Komentując idiotyczny (tak co do koncepcji, jak i wykonania) projekt, który zaowocował książką Nasz mały PRL, Kinga Dunin napisała:
Autorom zdaje się w minimalnym stopniu przeszkadzać brak demokracji, wolności, książek, zagłuszanie zagranicznych radiostacji i tym podobne głupoty. Choć oczywiście są w opozycji, więc Szabłowski, żeby przeżyć coś podobnego, udaje się na demonstrację pod domem gen. Jaruzelskiego. I nie podoba mu się. Gdyby naprawdę chciał coś przeżyć, doradzałabym jakąś zadymę z pałowaniem przez policję. Dziś też można się na to załapać.
Dziś, i to naprawdę bez trudu, można się także załapać na współczesną wersję orwellowskiego poczucia duszności podszytej tłumioną rozpaczą, które było podstawowym i realnym elementem PRL‐owskiego pejzażu emocjonalnego, czymś w rodzaju „promieniowania tła”. To do niego odnosi się pierwsze zdanie powyższego cytatu, dopowiem tu jeszcze dwójmyślenie, wszechobecny system wymuszonej hipokryzji, i mulący codzienny kontakt z nowomową. PRL bardziej niż państwem policyjnym był państwem dusznym.
Duchota w dzisiejszej Polsce ma kolor sutanny. Nie ma dnia, żeby hm‐liberalny i mieszczański dziennik „Gazeta Wyborcza” nie raczył czytelnika kilkoma materiałami z życia kleru. A to problemy z kasą łódzkiego proboszcza, a to znowuż zwierzenia z młodości weredycznego liberała z komitetu centralnego, biskupa „Kwas Solny” Pieronka. Telewizja hm‐publiczna nie ogranicza się do retransmisji mszy i programów religijnych (dwa anachronizmy, zważywszy na wielorakość i rozmiary Katolickiej Tuby w Każdym Domu), ale jest też (największym na świecie?) producentem seriali księżowskich, tego podgatunku produkcyjniaka, co to ma wychować widza w przeświadczeniu, że „bez księdza ani rusz”. Bez księdza także ani rusz w telewizyjnej i radiowej publicystyce (na każdy temat) – do asfiksji (i wyrzygu) w tysięcznych obszarach serwilizmu i poddaństwa umysłowego.
* * *
Na tym tle specjalnie nie dziwi rubryka red. Szostkiewicza w „Polityce”, tygodniku umiarkowanie prawicowym. Już się kiedyś zajmowałem miałkością i niekoherencją treści prezentowanych przez Szostkiewicza, w komentarzach padło wówczas przytomne zalecenie:
Odebrać Szostkiewicza „Polityce” i oddać „Gościowi Niedzielnemu”.
Redakcja „Polityki” nie skorzystała z tej sugestii, być może dlatego, że dokładnie na dzień przed jej sformułowaniem wpuściła na swoje łamy buńczuczną swadę Jana Hartmana, uznając – choć rozkręcił się on w stronę jawnie antyklerykalną dużo później – że jakoś to zrównoważy Szostkiewicza.
Ale po co w ogóle go trzymać? Zwłaszcza że ostatnio okazał się także leserem i niechlujem.
Ale z hasłami trzeba uważać. „Nie zabijam, nie kradnę, nie wierzę” można interpretować jako insynuację, że wierzący zabijają i kradną. Zwraca na to uwagę ks. Andrzej Draguła w Tyggoniku Powszechnym („Wartość ateisty”). Albo inaczej: że niewiara jest gwarancją zdrowia moralnego, a wiara zbrodnią, jak zabójstwo czy kradzież.
Tyggonik. Kopiuję w niedzielę tekst wiszący w sieci od środy. A wiecie, jaki tytuł nosi czytanka księdza Draguły? Taki: Wyznanie niewiary na billboardach. A nie Wartość ateisty.
Najwyraźniej Szostkiewicz dostał dużo wcześniej roboczą wersję księżowskiej politgramoty, skopiował parę zdań (oraz „słusznych” myśli) i podlał (cudzym) paternalistycznym sosem:
Tymczasem „dojrzały” ateizm wyrasta z dziecięcej choroby antyklerykalizmu, pisze ks. Draguła. No tak, ale sukces radykalnie antyreligijnych, więc i antykościelnych „nowych ateistów” Dawkinsa i Hitchensa, pokazuje, że ksiądz się myli. W „dojrzałych” ateizmach Europy Zachodniej antykościelne ukąszenie jest dalej obecne.
Bumelka, że skwituję tę tandetę PRL‐owskim rzeczownikiem.
Zatem dlaczego „Polityka” nadal kompromituje się Szostkiewiczem? Najprawdopodobniej z tych samych powodów, dla których PRL‐owskie prace naukowe musiały mieć cytat z Lenina (jakoż „dziecięca choroba” czy „...ukąszenie” brzmią znajomo, prawda, koteczku?), a wstępniaki w gazetach – nawiązanie do ostatnich zaleceń Biura Politycznego.
-
To ja przypomnę http://inzmru.tumblr.com/post/1318860565/komitet
-
-
nameste :
broń słabych – szydera & ironia, paszcząkłapanie.
Si, totalnie bez wdzięku. Wężem też nie jest. Wrzeszczy jak stara Siekiera.
Rozwiń, pliz, tę kryptyczność.
Tak. Są tam notki, gdzie szpilki dystynkcji powbijane są jak w typowych paszkwilach (pani Wiesia ze ścierą, Chińczyki miały głodować, mieszczanie „po studiach”, jest Żydówą – gorszą od tej suki, na którą tak się gapi mąż, przybył ze wsi i z robotniczych osiedli. Jego dziad babrał się w gnoju i smarach za nędzny kawałek chleba. Lecz teraz świat należy do niego, bo jest demokracja itd.) i w ogóle jest wesoło jak w filmach Smarzowskiego, ale nawet w tej ostatniej notce o edukacji jest podobny startyfikacyjny rys, zresztą wszędzie jest.
Ale dobra:
W pradawnych czasach nauczyciel służył do reprodukowania kwalifikacji klasowych. Jego zadaniem było przygotować dzieci arystokratów do pełnienia arystokratycznych ról społecznych w wieku dojrzałym. Analogiczną funkcję miało szkolnictwo religijne: uczono chłopców modlitwy, a wybranych kształcono na kapłanów. Poza tym znano jeszcze ćwiczenia wojskowe. I tak to sobie było w świecie przez tysiąclecia, jakkolwiek tu i ówdzie powstawały jeszcze szkoły kształcące „pisarzy”, czyli urzędników, oraz szkoły filozoficzne/retoryczne, kształcące polityków i mówców. Te ostatnie miewały też czasem ambicje poznawcze, więc ubocznie niejako kształciły „filozofów”, czyli świeckich uczonych. Generalnie jednak zadaniem nauczyciela było utrzymywanie dyscypliny, pozwalającej wymusić na młodzieży wkucie takiej czy innej doktryny. Nauczyciel był treserem pamięci i wszystko pięknie działało: bez względu na zdolności, każdy uczeń mógł i musiał nauczyć się na pamięć pewnych tekstów, które potem recytował. Pomagały w tym rózgi.
Czego tutaj nie ma? Feudalnej bazy. A jeśli czasy aż pradawne, to i niewolniczej. I już tu mamy całego Hartmana. Ale poobracajmy go jeszcze.
Next mugshot:
Aż tu pewnego stulecia wymyślono oświeconą monarchię, opartą na rzeszy wykształconych ziemian i mieszczan, tworzących masową klasę biurokratyczną. Trzeba ich było dobrze urobić na lojalnych „państwowców”, ucząc ich za młodu czci dla władzy, pogardy dla sąsiadów, porządnej łaciny oraz prawa. Ruszyła machina szkolnictwa (...) Aż nadszedł wiek XIX i demokracja. Władza zaczęła odwoływać się do warstw społecznych tak szerokich, jak nigdy przedtem. Trzeba było objąć „obywatelską postawą” dzieci już nie tylko kupców i faktorów, lecz nawet wozaków i rzeźników. Zastępy nauczycieli ruszyły w lud, ucząc, a jakże, czci dla władzy, „narodowych tradycji”, nienawiści do sąsiadów, czytania, pisania i rachunków.
Nawet rzeźników! Tymczasem wciąż niewidoczna baza pozostawała wegetariańska. A nie, już widać lud. Układa sobie stosunki z sąsiadami.
Obywatel musiał być piśmienny, aby umiał chłonąć propagandę i głosował
Zręby społeczeństwa obywatelskiego.
Metody nauczania niezmiennie te same: tekst na pamięć, parę rycin, wierszyki patriotyczne, no, czasem może jakieś chemiczne hokus‐pokus dla uciechy chłopaczków.
Czary. Tu już zacząłem przestawać rozumieć.
(...) aż nastała prawdziwsza nieco demokracja. Smętna propaganda stała się przeżytkiem, więc zastąpiono ją nowym projektem. Projektem zupełnie utopijnym. Polegał on na tym, żeby na masową skalę upowszechniać coś, co z natury rzeczy było elitarne, czyli romantyczne „Bildung” – wykształcenie oparte na rozmiłowaniu w greckiej i rzymskiej literaturze i filozofii, historii Rzymu i Europy, z dodaniem dyletanckich wiadomości o naukach oraz generalnego oczytania we współczesnej produkcji literackiej. Owa „edukacja liberalna” nadawała się dla co zdolniejszych dzieci z bogatych domów, dla których można było zatrudnić prywatnych nauczycieli wysokiej klasy.
Ściśle rzecz biorąc Hartman przestaje być tutaj ścisły, bo nic u niego nie ma o naukach ścisłych. Wiek jest XX.
I oto zamarzyło się paru idealistom, że coś takiego da się zrobić, no, może w wersji budget, z połową społeczeństwa. To trochę tak, jakby zaplanowano, aby połowa młodzieży grała w piłkę na poziomie składu rezerwowego drużyny narodowej. Plan zupełnie absurdalny, zważywszy fakt, że tylko ułamek procenta nauczycieli reprezentował ten poziom zdolności i wiedzy, którego oczekiwano od owej połowy młodzieży.
Współczesna edukacja. Hartman dalej robi w arbitralnych podziałach (na pół).
Całkiem jak Korwin‐Mikke. Tak się gra tylko w silnych drużynach.
Booze Ooze.
-
Są granice. Jest coś w rodzaju smaku, Herbercie. Przecież Mikołejko został zlinczowany nie za poglądy, ale za niedbalstwo w doborze środków wyrazu. Wystarczyło tylko, że chlapał do większej tuby. I dostał lekcję stylu. Od całego narodu. A Hartman ma pióro (felietonistyczne) ciężkie jak przycisk do papieru. A on ma jakąś rubryczkę w regularnej Polityce? Myślę, że do Passenta dotarło w końcu, że Hartman nie jest Pilch.
-
nameste :
Hartman szarżuje i przedobrza (we wszystkim, tzn. w przesłankach eksperymentów myślowych – prowokacji intel. również). Chce za dużo naraz.
I to są jego jaśniejsze momenty. Kiedy arsenał retoryczny konweniuje mu z dobrze zbudowanym tematem. Każdy zaczyn pretekstowy albo okolicznościowy jest wcześniej czy później masakrowany i następuje wielka apokalipsa, ze szczególnym uwzględnieniem szynki i baleronu.
Co ciekawe, to pojęcie (nie)dorastania wydaje się osiowe także w publicystyce Hartmana.
To prawda. To przybiera rożne formy. Od parapaszkwilanckich punchlinerów po obserwacje na marginesach dyskursu o elitach (kiedy jest temat). Jak w notce o edukacji, kiedy musi przyznać, że edukacja oznacza emancypację i nadaje jej znak ujemny, bo postępujące równouprawnienie tylko oliwi tryby systemu. To jest nawet zabawne, bo kiedy zassane przez system i wydobyte z niebytu niewolnictwo wpada w niebyt indoktrynacji, ponura historia, prawda, Hartman maluje „świetlicę, w której dzieci siedzą sobie przy komputerach i oglądają różne filmiki (...). A nauczyciel byłby tylko nadzorcą i doradcą, zachęcając dzieci do obejrzenia tego czy owego, do rozmowy, do zapamiętania czegoś, co zapamiętać warto.”
Hartman nosi ludzi w reklamówkach i tylko rozgląda się za czymś poręczniejszym.
Do tego nie da się dorosnąć.
A Passent mi się wziął z tego, że w smaku przypomina Szostkiewicza. I od lat siedzi w tej Polityce. I jeszcze gdzieś tam chwalił Hartmana.
-
Niemniej tytuł urokliwy.
„GW” jest odpowiedzialna za szerzenie mitu „liberałów w episkopacie”
Ona w ogóle obsługuje tylko episkopat.
działa na rzecz mentalnego zrostu katolicyzmu z codziennym życiem spoleczno‐politycznym Polski.
Wały na prowincji trzymają się mocno i bez tego. Dla GW wiążące są wyniki wyborów i polityka rządu wobec episkopatu. To jest bardziej opiewanie niż cementowanie. W razie czego, gdy zmieni się wiatr, wystawi się krzesełko Janowi Turnauowi z katechizmem i to będzie program minimum.
Relacjonuje się (w tonie sprawozdawczym) takie „pojedynki pacanów”, jak Terlikowski kontra Nałęcz o aborcji. A potem się budzimy z ręką w nocniku
Si, budzimy, ale nie dlatego że Terlik przygadał Nałęczowi, tylko przez to, co Nałęcz w międzyczasie zdążył ogłosić w imieniu gabinetu.
Terlikowskiego traktuje poważnie chyba tylko Marek Jurek.
-
Tomek Grobelski :
A Hartman ma pióro (felietonistyczne) ciężkie jak przycisk do papieru.
Z drugiej strony kiedy papierowa Polityka drukuje Hartmana (i zwykle są to znacznie lepsze teksty od tej dziwnej blogowej papki) to zaznacza, że ten ma papier na bycie dobrym eseistą (jakaś nagroda z 2009 na ten temat).
Teza 1. Jeśli ktoś zaczyna od mocnych poglądów w jakąkolwiek stronę, znaczy jest biblijnie gorący, to jest duża szansa, że będzie się już do końca retorycznie ekscesywnie pultał, bo taką ma osobowość. Dodatkowo zazwyczaj jest to osobnik/czka zakochany/a w swoich poglądach, więc uwielbia o nich mówić dużo i głośno.
Teza 2. Hartman miewa do powiedzenia ciekawe rzeczy (oczywiście – są to zwykle skrajne oczywistości) ale wymaga silnej redakcji.
-
sheik.yerbouti :
Z drugiej strony kiedy papierowa Polityka drukuje Hartmana
A, to drukują go.
Teza 2. Hartman miewa do powiedzenia ciekawe rzeczy (oczywiście — są to zwykle skrajne oczywistości) ale wymaga silnej redakcji.
Hartman mógłby się spełniać na odcinku, gdzie się zwykły człowiek i całe państwo spotykają z cywilizacją życia w wydaniu KK. Ekspert z ramienia jakiegoś myślozbiornika pod auspicjami politycznymi do użerania się z bioteologami.
Bo kiedy się wypowiada tak ogólnie na tematy bieżące to rosną mu straszne wąsy.
-
Tomek Grobelski :
Hartman mógłby się spełniać na odcinku, gdzie się zwykły człowiek i całe państwo spotykają z cywilizacją życia w wydaniu KK.
No właśnie – bioetyka. Tu pisze rozsądnie.
Bo kiedy się wypowiada tak ogólnie na tematy bieżące to rosną mu straszne wąsy.
To istotne – wiedzieć, kiedy się nie ma nic do powiedzenia lub nawet gorzej. Rzadka, bardzo rzadka świadomość.
-
Tomek Grobelski :
Proszę jaśniej.
Czy symetria zaistniałej (obecnie) sytuacji tego nie tłumaczy? Niezbyt wiem jak można jaśniej a przede wszystkim krótko nie zbaczając ze ścieżki tematu. Skądinąd wiem z podręczników historii, że właściciel tego miejsca bardzo tego nie lubi.
Tak że umówmy się, że chodziło o prostą (ale konstruktywną) krytykę równie nieskomplikowanego zabiegu erystycznego. Zamknijmy albo przeniesmy.
-
telemach :
Czy symetria zaistniałej (obecnie) sytuacji tego nie tłumaczy? Niezbyt wiem jak można jaśniej a przede wszystkim krótko nie zbaczając ze ścieżki tematu. Skądinąd wiem z podręczników historii, że właściciel tego miejsca bardzo tego nie lubi.
Tak że umówmy się, że chodziło o prostą (ale konstruktywną) krytykę równie nieskomplikowanego zabiegu erystycznego. Zamknijmy albo przeniesmy.
Tak tak, a derridium tremens to my, a nie nas. Tak bardzo EOT.
30 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/10/dusznosc/trackback/