Zamiast okładki książki: inny obraz Andrew Wyetha z Helgą i drzewem (In the orchard, 1972)
Dawno mnie żadna ksiażka nie wciągnęła w swój świat (światy) tak głęboko i nie kazała rozglądać się po różnych skosach w poszukiwaniu punktów podparcia, żeby jakoś w relacji – a że na jakąś relację muszę się porwać, choć amator, wiedziałem po parudziesięciu stronach – oszczudlić, obkroczyć ten gęsty kłąb prozy: Robinsona w Bolechowie Macieja Płazy.
Stąd się wzięły te przed‐zapiski w dwóch częściach:
[1] opłotkami (o pochodzeniu tytułu i wolumenie wiedzy skrytej w technikach malarskich, zwłaszcza tempery),
[2] wzrok, robinson (o warstwach „świadomości wzrokowej” i toposie robinsona),
do których kto chce, może sięgnąć, jeśli znajdzie czas. Niemniej, to bardziej rozbieg do poniższego opisania, które (mam nadzieję) jakoś czytelne i bez nich, niż konieczne przypisy.
co to
Robinson w Bolechowie to druga powieść autora Skorunia (pisałem), wedle własnego określenia Płazy – „proza prowincjonalna”, dotycząca peryferii odsuniętych od (wielkomiejskiego) centrum, gdy Skoruń w całości (Płaza potwierdza) mieścił się w szufladzie „proza wiejska”.
Jeśli brać literalnie, to nie do końca prawda. Robinson zagarnia wielkie kawały czasu, od przedwojnia po dziś, przestrzennie, zwłaszcza „podziemnie”, przemierza Polskę, chociaż istotnie korzeniem zawsze osadzony w okolicach środkowego biegu Wisły, tam gdzie Opinogóra (książkowy Bolechów [1]) i Sandomierz, to jednak zahacza też o kołobrzeskie wybrzeże, na dłużej sadowi się w Poznaniu, wraz z bohaterem‐narratorem, malarzem Robertem, skacze, choć tylko wzmiankowo, po galeriach europejskich stolic, a nawet, już nie wzmiankowo, za to osobliwie, robinsonuje [2] w pustynnej Ameryce, z residuum w solnej bieli wyschniętego jeziora.
Ale to najgrubsze, najprymitywniejsze osie wielowymiarowego świata. Bo jest i monumentalnie poprowadzone zderzenie dwóch kulturowo‐cywilizacyjnych formacji, z których kokosi się (do dziś) polski zbiorowy mieszaniec; nazwałem je umownie „huba” i „powrósło”.
Pierwsze – kultura dworku czy pałacu, z jej obyczajem, językiem, behawiorem, z jej sroczym zagarnianiem błyskotek [1], autoświadectwem prestiżu, ale i z powagą troski o tę swoją (domyślnie: własną) część kultury. „Hubę” eksponują rozbudowane losy przed‐ i wojenne ostatniego „bolechowskiego” ordynata oraz jego (pół)uzurpatora następcy, Stefana.
W drugie, w „powrósło”, skręca Płaza losy ocalałych z tygla wojny i wychyniętych z (po-)wojennej wędrówki ludów. Napływowi z najróżniejszych stron mieszający się z „osiadłymi od pokoleń”, dziedzice (powszechniejszego niż u „hub”) przekorzenienia. Zbiorowy przedmiot robót polnych państwowego ogrodnika, przesadzacza (i wsadzacza), ten „lud pracujący miast i wsi”, to znaczy tutaj – raczej wsi, choć nurt unoszący jednostki w miejskość nie zostaje niezauważony. Wątek „powrósła”, w przeplatanych narracją „hubią” rozdziałach „Osty”, „Figiel”, „Harcownicy”, „Wesele” i „Kamień”, to prze‐mocna, zapisana oryginalnym językiem, krzepka i subtelna, sękata i delikatna, wnikliwa i przejmująca opowieść, którą (samozwańczo) nominuję do grona „opowieści założycielskich” Polski plebejskiej. Zostało ich (w obiegu) niewiele, więc tym cenniejsze pojawienie się nowej, i to takiego kalibru. (A dodam jeszcze prawdziwą niespodziankę, zgotowaną przez autora: z czyich literalnie ust się ona dobyła.)
Ale nie dość na tym. Jest jeszcze socjoekonomiczne podłoże, w ujęciu panoramicznym (od opozycji folwark – dwór, przez zygzakowatą koegzystencję indywidualnych gospodarstw chłopskich i pegeeru, przeoraną krachem na balcerowiczowskie zamówienie, po dialektyczną zależność gentryfikacji i bandytyzmu czyścicieli kamienic), ale z solidnym, by tak rzec, materiałem ilustracyjnym, pokazującym, że niezmiennikiem przekształceń ustrojowych jest i pozostaje „biednemu zawsze wiatr w oczy”, niezależnie od tonacji „fanfar nadbudowy”. Jest krytyczne ujęcie splątania sztuki współczesnej z rynkiem spektaklu („na mój gust interwencyjny komiks, a nie sztuka” – wyzłośliwia się narrator, Robert malarz), również ilustrowane, choć ostrość tezy można przypisać fikcyjnej postaci, niekoniecznie autorowi.
Autorowi natomiast można i trzeba przypisać (i oddać) całą bogatą, dbałą o szczegół uważność w oświetleniu kultury materialnej, zwłaszcza „powrósła”, wyrastającą z przeświadczenia o cenności form technologii „organicznej”, rzemieślniczej, owocującej narzędziami i sprzętami pracy codziennej, których forma i funkcjonalność kumulowały się dziesięcioleciami. Maciej Płaza (w wywiadach) kwituje to zbyt skromnie, powiada: „lubię opisywać fachy”, zwłaszcza wymierające, ale w istocie pokazuje nam całe mikrokosmosy technologii wytwórczych (i życia codziennego wiejskiego), równie bogate, choć rodem z szarości, co blichtrowate formy „huby”.
Szczególnie wiele uwagi – siłą rzeczy – poświęca się odchodzącym w przeszłość technikom malarskim [1] i kamieniarskim, ale szacunek do rafinowanej przez stulecia ergonomii zaklinanej w narzędzia i przepisy oraz wyczulona uważność na nie – podszywają od spodu całą powieść; ten szacunek i uważność mieliśmy (w próbce) już w Skoruniu.
I wreszcie, na koniec, dwojaka materia tej książki: „malarskość” opisu, oddająca, starająca się oddać nie tylko obiekt oglądu, ale i kto (jak, skąd) patrzy, oraz subtelnie prowadzona psychologia relacji postaci ze światem, a zwłaszcza z innymi ludźmi. I nie są to aspekty rozdzielne, o czym będzie jeszcze (krótko) niżej.
o czym to
Nie dziwcie się: wyżej wymieniłem (nie wyczerpując wszystkich) zaledwie osie tego Płazowego wielowymiarowego światoopisania. Sam autor, przy okazji premiery Skorunia, zapowiadał Robinsona, wówczas już pracę zaawansowaną, tak:
Będzie to powieść prowincjonalna. O tym, jak męskość ustępuje przed kobiecością.
I właśnie takie nadrzędne stematyzowanie, kluczowy problem, spoiwo tekstu mam na myśli.
Ale nie zgadzam się z Płazą, choć oczywiście swoją zapowiedź zrealizował w tym sensie, że da się to ujęcie bez trudu odnaleźć i pokazać.
Moim zdaniem jednak, motywem organizującym całą książkę jest przemoc i środki (strategie, taktyki, odruchy) przeciwstawiania się jej. Przemoc różnorakiej postaci, poczynając od czysto fizycznej. Przemoc to siła nienogocjowalna. Systemowa, jak rozwarstwienie klasowe czy kulturowe. Z porządku „katastrof naturalnych”, jak wojna, czy jednostkowej dysfunkcji, jak pobicie lub zabójstwo. Przemoc symboliczna, jak pętanie przez dyskurs dominujący innych cieków w odbiorze i rozumieniu świata. Przemoc w postaci nakazu (Stefan wobec wnuka) czy zakazu (tenże wobec córki) edukacyjnego. Przemoc zadawana samemu‐sobie (samej‐sobie) przez system narzuconych wcześniej pęt, zobowiązań, powinności i przejęcia cudzego „tak trzeba”. Malarstwo Roberta, doktorat Zofii Łucji, zależna niezależność Julii. Trwanie Urszuli.
Świat stoi przemocą, powiecie, to oczywiste. Ale u Płazy każda relacja, wewnątrzświatowa czy międzyludzka, oświetlona jest (także) tym światłem. Na tym polega szczególna optyka robinsona (por. końcówka w [2]): widzi to, co dla wielu jest przezroczyste. Bo podjął podróż (albo został do niej zmuszony) w Inne, Obce.
Przemoc założycielska. Śmierć połowy dwugłowej postaci ordynata‐Stefana, która wyznacza cenę na srocze błyskotki „huby”; pozostała połowa zbuduje siebie na respektowaniu tej ceny. Wojna, wielopostaciowa przemoc, która naznaczyła, od maleńkiego, Franciszka (i jemu podobnych z kręgu „powrósła”). ich echa, ślady, powracające innymi przemocami.
Jeśli więc zauważamy, że (istotnie) w jakimś sensie „męskość ustępuje przed kobiecością”, to nie robi tego sama, ot, z ochoty, ale wskutek strategii oporu, siły przeciwnej, wieloleciami próbującej od‐pętania.
język
Co tu dużo mówić: język Płazy to narzedzie wyrafinowane, umie się nim posługiwać. Już Skoruń to pokazał (pisałem), tam jednak jezyk był jasny, prędki, działał jak wiatr odwracający listki brzuszną, rzadko oglądaną stroną na jaw.
Język Robinsona jest ciemny, nasycony. Niczego się nie boi, idzie po własne, swoje. Gdy mu się zaufa, a okaże się dość szybko, czy pomyślnie, po paru pierwszych stronach, czyta się klarownie, nie dziwią żadne „wyboczenia”, neologizmy, swoistości. To są nowe kolory, użyte w zgodzie z (wyłaniającym się stopniowo) „porządkiem palety”. (Narzekaczom współczuję; kto głuchy, tego omija wielka przyjemność.)
Jest to też język subtelnie zróżnicowany. Przybiera inne tony, inny koloryt, w różnych miejscach, czasach, osobach. Ale nadal ten sam, mocny.
Nie obyło się, co prawda, bez wpadek. Tak jakby w pewnym momencie autor stracił czujność. Gdy odświeżające „wmyślenie”, „zgęstka” i parę innych, z początku nowe i cieszące, jak ledwo odrosłe od ziemi młode z prywatnego zwierzyńca językowego, zacznie się pojawiać rutynowo, z rozpędu, bez pracy nad (tym) szczegółem, trochę uwiera. Wolno winić za to redakcję, która być może nie wykazała się wrażliwością na półtony.
Niemniej, od czasu lektury Chochołów Wita Szostaka (też pisałem) nie pamiętam drugiej tak gęstej, bogatej fakturowo, niecodziennie sprawnej polskiej prozy. Cieszy mnie to sąsiedztwo, tym bardziej, że Chochoły są inherentnie miejskie, a Robinson, powiedzmy, „prowincjonalny” (ze wszystkimi wyżej poczynionymi zstrzeżeniami).
Wspomniałem też o stopieniu w jedno „malarskości” (i w przedmiocie, i w języku) z subtelną psychologią. Nie odmówię sobie rozbudowanego cytatu, który to (z naddatkiem) pokazuje. Gdzie indziej jednak to też działa, choc bez tak jawnie, jako trzeciego bohatera, użytego malarstwa.
Zawsze gdy rysowałem jakichś ludzi, to oni do mnie gadali, nie ja do nich, pracowała ręka i oko, nie język, teraz jednak było inaczej, to ona milczała, a ja gadałem, z każdym zdaniem śmielej. Gdy już przy sztaludze kolorowałem jej ramiona i plecy, przypominałem sobie te dopytywania: czemu mnie ciągasz aż tutaj? Milczała. Końcówką trzonka wydrapywałem fałdy rękawów i pytałem dalej: no czemu nie w wąwozie albo na wzgórzach? Milczała. Pocieraniem gąbki i kciuka podrabiałem szorstkość wełnianego sweterka i dręczyłem ją dalej: ej, chociaż przy chałupce mogliśmy, tamtej białej. Milczała. Gdy cieńszym pędzelkiem kolorowałem jej ręce, jedną wspartą o trawę, drugą złożoną na kolanach, muśnięciami czerwieni zaznaczałem szramki na knykciach, spytałem: co właściwie tam robisz? Wtedy drgnęła, obróciła głowę, aż cmoknąłem: ej, nie ruszaj się, przecież cię rysuję. Na którejś akwareli jedną rękę namalowałem uniesioną, muskającą włosy. Z włóczęg po wsi znałem już kolor takich rąk, rumiany od roboty, od płynącej szybko krwi. No co robisz na tej waszej gospodarce? Pasiesz krowę, to wiem. Co jeszcze, karmisz świnie? Sam jesteś świnia. W ogrodzie robię. Sadzę kwiaty. Pielę grządki. Matce pomagam. Na wspomnienie Hanny powróciłem do twarzy i mocno opłukanym pędzlem, prawie całkiem wyciśniętym z farby i dzięki temu utrzymującym w sobie wodnistą burość po dotychczasowym malowaniu, przekreśliłem oczy i policzki skośnym cieniem uniesionej ręki. Zmarszczyłem czoło. Matka goni cię do roboty?, spytałem. Sam się goń, lepiej by ciebie twoja pogoniła. Nie wysiliłaś się, prychnąłem, cała wieś mi tego życzy.
Na kolejnej akwareli jedną rękę namalowałem prawie wbitą w ziemię, ze zbielałymi palcami wczepionymi w korzenie trawy. Siostrą się zajmuję, mruknęła. Widywałem je razem, jak przemykały ścieżką do szkoły, Urszula na przedzie, mała dyrdała za nią, wyciągniętą ręką próbowała chwycić ją za palce, te jednak zawsze jej uciekały, spieszyły się, chciały chyba jak najprędzej się rozdzielić, porzucić ten mały kłębuszek pośpiechu, schować się przed nim. Czemu tak?, powtórzyłem pytanie z wału. Muśnięciami bieli i skrobnięciami nożyka kreśliłem smugi we włosach, smużkami jaśniejszej i ciemniejszej sjeny zaplatałem warkocze. Czemu co?, spytała. Czemu nie lubisz siostry? Zacisnęła usta. A co ona, mną jest, że muszę ją lubić? Ty byś lubił? O, toś mnie zastrzeliła. Nie wiem. Może bym kochał. Czemu? Bo mamusia by ci kazała? Dziadek? Zadarłem jej nos nieco wyżej, a potem cisnąłem pędzelek na paletkę, targnięty gniewem, bo wybrzmiały mi w głowie jej następne słowa: hrabi synku. W ogóle czyjś ty synek, co? Gnój ci do tego, odparłem.
Obróciła się w moją stronę, a ja na chwilę spuściłem wzrok. Paniczyk rysowniczek nie uniósł spojrzenia tych czujnych oczu, błękitniejszych, niż sądził, ale błękitem lutowym, nie dał rady brwiom ściągniętym w łuk, ustom gotowym zdzielić kamieniarską klątwą. Patrz na rzekę, powiedziałem, nie na mnie. Zaśmiała się szorstko i na jednej z akwarel namalowałem ten śmiech. Milczeliśmy przez chwilę. Szybkie machanie ołówkiem przywróciło mi rezon. Dobrze ci z nimi? Spodziewałem się, że znów się odwinie lub chociaż zaciśnie w milczeniu, ona jednak nagle się rozgadała: tylko płacz i płacz. Czyj? Matki. A czemu płacze? Przez ojca, niby przez kogo ma płakać? A czemu ten twój ojciec taki? Jaki? No taki. A co mówią, zjeżyła się, niby jaki? Nie wiem, co mówią, mnie nie pytaj. Do wsi chodzę rysować, nie wypytywać. No to powiedz, co mówią w pałacu. Wzruszyłem ramionami. Matka nic. A kustosz? Milczałem. Znów się zaśmiała. Byłaś kiedyś nad morzem?, spytałem. Prychnęła śmiechem. Głupi. Ledwie nad rzekę mogę się wyrwać, a ty mi o morzu. Odwróciła się zupełnie. Jej postać miałem prawie gotową, kończyłem czwartą czy piątą akwarelę. Spójrz na mnie, powiedziałem, ale pożałowałem, bo gdy się obróciła z powrotem, kąciki oczu jej błyszczały. Zapatrzyła się nad moim ramieniem w stronę Brzeźna.
inne wątki
Jest ich moc. Dla przykładu ważny wątek Andrew Wyetha, malującego (guglnijcie sobie) w ukryciu portrety (także akty) Helgi Testorf, sąsiadki, przyjaciółki malarza. Płaza twórczo przetransponował tę historię; kogo maluje Robert, widzimy w powyższym cytacie, dlaczego (i co z tego wynika) – to już trudno omawiać bez spoilerów. Z jednej strony jestem zły na autora, bo nie trzeba było być aż Pinkertonem, by to wykryć: dał jasne wskazówki i teraz trudno czytać ksiażkę bez tej dodatkowej, pozalekturowej wiedzy. Z drugiej, jestem wdzięczny, bo obrazy Wyetha, ważne dla Płazy, pomagają do‐kolorować jego pisarską wizję.
Miałem zamiar odkreślić dytychczasową część blogonoty bezspoilerową krechą i podjąć niektóre z tych wątków, choćby – kluczowy – temat robinsona, z tym osobliwym, transgresywnym rozdziałem „Robinson”; sporo nad tym myślałem i mam tu jakieś teorie.
Ale że piszę te swoje blogonoty a vista, na kolanie, a i tekst już mi urósł słoniowo, to odłożę te dalsze eksploracje na nieokreśloną przyszłość. Zwłaszcze że może ktoś zechce przeczytać tymczasem Robinsona w Bolechowie (bardzo zachęcam), to i ew. publiczność urośnie.
sarkastyczne postscriptum
Jak wiedzą stali czytelnicy, nie mam zbyt dobrego mniemania o polskiej krytyce literackiej, zawłaszcza tej tak przerośniętej marketingiem, że trudno rozdzielić. Cisza, która nadal (zasadniczo) panuje wokół nowej książki Płazy, choć premiera była miesiąc temu, skłania mnie do zradykalizowania stanowiska. A jeszcze awansowali niektórzy na „ksiażkę roku 2017” powieść nudną i płaską (też pisałem o). To jest pszepaństwa, takie zaburzenie proporcji, że aż.
Idźcie (krytycy) w.
-
nameste :
To jest pszepaństwa, takie zaburzenie proporcji, że aż.
Z czyjego punktu widzenia?
Nie przeceniasz przypadkiem rozległości obszaru podmiotowości krytyka? Szczególnie jeśli ma żonę, dzieci a może nawet zwierzęta domowe do wykarmienia?
Rozumiem, że marketigowa służebność zawodu, w którego etos wpisana jest niezależność sądu najzwyczajniej Cię brzydzi?
Mnie też.
Ale z drugiej strony: dlaczego akurat tutaj podnosimy poprzeczkę wyżej niż w przypadku innych „doradców” ? Od czasu gdy wielkie korpo upodobało sobie nazywanie swoich sprzedawców doradcami powinniśmy się liczyć z tym że dotknie to również rynku wydawniczego sprzężonego (nierozłącznie) z krytyką literacką.
Smutne?
Smutne. Ale zrozumiałe. -
nameste :
No i ja sobie tylko syczę, a komentujesz, jakbym chciał zmieniać świat.
Bojawiem? Było raczej pomyślane jako część szerszej refleksji na temat: „skąd się nagle biorą nasze, jakże zasadne, oczekiwania dotyczące desygnowanego INNEGO?”
Wszyscy podlegamy przecież takim samym/podobnym uwarunkowaniom i bardzo podobnym naciskom. Jesteśmy częściami tego samego systemu, obserwujemy te same mechanizmy, powoli przyzwyczajamy się do brzydkości sprzedawalnego świata. Powinniśmy być po kolana w tej samej rezygnacji. A jednak coś sprawiło, że nagle zasyczałeś. Nagle pojawiła się (najwidoczniej) chęć na zamanifestowanie niezgody, czyli kolokwialnie mówiąc przypierdolenie światu (przepraszam za użycie terminu kolokwialnie.)
Coś się wyładowało i ja po prostu zamanifestowałem swoje niepomierne zdziwienie że „tu i teraz i mimo wszystko”.Niezgoda na obrzydliwość versus rezygnacja. Geneza obu. Dynamika, która z tego wynika lub (częściej) najprawdopodobniej wyniknąć nie chce. Kumulacja jednostkowej (manifestowanej) niezgody jako warunek wstępny wszystkich zmian.
Ciekawe tematy.
——-
Powiedzmy: żeby był lepszy niż stary. -
Może.
Kwestia kumulacji i kanalizacji niezgody w obszarze jednostkowo dostępnym jednak pozostaje. Jak również mechanizmów, które do niej prowadzą. Przynajmniej dla mnie, bo co do tego, że będzie gorzej wątpliwości być nie powinno.
Z drugiej strony wciąż zastanawiam się co można by krzepiącego powiedzieć Stefanowi Zweigowi dajmy na to w 1941 roku? Bo wiemy że można było i koniec świata wbrew pozorom nie nastąpił. Wiem, porównanie sytuacji może od czapy, ale co począć, nie mam akurat pod ręką innego.Wszystkiego.
t.
-
Dopiero zacząłem, dam znać po lekturze
-
Pan jesteś jak poznańskie kino Monroe, każda rzecz tu i tam napotkana sprawdza się co najmniej dobrze.
Fantastyczny zwłaszcza ten krótki – dźwiękowy – zapis historii kamieniarskiego obejścia gdzieś w 2/3 dzieła.
9 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2017/12/drugie-geste/trackback/