grzywacz

wisiały tam ze dwa wcześniejsze płótna, zostało jedynie mgliste wrażenie czegoś mocnego, rozkiełznanego. Ale napis „Zbylut Grzywacz” wrył mi się w pamięć krwistymi literami.

Tak mógłby się nazywać bożek Pan, gdyby wstąpił we współczesność! Zbereźny, zbytkujący filut! Cielesny i nieposkromiony! Dziki, włochaty, z grzywą!

Byłem zachwycony (sporo już wiedziałem o zajęciach bożka Pana, po tym, jak – cichcem – dorwałem opasłego Gravesa, na zawsze już porzucając nudę poczciwin w rodzaju Parandowskiego).

I właśnie wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że może chciałbym zostać malarzem. Czy też – zmienić imię‐nazwisko; różnica między tymi aktami nie wydawała mi się istotna.

Zbylut Grzywacz ostatecznie przesądził o mojej pogańskiej tożsamości.

I, popatrzcie, jak się znakomicie wywiązywał z tej swojej nigdy wprost nie złożonej obietnicy:

Zbylut Grzywacz

« older entries · newer entries »