zwierzęta: muchy

1

W 2T Julia Fiedorczuk pracuje w zrębach ekopoetyki (tekst Nowe częstotliwości), za ilustrację wystawiając dwa tomiki, Eweliny Krupskiej Mapę zalesienia sprzed trzech lat i Macieja Topolskiego Luxus z sierpnia 2019. (Nawiasem: te zręby jak soczewka; znaczenie analogiczne do „zrębów państwowości” [z korpusu j.p.], a za przezroczystą zasłoną uzusu obraz wyciętych połaci lasu, z czego drewno posłużyło budowie od podstaw nowej konstrukcji.) Jakoż i Fiedorczuk zaczyna ogólnie...

Wiersze jako sadzonki? Przecież każda realna zmiana musi najpierw wykiełkować, trzeba ją sobie wyobrazić. Na przykład trudno naprawdę i szczerze przejąć się zwierzętami tracącymi w tej chwili swoje domy, dopóki myślimy i czujemy w kategoriach sztywnych dychotomii: ja – inni, człowiek – zwierzę. Mamy jednak całą masę wierszy podejmujących próbę opisania świata, w którym wszystkie te kategorie przenikają się i wzajemnie warunkują, poszukujących języka dla wyrażenia fundamentalnej intuicji, że nasze oddzielenie od świata, choć boleśnie i realnie przez nas odczuwane, jest także pewnym rodzajem fikcji.

...a potem, przechadzając się wzdłuż wierszy z owych tomików, chętnie sięga po prych‐toporek krytyczny, np.:

Pogoda nie jest czymś od niej [mówiącej tu istoty] oddzielnym, bo ona sama jest pogodą – tą właśnie nadchodzącą nową porą roku (i kolejnymi, bo tomik podąża za porami roku). Lektura książki w tramwaju także przynależy do procesu, który się tu rozgrywa (tylko czemu pretensjonalne „karty” książki zamiast zwykłych kartek?).

Gdyby szło o taki fragment (cytuję za blogiem Eweliny Krupskiej, tomiku nie znam)...

Przez balkonowe okno widzę drugą siebie: idę w stronę lasu, mam na sobie czarny płaszcz, niosę kartkę papieru na samolocik. Nie boję się, bo drzewo w kształcie potwora wycięto sto lat temu. Jestem jednak bardzo mała i mam różowy nos, jakbym urodziła się na kartach jakiejś ładnej książki dla dzieci. Obok mnie idzie królik bez butów.

...odpowiedź byłaby banalna: „kartach”, bo wcześniej „kartka” (ech, ta idiotyczna walka w polszczyźnie przeciw powtórzeniom), a poza tym, ładna książka dla dzieci, kolorowa, starannie wydana, na grubszym niż zwykle papierze, tak, „karty” pasują; wreszcie: nie powiemy „na kartkach historii”, a tu przecież idzie o założycielskie zdarzenie historii intymnej.

Chociaż generalnie sam popieram czepialstwo i czepianie‐się, tu jakby za łatwo ciachnięto epitetem „pretensjonalne”. (A może nie? Jedno pewne: nie ufaj krytykowi stroniącemu od cytowania.)

W sądach ogólnych natomiast Fiedorczuk bywa ostra budząc jedynie umiarkowany sprzeciw, pewnie dlatego, że wstrzymuje się od pokazywania palcem.

[...] dość powszechny w młodej poezji syndrom, który określam jako „przerost projektu” (za dużo planowania w stosunku do realizacji, udziwnianie rzeczy na siłę zamiast udoskonalania techniki, pisanie pod kątem jakiegoś modnego tematu, np. ekologii, lekko tylko zamaskowane zabieganie o uwagę)

A sprzeciw jednak, bo „zabieganie o uwagę” = „szukanie czytelnika” [spoza grona krewnych i znajomych, dopowiedzmy], co w tym złego? chyba że chodzi o nadwyżkę marketingu nad wartością, lepiej jednak powiedzieć to wprost; wracając zaś do metafory „sadzonki”: lepiej od sadzenia kocopołów jest sadzić atraktory, nieprawdaż.

2

W ramach tego samego Südfluchtu zaniosło mnie do BL‑u, gdzie podebiutowy premierowy zestaw Katarzyny Michalczak, pod nieco pretensjonalnym tytułem Koce w Koreach (strzelba pif‐paf już w drugim akcie). Niby wszystko w porządku, taki neorealizm, sprawnie zmontowany na autentyczność, gdzieniegdzie oferujący furtkę poza, ale wolę wstrzymać się od ocen, zresztą po co one komu. Stamtąd taki fragment:

1. opowiadam lekarce jak bardzo boję się śniegu i o tym że muchy są piękne i dostaję pszczołę w proszku. [...]

2. „jest pani owadem” – mówi lekarka. „to nic nie boli”.
i bez uprzedzenia przebija mi pancerz. mój kaszel
niesie się po całym metrze. chcę krzyczeć, ale nikt nie patrzy.

3

Może najdalej w odkrywaniu „świata, w którym wszystkie te kategorie przenikają się i wzajemnie warunkują” poszła Anna Matysiak w niedawno wydanym tomiku Tiergarten, gdzie prezentuje radykalne splątanie [dodałoby się: „kwantowe”, by wzmóc wrażenie totalnego braku – skądinąd pożądanych – granic] ontogenezy z filogenezą (i dalej). Ale dziś zatrzymajmy się na zabawach A.M. z formą haiku, uprawianych przez nią na swoistym marginesie; samozwańczo prenumeruję. Jak najbardziej w temacie niniejszego łże‐felietonu będzie:

podwójne muchaiku na temat poezji

mucha się nie boi
mucha wraca do mnie
ręka mi się trzęsie
bo „ja to ktoś inny”
mucha jednak nie zawsze
siada mi na palcu
czasem po prostu żyje we mnie
„pozbawiona formy i treści”

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *