przypis

Angelus przypomniał o Płazie, teraz nadrabia się zaniedbania, wypełnia luki. Czytam z rozpędu, nadal te opisania wydają mi się mniej lub bardziej obok.

Czasem tylko obudzi się (jeszcze) odruch polemiczny. Dwa miesiące po mojej lekturze Robinsona w Bolechowie pojawił się solidny tekst Łukasza Żurka w 2T, Drugi modernizm. I tam pada sformułowanie chętnie teraz cytowane w pospiesznych remanentach:

Po co to jest tak pięknie napisane, skoro artyzm zdań na pół strony lub więcej kruszeje wewnątrz samej powieści pod naciskiem aktualnych dyskursów?

...co odnosi się do wcześniejszej w tekście diagnozy:

Wpuszczenie do „Robinsona...” języka kapitalizmu, polityki oraz współczesnych mediów wywołuje bardzo ciekawy efekt. Siły rządzące rzeczywistością po 1989 roku nie podlegają takiemu samemu opisowi, jak bolechowska rzeczywistość, powstawanie kolejnych temperowych obrazów czy trwanie struktury feudalnej. Co więcej: zwyczajność języka rynkowej ekonomii rzuca cień na prawomocność artystycznego języka dużych partii powieści, który okazuje się niemy w starciu z nową rzeczywistością.

Tak, w rozmowach wokoło‐Zakładowych ludzie mówią (jak i wszystkie postacie w powieści) językiem swoich czasów i na tematy dla nich (wtedy) ważne. Może to wrażenie pochodzi stąd, że tam akurat, w Poznaniu, mówiło się dużo; nie ma co rozwijać, dlaczego właśnie tam i wtedy.

Ale „siły rządzące rzeczywistością po 1989 roku” podlegają opisowi w tym samym, co do typu, języku. Jak poniżej.

Z trzeciego piętra, z tego waszego loftu, mawia Ulicki, raczej lochu, odpowiada mu zawsze Julia, widać Wolne Tory, parędziesiąt hektarów nieużytku przy samym śródmieściu, przeklętą przestrzeń, której nikt nie chce, ani miasto, ani kolej, rozwleczoną w dal. Widać niskie bryły magazynów ścieśnione w kanciastą gmatwaninę, skrzące się czarno dachy wiat, nieczynną nastawnię, za torami pudło Dworca Głównego, iglicę Targów, żurawie nad którąś z zachodnich dzielnic Poznania, bliżej klinkierowy deseń frontonów ulicy Kolejowej i komin dawnej fabryki, choć by tam dotrzeć, trzeba przebrnąć na szagę przez rozsypane w nieskończoność torowisko linii 271 i bocznic. Pociągi są obmyte iskrami grudniowego słońca: samotny wagon bonanza, który Malik z Kostisem pomalowali w tęczę, szynobus odkupiony od pobliskich Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego na wystawę Projekt i reszta i wiele innych, już nie naszych: grzybiaste ciągi cystern, rude składy towarowe, pomarańczowe pocztowce wycofane z użycia. Wszystkie niby tylko stoją, roztasowane na chybił trafił po torach, nie sposób przychwycić, by kiedykolwiek podjeżdżała lokomotywa i odciągała któryś z nich, lecz mimo to ich układ ciągle się zmienia. Julia co parę dni wdrapuje się po drabinie przeciwpożarowej na dach, robi zdjęcia, po wyjściu z ciemni mówi: patrz, znów się poprzestawiały, potem robi z nich nieregularne wystawy pod tytułem Na wietrze.

Na dziedzińcu robotnicy dźwigiem ściągają z ciężarówki rurowatą bryłę stali, toporną, z wybulwieniami spawów. Ulicki stoi z boku, w płaszczu narzuconym na ramiona, przygląda się znad okularów, jak ten niezastygły do końca kłąb ruchu, wytopiony z ciężkiej gwiazdy, zawisa w górze. Dźwigowy celuje rzeźbą między dwie podobne, wpuszczone już w beton. W kącie Ośka Osińska z Bananem przymierzają szablony do ściany squatu, przeglądają sprzęt do malowania murali. Rzeźba ląduje z brzękiem, Banan gwiżdże na wiwat, ale nie słychać tego, bo squat wybucha nagle jazgotem gitarowych sprzężeń, łomotem perkusji, przesterowany bas boruje szyby i mury. Wieczorem po okolicy będzie dudnił ostry hardcore, ym-da-ym-da-ym-da, aż w pustoszejących kamienicach przy Roboczej zadrżą szyby i posypie się tynk. W tych koncertach pobrzmiewa huk młotów i koparek, które za jakiś czas rozłupią część stuletniego fyrtla w pobliżu torów, ZNTK, Zakładu i squatu: sąsiednie kwartały już kupił deweloper, jeszcze rok, półtora, przyjadą maszyny, w miejscu ruder powstanie osiedle. Ktokolwiek tu się sprowadzi, trafi między interwencje, akcje, performance’y, rzeźby, instalacje, rozpełzające się wokół Zakładu. Zakład wszywa się pod sparciałą skórę dzielnicy, wgryza się pod kruszejące ściany, wykwita na przystankach, rogach ulic, murach, skwerach, wyrasta spomiędzy kocich łbów. Zakład nie zapowiada zmian, pisze Ulicki w manifeście, nie przeciwstawia się im, nie schlebia, Zakład wytwarza zmiany. Fundacja Zakład i squat stoją na sąsiednich parcelach, tyle że Zakład swój teren od miasta dzierżawi, a anarchiści jak to anarchiści, zajęli, co stało puste. Ulicki mawia, że przyszłość squatu widzi niewyraźnie, ale w stanie wojennym grał w zespole Gehenna Majora i w razie czego, mówi Julia, powinien odezwać się w nim dawny punkowiec. Chadza zresztą na squatowe koncerty, gdy zaciągnie go tam ktoś z Zakładu.

Trawa na torowisku przetapia się z kadmowych żółci w ugry. Między stojące składy wsuwa się bez szmeru pociąg osobowy. Wśród cieni gęstnieje mróz. Dachy miasta wydają się bliskie w przejrzystej półciszy. Ośka z Bananem nachlapali próbne plamy na ścianie i zniknęli. Jutro wezmą liny, drabiny, sprzęt malarski, szablony i o ile odpuści mróz, zaczną rzucać na ścianę niedalekiej kamienicy dyplomowy mural. Blaknący błękit nieba wlewa się jeszcze przez okno, ale kolory na moim obrazie już zmieniają odcienie. Jeszcze pół godziny pracy, nie więcej. Trzaskanie w piecyku przypomina, że pora dołożyć do ognia. Łupanie w squacie zmienia rytm na zimnofalowe ym-da-ym-da-da, ym-da-ym-da-da. Rzeźba Ulickiego Sekwencje 2 stoi nieruchomo. Robotnicy z ZNTK rozpasują ją z lin.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *