Najżywsze moje odczucie związane z (właśnie obejrzanym) filmem (500) Days of Summer to niejakie zdziwienie, że wzbudził w swoim czasie dość żywe emocje. Pan Marceli był na nie, MRW był na tak; pod obydwoma notami toczyły się nie takie znów letnie spory, a linki z nich prowadzące pokazywały, że i szerzej odbiór 500 był podzielony.
W warstwie dosłownej film jest o wakacyjnej miłości.
Chłopak
skończył szkołę, przymierzył się do studiowania architektury (ale mu nie wyszło) i robi sobie (ostatnie) długie wakacje przed hm, no – właściwie życiem. Wakacyjna posada–staż w bardzo, ale to bardzo pobocznej Fabryczce Marzeń, słuchawki na uszach, social contacts – none, nie licząc dwóch stereotypów męskich i rezolutnej młodszej siostry; nic dziwnego, że podatność na wakacyjną miłość ma przeogromną.
Dziewczyna
z kolei (o – doprawdy! – łopatologicznym imieniu Summer) też zrobiła sobie urlop na posadce w tejże Fabryczce Marzeń, bo najwyraźniej nie ma pomysłu na życie. Choć, w odróżnieniu od chłopaka, ma już jakąś biografię złożoną ze związków towarzysko‐erotycznych, z wycieczek dosłownych (nawet zagranicznych) i w przenośni (w poszukiwaniu życia wewnętrznego, wśród symboli kultury). Ale jakoś nic z tego (jeszcze) nie wynikło, więc bez pośpiechu, ale jednak wchodzi (w końcu są wakacje) w relację z chłopakiem. Póki wreszcie się nie zorientuje, że chłopak utknął na tym etapie (nie)dojrzałości życiowej, który ona ma już za sobą – scena ze sceną z Absolwenta przypiera nawet najbardziej odpornego (na rozumienie) widza do ściany.
Historia
kończy się stereotypowo: chłopak dostaje kopa i od tego wakacje mu się kończą (rzuca Fabryczkę Marzeń, wraca do myślenia o architekturze i – koniec lata, idzie semestr jesienny), pora wziąć się do roboty. Jakoż i pojawia się nowa, właściwsza na nowy etap życia, dziewczyna o – doprawdy! – łopatologicznym imieniu Autumn.
A lato, tzn. Summer, też kończy stereotypowo: pomysł na życie? Yes! I want to be a wife! Go for it, girl! Nie ma co tu wchodzić w szczegóły (czego zatem film nie czyni).
W warstwie niedosłownej film jest persyflażową bajką o
romansie z popkulturą
On jest z ponadczasowych (i komiksowych) lat pięćdziesiątych. Stylizowany na fajtłapę (kamizelka, krawacik, obowiązkowa torba przez ramię), wypisz wymaluj poczwarcza forma superhero (plus dwóch kumpli‐prymitywów, obowiązkowa „mądra kobieta” z jej światłymi wskazówkami, tu – persyflażowo – odegrana przez młodszą siostrzyczkę), klisze „jak radość, to musical right down on the street”. Lecz gdy próbuje sprostać roli i wali (scena w barze) w szczękę proto‐figurę Złego, to nie dość, że obrywa znacznie mocniej, ale jeszcze Ratowana Kobieta robi focha.
Nic dziwnego, jest przecież z lat sześćdziesiątych, make love not war, kloszowane sukienki, Tajemnice Wschodu w kadzidełku i łabądkach‐origami, plus odświeżacz powietrza marki Magritte. Tak naprawdę do lat pięćdziesiątych podchodzi jedynie ironicznie (sceny z Ikei). Jedyne, co mogą mieć wspólnego, to trochę podkładu muzycznego.
W tej warstwie pan reżyser postarał się znacznie bardziej, niż w dosłownej i doprawdy!-owej historii. Siejąc tym (powiedzmy) dualizmem pewne zamieszanie w szeregach widzów i krytyków.
Jeśli jednak dualizm przemianujemy na
pęknięcie
albo: rozjazd, to – doprawdy! – nic dziwnego, że dotrwałem do końca właściwie tylko z poczucia obowiązku wobec przeczytanych ongiś dyskusji w sieci.
-
nameste :
Nazwiska aktora grającego głównego bohatera nie zapamiętałem. I, hm, nie chce mi się szukać.
a to błąd jednak, bo chłopak ma kilka ról wybitnych: Brick – śliczny noirek w haj skulowej otoczce, gdzie zgrywa się na Cowboy’a Bebopa (gdzieś jest recenzja na mkkm); b. dobra rola w the Lookout (tylko film, taki hmm, nudny trochę); no i naprawdę mistrzostwo w Mysterious Skin, która tak właściwie na nim całym stoi, a filmem jest rewelacyjnym.
-
Jak zwykłem powtarzać swoim studentom, to że bohaterowie są chodzącymi stereotypami, to jeszcze nie znaczy, że to zły film/serial. Na ostatnich zajęciach tym komentarzem opatrzyłem „Gran Torino” Clinta Eastwooda (Walt Kowalski to po prostu wcielenie stereotypowego popkulturowego Kowalskiego). O ile dobrze pamiętam, mówiłem to też przy okazji „Przystanku Alaska” i „Lostów”.
Zdaje się, drogi Nameste, że zastępujesz krytykę wykrywaniem stereotypów, a jak już je wykryjesz, to oznajmiasz: „zły film”.
MiMnie się ten film bardzo podobał jako film o psychogeografii Los Angeles. To jest bardzo złe miasto, samą swoją urbanistyką skazujące mieszkańców na samotność i niedojrzałość.Spójrzmy na znaną piosenkę „Les Champs Elysees”:
http://www.youtube.com/watch?v=uA4KihbsISU
Je m’baladais sur l’avenue le coeur ouvert à l’inconnu
J’avais envie de dire bonjour à n’importe qui
N’importe qui et ce fut toi, je t’ai dit n’importe quoi
Il suffisait de te parler, pour t’apprivoiserPiosenka opisuje sytuację, która w Los Angeles nie może się wydarzyć – a w Paryżu (i ciągle jeszcze chyba w Warszawie?), owszem, może. Nic dziwnego, że bohaterowie „500 dni miłości” po prostu nie mogą się zachowywać tak jak bohaterowie Joe Dasina:
Alors je t’ai accompagnée, on a chanté, on a dansé
Et l’on n’a même pas pensé à s’embrasser...a przez to nie mogą dojrzeć. A co już naprawdę najgorsze, to w Los Angeles a nie w Paryżu jest globalna stolica popkultury i to tam wymyślają za nas nasze sny. Takie niedojrzałe pojeby! To naprawdę problem.
-
po roli w 500 na pewno nie, po roli w Incepcji też nie, ale własnie pomiędzy jednym a drugim dałem się przekonać do zobaczenia wymienionej trójki (w sensie MSkin znałem wcześniej, ale jest tam tak inny, ze nie rozpoznałem) i ok, jest w nim materiał na wybitnego aktora. Z drugiej strony nie mogę za bardzo oceniać roli w 500 na minus, bo od pierwszej sekundy znienawidziłem obie postacie, co jest jednak jakimś wyczynem.
-
nameste :
Los Angelesa w filmie jest co kot napłakał,
Musiałeś oglądać na małym ekranie, do tego po pijaku i pewnie jeszcze z laptopem na kolanach. Przez cały film widzisz różne charakterystyczne budowle Los Angeles. Bohater oprowadza bohaterkę po Fine Arts Building i opowiada jej swoją teorię architektury i dlaczego kocha właśnie duet Walker & Eisen. A finałowa scena dzieje się w Bradbury Building. Nie oglądałeś przypadkiem takiego starego filmu sci‐fi, w którym Harrison Ford gra jakiegoś policjanta czy kogoś tam, kto gania za zbuntowanymi robotami?
Jak nie oglądałeś, to się wstydź. I nie dziw się, że teraz nie rozumiesz odniesienia z „500 dni miłości”.
Marceli Szpak :
od pierwszej sekundy znienawidziłem obie postacie
A
mimnie jest ich obu strasznie szkoda. -
nameste :
I dość dokładnie nic z tego nie wynika.
Nie zrozumiałeś tego wynikania i jeśli chcesz, mogę Cię nim zanudzić (trochę znajdziesz w rozdziale o LA w mojej nieszczęsnej książce). Ale nie mów, że nic, bo to po prostu nieprawda.
„inicjalne (akcentowane) mi zamiast mnie”.
Mnie to akurat wisi, ale szanuję Twój puryzm w tej materii.
-
Zanim się pozabijacie, chciałem przypomnieć, że dziś w TVP urocza i przezabawna Enchanted. Gdzie oczywiście – stereotyp na stereotypie.
-
...oraz, co mnie mocno ubawiło – to kreślenie przez Toma kredą (!) perspektyw z do bólu nudną korpoarchitekturą w ramach Powrotu Do Powołania. OIDP on studia skończył, tylko poszedł nie w zawód, a obok. Dlatego na końcu idzie pytać o pracę, nie o studia (ale widziałem to tak dawno, że mogło mi się coś pomięszać).
Zooey jest brzydko‐zwyczajna oraz bez wdzięku, co mi jakoś przeszkadza, zwłaszcza tu, bo on za nią szaleje, a ja się w jego szaleństwo wczuć nie mogę. A są przecież kobiety nieładne, a z wdziękiem. W ogóle jest tyle aktorek, można było wziąć inną.
-
sheik.yerbouti :
...oraz, co mnie mocno ubawiło — to kreślenie przez Toma kredą (!) perspektyw z do bólu nudną korpoarchitekturą w ramach Powrotu
Właśnie to nie jest tylko korporarchitektura, to więcej: to kaprealizm. Też se zafundowałem wycieczkę po dałntałn szlakiem infantylnej, utopijnej architektury (troszkę o tym piszę w mej nieszczęsnej książce). Te budynki próbowały opowiadać radosną pieśń o ustroju, w którym każdy ma szansę zostać milionerem. Często mają płaskorzeźby z alegorią Bankowości, Giełdy albo Dobrobytu, por. np. alegoria Finansów:
http://www.publicartinla.com/Downtown/Broadway/finance.html
Razem z upadkiem Downtown, te budynki dziś często są tanimi noclegowniami dla narkomanów. Por. słynny „Million Dollar Hotel” (o którym też jest w mojej książce): http://www.youtube.com/watch?v=p28rX7pQygY
...więc cały wątek o architekturze LA jest trochę jak reportaż Hugo‐Badera szlakiem radzieckiego „reportażu z XXI wieku”. To opowieść o ludziach mieszkających w utopii Finansów, Bankowości, Dobrobytu i Konsumpcji.
Natomiast ogólnie zgadzam się z gospodarzem, że nic z tej opowieści nie wynika, bo jeszcze nie było w dziejach takiej opowieści, z której coś by wynikało.
-
wo :
Często mają płaskorzeźby z alegorią Bankowości, Giełdy albo Dobrobytu, por. np. alegoria Finansów:
Ba! Najlepszy był ten fresk Diego Rivery z Leninem u Rockefellera (są archiwalne fotki np. u Koolhaasa w Delirious New York, obowiązkowej pozycji nie tylko dla architekta).
Natomiast ogólnie zgadzam się z gospodarzem, że nic z tej opowieści nie wynika
Nic nie wynika z wątku architektonicznego, poza tym, że to taki seksowny zawód i fajnie wygląda na filmach (gdzie wygląda zupełnie inaczej niż w RL). Facet nawet nie wygląda na współczesnego architekta/studenta. Może lepiej gdyby był, nie wiem, lekarzem? House pokazuje, że można nakręcić miłego soapa/comroma o ładnych lekarzach i lekarkach.
-
nameste :
Powtarzasz ten Straszny Ofensywny Ogólnik, gdy z kontekstu jest (powinno być) jasne, że idzie o wynikanie dla filmu, jego sensu, wydźwięku, nastroju, morału, jakiegokolwiek whatevera.
Jajakomarksista odbieram ten film jako film o alienacji. Bohaterowie z całą pewnością podlegają marksowskiej alienacji pracy, ich sytuacja zawodowa jest jej wcieleniem w czystej postaci. Nie do końca oni sami sobie zdają sprawę, że alienacja w miejscu pracy rzutuje u nich na bardzo ogólną alienację społeczną, aż do wyealienowania się od siebie nawzajem.
A bohater jednocześnie kocha utopijne pomniki wznoszone ku czci tejże alienacji w mieście, które stało się jego globalną stolicą, promieniującą alienacyjną kulturą na cały świat. Także na Bolandę, bo my tu też śnimy sny z fabryki snów.
-
nameste :
Są więc raczej (jednak) na kontrze, alienacja (i pro‐niedojrzałościowe działanie popkultury) nie pozostaje jako obraz globalny & konieczny.
Zgoda, choć mi się wydaje, że ona też jest zagubiona i wyalienowana nawet w towarzystwie zapraszającym ją na balangi ze względu na jej urodę („they used to call me an anal girl”). Jest ładna i to przez jakiś czas będzie jej rekompensować zagubienie w społeczeństwie, no ale co będzie po trzydziestce, nie mówiąc już o czterdziestce?
Owszem, oboje więc są wyalienowani różnie, ale jednak oboje są. I do tego mieszkają w mieście będącym pomnikiem alienacji, metaforycznie i dosłownie. Dlatego teza, że architektury LA jest tam co kot napłakał wydaje mi się zdecydowanie nietrafna, a Twoje szyderstwo – „ojej, na‐wią‐za‐nia” jest jak deklaracja dumy Wróblewskiego z Polityki, że znowu czegoś nie zrozumiał.
-
nameste :
jakimś dowodem na jej alienację mógłby być chyba tylko fakt, że się związała z takim, hm, pimpusiem jak nasz bohater.
Deklarację „they used to call me an anal girl” traktujesz jako dowód tego, że bohaterka miała tak bogate życie towarzyskie i erotyczne, że jakość stosunku analnego z jej udziałem stała się żywą legendą w otoczeniu, czy raczej że w jej zachowaniu było coś dziwnego, co oddzielało ją od otoczenia i ona sama była traktowana jak dziwoląg?
Znaczy, wątek niedojrzałości działa tu (imo) wyraźnie mocniej niż alienacji.
Moim zdaniem, to nie są dwa różne wątki tylko dwa oblicza tego samego.
-
wo :
Jest ładna
Ano nie jest. Co fabularnie alienuje z kolei mnie.
I do tego mieszkają w mieście będącym pomnikiem alienacji, metaforycznie i dosłownie.
Jakoś mi to nie wynika. Z filmów, które analizowałeś pod tym względem, bardziej mi pasuje Pocałunek o północy, tam jakoś te pejzaże LA grały. W 500 Tom wprawdzie pokazuje dziewczynie pewien placyk, do którego ma słabość (i którego architekturę można przeanalizować pod kątem sprzedawanych na fasadach utopii i fałszywych obietnic kapitalizmu), ale fabuła tego wątku przecież nie ciągnie dalej.
-
Marceli Szpak :
a to błąd jednak, bo chłopak ma kilka ról wybitnych: Brick — śliczny noirek w haj skulowej otoczce, gdzie zgrywa się na Cowboy’a Bebopa (gdzieś jest recenzja na mkkm); b. dobra rola w the Lookout (tylko film, taki hmm, nudny trochę); no i naprawdę mistrzostwo w Mysterious Skin, która tak właściwie na nim całym stoi, a filmem jest rewelacyjnym.
Za Mysterious Skin każdy powinien znać imię Joseph Gordon‐Levitt i powiedzieć je z członami w każdej kombinacji obudzony o 5.49 rano.
A przy okazji, warty obejrzenia jest też „10 things i hate about you”, choć tam jest jeszcze nastoletnim młokosem i wciąż Tommym z 3rd Rocka, ale film ma cudowne kombo, Gordon-Levitt+Ledger+Julia Stiles <3 -
nameste :
Traktuję jako dowód, że czuła się lepiej zorganizowana od (części dotychczasowego) otoczenia
Przecież te słowa nie dotyczą tego, jak sama się czuła, tylko że otoczenie odbierało ją jako odmienną.
o seksie raczej nie pomyślałem
I na pewno powiesz teraz, że nic w filmie nie podsuwa takiego skojarzenia?
-
mnie sie bardzo podobal, dostalem z rekomendacja ze kiepski, ale bylem zaskoczony swiezoscia, dowcipem i brakiem happy endu
-
nameste :
Więc niewykluczone, że odbiór jest kwestią dnia, nastroju, w jakim zaczyna się seans. (Co, IMO, nie najlepiej jednak świadczy o jakości dzieła.)
Jeśli ułożysz kiedyś Listę Filmów, Na Odbiór Których Nastrój Widza Nie Ma Żadnego Znaczenia, obiecuję nadać temu wydarzeniu odpowiednie medialne nagłośnienie. Go for it, Tiger!
44 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/12/500/trackback/