karapaks, ponownie

Anna Kałuża, zastanawiając się, „co Natalia Malek robi ze słowami”, trafiła na inspirujący framework Duane’a Michalsa i wrzuciła[1] notatunię, która sygnalizuje (być może) chęć zajęcia się „queerowością języka Malek”. Byłoby świetnie; pod pierwszą na tym blogu odsłoną (z maja 2020) tytułowego wiersza tomu Karapaks wieszczyłem:

Jestem przekonany, że gdy książka wyjdzie, stanie się przedmiotem szaleńczej roboty krytyków. I wiele zostanie powiedziane.

...ale jak dotąd powiedziano raczej niewiele[2], przeważnie recyklingując uchwyty samej autorki (która zdaje się przeto przemyślną kuratorką własnej twórczości).

Niezależnie jednak od nadziei na (krytyczną) przyszłość, ożywionej wzmiankowaną wyżej notatunią, naszła mnie ochota, by wrócić do Karapaksu – może to ostatnia okazja, bo co, jeśli komunikatywny etap Malek kończy się? Taką zmianą, przesterowaniem w kierunku Golema XIV[3] i jego hermetycznego, zwięzłego metalangu, pachną próbki Końca roku obrotowego (onu tak miewają: najpierw coraz zwięźlej, potem milkną całkiem^).

* * *

Książkowa wersja wiersza jest po drobnej autorskiej redakcji (zob. przed-wersję, link wyżej), najbardziej znaczącą zmianą jest zastąpienie słowa „dźwięk” w 3 wersie wyrazem „plask”. Ponieważ uważam, że w wierszach Natalii Malek każde słowo jest ważne, podmiana ta ucieszyła mnie: więcej z „plasku” wynika, no i „dźwięk” z 3 wersu od końca przestał być dosłownym powtórzeniem, co powinno prowadzić do wzmożenia czytelniczej uwagi (aksjomatycznie: dobro).

Karapaks

Wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa.
A do niedawna spało się

pod morelami, które spadając – wydawały plask, nieco czeski.
Nie przeszkadzał mi.

Spało się bez czucia, jak pieniądz, karapaks, zapomniany Kopernik.
Rano znikał dźwięk i nie mogłam planować

kruszonki, zamarła wszerz
struktura mansjonu. Zbliża się burza. – Zbliża się szajba.

Trudno jednak komentować każdy wyraz. Poprzestanę na uwagach do kolejnych wersów, co (zresztą) też jest rodzajem ekstrawagancji.

* * *

Uwaga przedwstępna: kursywa jest znacząca. Dlatego pisma, w których ukazały się teksty [2a] i [2b], powinny zrewidować swoje konwencje cytowania: w obu przypadkach całość wiersza poleciała kursywą, co oznacza rozpłaszczenie autorskiej intencji. Niedobrze.

A tu od razu pierwszy wers kursywą.

Wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa.

Jako czytelnik nieokrzesany uważam, że związek: kursywa + owoce + drzewo, funduje frazę o niepomijalnym zasięgu biblijnym, i tak powinna być (wstępnie) czytana.

Tymczasem recenzenci [2], zapewne zasugerowani poźniejszym „spadaniem moreli”, czytają ten wers jako rodzaj paradoksu przeciw naturze, czytają tak, jakby stało tu „owoce wróciły na drzewa”.

[...] dwa fragmenty: „wszystkie twoje owoce trafiły na drzewa”, gdzie dochodzi nie tyle do wspomnianego odwrócenia logiki zdania, co odwrócenia sposobu działania świata [2a]

[...] odwrócenie działania przyrody i grawitacji – owoce, które paradoksalnie wracają z powrotem na drzewa. Nie dość że proces ten przeczy prawom logiki, przeczy również kapitalistycznemu porządkowi świata, w którym właściciel drzew jest w posiadaniu owoców, które te wytwarzają [wybaczcie; 2b]

Wiersz zaczyna się odwróceniem – „wszystkie twoje owoce trafiły już na drzewa” – logika wewnętrzna utworu dąży raczej do zanegowania grawitacji, a tym samym – do wyrwania nas z oczywistości reprezentacji [2c]

Goły „kościec” tej frazy to: „owoce trafiły na drzewa”. Owoc (w tym: zakazany) jest przede wszystkim przedmiotem konsumpcji (w tym: karanej; tu: biblijnie). Dokładnym analogonem owego kośćca byłoby zatem: „towary trafiły na półki”; w takim przepętleniu słowo „trafiły” jest dosadnie trafne. Pomysł, że chodzić może o powrót (towarów na półki, owoców na drzewa itp.) jest (zdumiewająco) nietrafny.

Można oczywiście dodać przyczynek, że nie tylko drzewa owocują, bo i krzewy, krzewinki etc., nie zapominajmy także o stworach wodnych. Ale drzewo jako prymarny wehikuł szafarza – wehikuł dystrybucji dóbr (ale też „i Złego”) – jest wyborem oczywistym i znaczącym.

Przywróćmy ciało szkieletowi. „Wszystkie owoce trafiły już na drzewa”. Czytam to tak: więcej nie będzie! „Produkcja” się urwała, „zapasy” stopniały; zerwiecie to, co jeszcze nie zerwane, i tyle. Fraza o zasięgu biblijnym okazuje się apokaliptycznym orzeczeniem o wyczerpaniu zasobów. Nie ma też powodu, aby rozumieć sens „drzewa” i „owoców” wąsko, zwłaszcza jeśli uruchomi się kontekst (biblijny) „po owocach ich poznacie”. Otóż – poznaliśmy. Ideologie, sfałszowane systemy motywacji (ob. koan) wyczerpały się wobec bezlitosnego splotu faktów. To tylko kwestia czasu.

Taki pierwszy wers wiersza, końcoświatowy, rzutuje oczywiście na lekturę reszty. Tak rozpoczynający się wiersz tytułowy tomu rzutować musi (powinien?) na całą zawartość tomu.

Pozostaje jedno pominięte dotąd słowo: „twoje”. „Wszystkie twoje owoce...”. To znaczy – czyje? Do kogo/czego zwraca się podmiot mówiący wiersza?

Nie ma (tak sądzę) jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie; w zasadzie to rzecz (ten wybór) czytelnika. Można poprzestać na łagodnym wymiarze końca: na przykład interpretować dalsze wersy, przywołujące obrazy z zakresu ekonomiki wymian rozgrywanej na zakrzepniętej co do zasięgu scenie – jako apokalipskę zwichniętych (powiedzmy: przez pandemię, powiedzmy: chwilowo) interakcji międzyludzkich.

A do niedawna spało się

To jest figura wyraźnego przeciwstawienia. Do niedawna spało się (forma bezosobowa: powszechnie), teraz („od niedawna”) sen przerwany, iluzja prysnęła; świat [ludzki] sam siebie zdradził! (Dodam brzydko: o świcie^)

pod morelami, które spadając – wydawały plask, nieco czeski.

Gramatyka podpowiada, że „pod morelami” nie oznacza „pod drzewkami [morelowymi]”, a pod samymi owocami. Ale obraz spania „w sadzie”, bezpiecznie, wewnątrz ludzkiego urządzenia cywilizacyjnie jarzmiącego przyrodę (kontekst biblijny: wtórnie jarzmiącego), ten otóż obraz, którym wjeżdża początek wersu, nie znika po gramatycznym dookreśleniu. Są tu oba naraz.

„Nieco czeski” jest zwrotem mistrzowskim (częste u Malek). Czeski dźwięk spadającej moreli. „Czeski błąd” pojawia się z automatu. Patrzymy z obudzoną podejrzliwością. Dlaczego (pytamy) „morele”, a nie na przykład „jabłka” (byłyby skądinąd dobiciem do ściany)? Bo po czesku poprzestawiane morele to choćby morale, mortale. Cywilizacyjne urządzenia porządkujące (mające porządkować) życie [i śmierć] mieszkańców sadu.

I dlatego tak mnie ucieszył „plask”. Bo to także klapsskalp, kara mniejsza i kara większa.

Nie przeszkadzał mi.

Ano. Obfitość zasobów kołysze do snu, nawet jeśli (pierwotnie rajska) konsumpcja – umożliwiana przez cywilizacyjne systemy & ekonomie – prowadzi do dyscyplin, kar (klaps), podbojów, zagarniania całych kontynentów (skalp) czy wreszcie (a w zasadzie: na początku tej sekwencji) marnotrawstwa (plask). Tak się żyło, z iluzją niewyczerpanej obfitości. (Można to sobie zmetaforyzować węziej.)

Spało się bez czucia, jak pieniądz, karapaks, zapomniany Kopernik.

Ten szereg został wielokrotnie omówiony. Że karapaks (martwe zwierzę, żywy liczman), że pieniądz, że (jednak) same waluty nikczemnieją („zapomniany”). Najmniej uwagi poświęcono zwrotowi „bez czucia”. Ale odrębną, poświęconą mu czytankę każda może zrobić sobie sama.

Rano znikał dźwięk i nie mogłam planować

Jest tu ukryte wynikanie: dźwięk znika i stąd niemoc planowania. Dżwięk ze snu, plask moreli, (rzekoma) „naturalność” wszystkich dających się wyinterpretować jego obciążeń znaczeniowych – to znika po przebudzeniu. Co rano; to nie jednorazowy akt. Inercja życia jeszcze trwa. Wydaje mi się, że w każdej wersji apokalipski (czy: apokalipsy) da się pokazać odpowiednie po‐przebudzeniowe otrzeźwienie, które wszakże jest, w bezpośrednim skutku, rodzajem otępienia; patrzmy dalej.

kruszonki, zamarła wszerz

„Planowanie kruszonki”, kolejna mistrzowska fraza. Jest w tym mnóstwo: od fundamentalnej nierówności w „to niech jedzą ciastka” po niepotrzebne prace, dorywcze zajęcia, iluzje sprawczości: efemeryczne „projekty” jako treść życia [wolnego^] inteligenta, nawet nie „ciasto obok/zamiast chleba” [czytaj: kultura], a jedynie kruszonka do tego ciasta. Gorzkie wyznanie prekarnego życia [sformułowanie: Jakub Skurtys], które próbuje uprawiać działkę sensów. A co więcej...

struktura mansjonu. Zbliża się burza. – Zbliża się szajba.

...nie ma z tego wyjścia, struktura mansjonu (czyli zestawu pudełek, w których można odgrywać jakieś role) zamarła wszerz. W głąb czy „w górę/dół” jeszcze (może) coś się dzieje, ale na to, by przełamać tę twardą (jak karapaks) strukturę, zyskać nowe – trzeba by ją rozbić (karapaks: twardy, ale kruchy), co zapewne nastąpi, ob. „wojny wodne”, „migracje” i inni jeźdźcy a.

Związek: kursywa + teatr [mansjon] + burza, prowadzi mnie natychmiast (automatyzm) do Szekspira. Nie od rzeczy: wiersz ma zasięg rozległy, da się go rozciągnąć od Prospera (prosperity) do Kalibana (po czesku: kanibala). Ale prognoza Malek jest okrutniejsza. Burza – mija, po niej wraca pogoda. Nie dla nas; dla nas prognoza przewiduje jedynie szajbę. Znowu: dobrze dobrane słowo. Kolokwialne, „demokratyczne”, do zastosowania wobec każdej i każdego, o niełatwej do sprecyzowania, ale mocno przerażającej treści.

* * *

Tytułowy wiersz tomu Karapaks otwiera ponadto książkę. Bardzo trudno byłoby go pominąć; zadaje framework, wewnątrz którego głos zabiorą kolejne wiersze.

Sam fakt ich zaistnienia (wobec powyższej interpretacji) jest jakoś pocieszający.


PRZYPISY
[1] ob. fejs‐cit. sercz etc.
[2] czytałem trzy recenzje Karapaksu [tomu]:
[2a] sprawozdawczy tekst Soni Nowackiej;
[2b] niezbyt mądry, za to przeraźliwie arogancki produkt Karoliny Górnickiej (nie dziwi mnie taki miks: tutaj inne zgryźliwości pod adresem tejże);
[2c] wreszcie może najbardziej obiecujący, ale szkicowy przelot Michała Trusewicza
[3] a właściwie w stronę Honest Annie; Golemowi jeszcze przez chwilę chciało się wykładać

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *