Przeglądam sobie opowiadania Angeli Carter w przekładzie Magdy Heydel [Piękna córka kata, Czarne 2023], drugim okiem popatrując na ich wcześniejsze przekłady, Aleksandry Ambros [Czarna Wenus, Czytelnik 2000], a trzecim zaglądając niekiedy do angielskich oryginałów.
Ambros przyznano za ten przekład Nagrodę „Literatury na Świecie”, a Jerzy Jarniewicz w klasycznym już dziele Tłumacz między innymi [Ossolineum 2018] poświęca dokonaniu tłumaczki oddzielny rozdział (Oto przekład albo czy tłumacz to ten, kto tłumi?), skąd poniższy fragment omawiający przekład opowiadania Kot w butach:
Czy tylko przypadkiem Aleksandra Ambros tak ustawiła składnię w zdaniu: „To się ma we krwi, Kot potrafi, trzymając pionowo kieliszek wina w prawej łapie, wywinąć koziołka do tyłu i nie rozlać ani kropli” (s. 147), że podmiot z orzeczeniem zostają wyizolowane, odcięte od reszty zdania dwoma przecinkami i dodatkowo długim zdaniem okolicznikowym, skutkiem czego brzmią jak znany slogan z epoki propagandy sukcesu? „Kot potrafi”! A potrafi nie tylko to, bo na przykład umie jeszcze przywołać staropolską pieśń myśliwską: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój” (s. 166), jako odpowiednik angielskiego a‑hunting we shall go. Ambros mogła oczywiście zakończyć cytat w połowie, nie wywołując „polskich” skojarzeń, tymczasem dorzucając niewinne „towarzyszu mój”, jednoznacznie zaprosiła czytelnika do gry w literaturę, podkreślając pleniącą się w tekście aluzyjność i jego nieposkromioną, konstytutywną intertekstualność.
W przekładzie innego tekstu Carter, Oblubienica Tygrysa, Ambros jednak urywa onże cytat ze staropolskiej pieśni. I zdanie oryginału:
He briskly mimicked the action of a gallop and, to my amazement, tunelessly croaked: „Tantivy! tantivy! a‑hunting we will go!”
odpiera tak:
Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż zaśpiewał: – Pojedziemy na łów, na łów!
Trzeba dodać, że również w Kocie w butach Aleksandra Ambros poprzestaje na wersji skróconej:
- Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Wenery bitewnym zgiełkiem Diany!
Na łów, na łów, towarzyszu mój! Lojalny do końca, bawię się w kotka i myszkę ze zdechłymi szczurami Kiciuni [...]
...i dopiero konkatenacja obu użyć przyniesie pełen tytuł/incipit w postaci przytoczonej przez Jarniewicza. Słowem – owo „przywoływanie ‘polskich’ skojarzeń” nie jest u AA dociągane do ściany.
Inaczej u Magdy Heydel. Obie tłumaczki z sensem przenoszą angielską piosnkę myśliwych z końca XVIII wieku w polszczyznę, tym bardziej że powtórzone tantivy, naśladujące rytm galopującego konia, ma swój odpowiednik w powtórzonym „na łów” (co z kolei pasuje do dziarskiego wezwania trąbki czy tam rogu, niemniej i kontekstowo, i brzmieniowo jest na miejscu), Heydel jednak daje pełną frazę:
Zwinnie pokazał ruch galopu i ku memu zdumieniu zaskrzeczał bez melodii:
– Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!
...w Kocie w butach zaś, owszem, skraca:
– Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Venus szczękiem oręża Diany!
Pojedziemy na łów! Lojalny do końca, bawię się w polowanie na całego z trupami szczurów przywleczonymi przez Prążkę [...]
...ale opowiadanie to umieszczone jest w książce tuż po Oblubienicy Tygrysa; czytelnik pamięta (ten sam względny układ jest i w Czarnej Wenus). Zresztą wymaga tego konsekwencja, odp. frazy z oryginału również zawierają powtórzenie – ale skrócone (czytelnik angielskiej Carter też pamięta):
„Mimic the murder of the rats, Puss! Mask the music of Venus with the clamour of Diana!”
A‑hunting we shall go! Loyal to the last, I play catch as catch can with Tab’s dead rats [...]
* * *
Zaczynam od tego przykładu nie dlatego, że jest najwyrazistszy [dla mojego szkicowego wywodu, który nastapi], a raczej by przybić do drzwi cytat z Jerzego Jarniewicza, zwłaszcza ten passus z „przywoływaniem ‘polskich’ skojarzeń”. I czy to nie JJ chwalił Macieja Świerkockiego za chytre pomieszczenie w przekładzie Ulissesa aluzyjnej frazy z Tuwima? Tak, chodzi o „polskość”.
Rozumiem argumenty z „odwzorowania intertekstualności” (w Tekst innej kultury), ale nie przekonują mnie do końca. Sięgnę po inny przykład z tłumaczeń Oblubienicy Tygrysa Carter:
Carter: Old wives’ tales, nursery fears!
Ambros: Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju.
Heydel: Opowieści dziwnej treści, strachy na lachy!
Widać, co tu się stało. Tygrys [Bestia] jest mediolański, arystokratyczny, utrzymany w klimacie orientalnym (czy: orientalizującym), oblubienica [dziewczyna – podmiot mówiąca] jest z Rosji mocno niewspółczesnej, przełamanej przez „angielską bonę/nianię” i jej hm, edukacyjny wpływ na dziecko, aż tu nagle Lachy!. Jasne, to jest wydajne, bo [w wystarczającym stopniu?] oddaje sens, choć „opowieści dziwnej treści” nieco [albo i mocno!] się z nim rozmijają. Ale dla mnie to potykacz, na którym lektura staje (zdjęta fundamentalną wątpliwością). Heydel wchodzi tu na pełnej z polskim „uswojeniem”, z pop‐polskością i arche‐polskością.
Potrafią mnie zatrzymać tak mocno sleksykalizowane frazeologizmy, że inny czytelnik (zapewne) nawet ich nie zauważa. Powiedzmy, we francuskim thrillerze ma się rozstrzygnąć kwestia życia i śmierci, zbrodzień zdecyduje przez rzut monetą. „Orzeł czy reszka?” – pyta więzionego. A mnie włącza się tryb kwestionujący: czy francuskie monety mają „orła”? Za cholerę, nie! (Żeby było zabawniej, tak reszka jak orzeł mają korzenie rosyjskie, choć „orzeł” był dwugłowy.) I znowu: wydajne, ale fałszujące.
W pełni popieram Annę Bańkowską, która we wstępie do nowych przekładów Anne from Green Gables oznajmia:
[...] razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim [...] bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona [...]
To zresztą rudymentarny przykład strategii przeciw uswojaniu literackich światów (aby „brzmiały po polsku”), najprostszy.
* * *
W linkowanej wyżej blogonocie dotyczącej stylizowanego na starochińskie traktaty Fu wojny Krzysztofa Bartnickiego (w którym przybliża swoją robotę translatorską przy przekładzie Fineganns Wake Joyce’a) pada kluczowy cytat (z KB):
Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.
FW jest wszakże dziełem specyficznym; jeśli potraktujemy je jako babelizację opartą na języku angielskim, to zgodzimy się z tłumaczem, że przekład na FT winien walczyć z oryginałem babelizacją jakoś opartą na polszczyźnie.
Mnie jednak w zetknięciu z obcą, odmienną kulturą (obyczajem, ścieżkami językowymi) mocno interesuje właśnie obcość. W odniesieniu do obcojęzycznej literatury bardziej [niż FW, czyli praktycznie każdej^] użytkowej – interesuje mnie odmienność, potwierdzająca różnorodność świata. Burzę się przeciwko tłumaczeniom „pomniejszającym obcość”, przeciw uswojaniu.
* * *
Oba przekłady Carter czyta się dobrze. Odnoszę wrażenie, że tłumaczenie Ambros ma większą rozpiętość (leksykalną i stylistyczną), że potrafi zaskoczyć [= ożywić] czytelnika zwrotem przebrzmiałym, myszowatym, przywołującym czas‐mnożony‐przez‐język nie tak „gładko współczesny”. Ale to tylko wrażenie, nie poparte b. wnikliwą lekturą obu tekstów. Natomiast w przekładzie Heydel czasem się potykam – o czym wyżej.
* * *
Na zakończenie – angdotycznie. W Oblubienicy Tygrysa jest taki passus:
Yet, as to the true nature of the being of this clawed magus who rode his pale horse in a style that made me recall how Kublai Khan’s leopards went out hunting on horseback, of that I had no notion.
U Aleksandry Ambros:
Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu, który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie – nie miałam o niej pojęcia.
U Magdy Heydel:
A jaka była istota tego maga o ostrych pazurach, który jechał teraz na swym płowym rumaku, w stylu przywodzącym na myśl gepardy Kubilaj‐chana, które na łowy wyruszały konno – o tym nie miałam pojęcia.
Tytuł wielkiej powieści di Lampedusy Il gattopardo brzmiał przez długie lata Lampart [ang. leopard], dopiero przekład z 2008 zmienił gattopardo [dużego drapieżnego kota; Gattopardo – nome raro del ghepardo, powiada włoska wiki] w Geparda; przez jakiś czas dyskutowano o tej zmianie. No i proszę, jest ślad.
Nie ma natomiast w obu polskich odpowiednikach możliwości takiej interpretacji, w której lampart/gepard ruszał na polowanie, siedząc na grzbiecie/zadzie konia [horseback] za ludzkim myśliwym, a nie samodzielnie.
ANEKS
Wspomniałem wyżej o „większej rozpiętości” (leksykalnej i stylistycznej) tłumaczenia Aleksandry Ambros. To wrażenie pojawia się już od pierwszego zdania Oblubienicy Tygrysa.
AC: My father lost me to The Beast at cards.
AA: Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.
MH: Ojciec przegrał mnie w karty z Bestią.
Przegrać co[/kogo!] w co [grę] do kogo [innego gracza]. Formę tę notuje Doroszewski (podając kilka przykładów, m.in. „Właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty”), jest doskonale „logiczna”, ale „trąci myszką” [i dobrze]. Zdanie [MH] współcześniejsze, po bliższym zbadaniu traci na „logice”, „z Bestią” pobrzmiewa możliwością, że ojciec i Bestia grali wspólniczo, jako jeden dwój‐gracz, że Bestia nie jest beneficjentem rozgrywki, a współprzegranym. Można by sytuację doprecyzować, ujednoznacznić, ale kosztem zwięzłości; to zdanie jest otwierającym tekst, samodzielnym akapitem, powinno być ostrym jak sztylet oznajmieniem faktu kładącego podwaliny pod całą konstrukcję; jak to? córkę w karty? Niesłychane!
AC: The chill damp of this place creeps into the stones, into your bones, into the spongy pith of the lungs; it insinuated itself with a shiver into our parlour, where Milord came to play in the privacy essential to him.
AA: Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności.
MH: Chłodna wilgoć tego miejsca wpełzła w kamienne mury, w ludzkie kości, w gąbczastą materię płuc; drżeniem wprosiła się do saloniku, gdzie Milord grywał w odosobnieniu, tak przez niego cenionym.
Ponownie, fraza [MH] „[wilgoć] drżeniem wprosiła się do saloniku” każe pytać, kto/co jest „nosicielem”, ośrodkiem „drżenia”: czyżby wilgoć sama? Rozwiązanie Ambros nie nasuwa wątpliwości. Również „konieczna dla niego prywatność” lepiej oddaje warunki gry stawiane przez Bestię niż „odosobnienie, tak cenione”; co cenione, nie musi być aż wymagane (a jest, domniemujemy).
AC: My father, of course, believed in miracles; what gambler does not?
AA: Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy?
MH: Ojciec wierzył, rzecz jasna, w cuda; który gracz w nie nie wierzy?
Tutaj AA osiąga zwięzłość w rytmie–składni, przypominających frazy Mickiewicza; wersja MH jest niezręczna, niepotrzebnie dopowiadająca owym „w nie”. (Ale współczesna redakcja stawia „kompletność” – nieraz zbędnych – dopowiedzeń wysoko na liście priorytetów; nie wierzy się zasadniczo w inteligencję czytelnika; pisałem o tym niejednokrotnie.)
Oczywiście, Heydel, jako tłumaczka chronologicznie druga, ma trudniej. Niemniej, jest Uznaną Firmą, ani nam się śni podejrzewać, że działa tu translatorsko pętana koniecznością odróżnienia swojego przekładu od poprzednich. Przeciwnie, zakładamy, że na czele celów stoi u niej sprostanie oryginałowi.
Powyższe uwagi mógłbym kontynunować (do dziesięciokrotnej, powiedzmy, objętości), ich zamiarem nie jest wytykanie błędów Magdzie Heydel, a docenienie jakości roboty Aleksandry Ambros.
-
Ale po „cuda” prosi się średnik.
-
a może i nie.
-
Z innej beczki – co sądzisz o: https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/adam-wiedemann-polak-i-swietosc-pracy/
?
-
@nameste
polega na deprecjonowaniu pracy zwł. najemnej, zwł. durnej – Graeber i inni, ale też łatwo osuwa się w uogólnienia: każdej pracy. Tymczasem hierarchia Masłowa otwiera stale paszczę, szczególnie u podstaw, a infrastuktura [w najszerszym, cywilizacyjnym rozumieniu] sama się nie utrzyma
Pełna zgoda – oczywiście istnieje sporo stanowisk służących nie wiadomo czemu, im większa korporacja tym częściej da się je znaleźć (te wszystkie wszystko‐zmieniające‐projekty, za które odpowiedzialny jest nowy‐obiecujący‐rzutki‐kolega, który następnie znika ze sceny po cichutku wraz z projektem, widziałem to w zeszłym roku z dość bliska, nazwa stanowiska koleżanki: Future Change Manager), ale. Ale infrastruktura, obejmująca miasta/wsie z ich domami, komunikacją, mediami, strażą pożarną, bułkami i lekami... Łatwo jest zabawnie i błyskotliwie ponarzekać na uciążliwość życia w Europie, ale czasem mam ochotę takich błyskotliwców wysłać na miesiąc do Pakistanu, żeby sobie sprawdzili, jak się żyje bez infrastruktury, za to w 40 stopniach.
Co powiedziawszy, Wiedemanna lubię czytać.
6 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2023/06/jezyk-niesie-swiat-polszczeje/trackback/