z książek wydawnictwa Convivo.

Ewy Frączek (autorki paru wcześniej wydanych ksiażek wierszowych) Jedyna taka rzeczywistość (2023) składa się sprytnie z dwóch części: „rzeczywistość” i „jedyna”, obie są o tym samym (podmiot mówiąca kontra świat), z tym że w części pierwszej więcej świata, w części drugiej więcej podmioty (jedynej takiej: to przywilej mowy w pierwszej osobie).

Podmiot mówiąca ma w głowie mnóstwo wiedzy (historycznych syntez, antropologicznych skojarzeń, religioznawczych szlagwortów, dyskurowych dominant i tonik, gazetowych nagłówków, i tych skrzepłych, i tych jednorazowych, etc.), a „świat” (na szczęście?) nie oddziaływa bezpośrednio na p.m., bo przepuszcza ona jego agresywne „strumienie formatujące” przez filtr (postrzępionej) owej wiedzy, pociętej na skrawki i lepionej w jeszcze nie całkiem zhomogenizowane, puchate, ochronne pre‐papier‐mâché. Mowa podmiotu m. jest szybka, rozwiązła^, niemal gorączkowa.

Czasownikiem, który oddawałby sens stosowanych cięć i sklejeń, byłoby zajączkować – w nim spotykają się żywioł pomieszania (poza utartą normę) i migotliwe, nagłe oświetlenia: March Hare z lusterkiem. W części pierwszej Ewa Frączek powołuje nadto swojego socjusza: to „rabi watson z domu cycero”, który jest zestrzeleniem linij rzymsko‐judeo‐anglikańskich^ w jedno; taki Watson, który nie zadaje [naiwnych] pytań S.H., tylko sam robi elementarne; na miarę czasów jest bardziej psycho‐coachem (niekiedy jego potencjalnym klientem) niż nadkozetkowym psychoanalitykiem. W części drugiej znika, ta część bliżej konkretu życia (codziennego i niecodziennego), wiersz poniżej otwiera właśnie ją.

wędrówka ciał

sturęka słonica na macie była jak obietnica
wschodów i zachodów wszystkich
możliwych wszechświatów,
księżyców w pełni, kolorowych planet.

tak właśnie głos instruktorki kazał mi czuć
palce u nogi, wdzięczność do obu nadgarstków.

i wtedy z mocą wskazówki
sylwestra na time square
zaczęła się reinkarnacja.

*

o cholerny zachodzie, dowcipnisiu z greckiego
klasztoru, co przeniosłeś mi ciało w feudalizm
i budziłam się chłopem stulecie po stuleciu, chłopem,
co doczekał się córki akurat wtedy,
gdy przyszli bolszewicy.

a potem żonglowałeś mi jaźnią
wtopioną we wszystkie tkanki jak
pejcze w plecy żarliwych pokutników
i tańczyłam po epokach, wracałam spocona
do ogólniaka, budziłam się feministką z różowym
różańcem macicy, budziłam się zmęczonym
zelenskim, którego tam wcale nie lubią,
choć polskie memy mają inną rację.
a gdy krzyczałam o trochę buddy, trochę
mleka roślinnego, trochę czystej nirwany,
odrzekłeś tubalnie, ze szkiełkiem i okiem
w trójkącie, że czeka na mnie jedynie
chill out przerwy-tetmajera,
chrystus na krzyżu
i muzyka klasyczna.

Jedyna taka rzeczywistość ma własną dykcję, postrzępiony idiom i zamaszysty gest; dobrze wiedzieć, że jest taki punkt w trójwymiarowej przestrzeni DIG.

* * *

Grzegorza Wróblewskiego Niebo i jointy (2023) – w tej książce najciekawszym (dla mnie) jest posłowie (Dawid Kujawa): dopatrza się w wierszach G.W. rzeczy, których sam bym nie znalazł.

Jerzy Stempowski, jedna z emblematycznych postaci formacji wymarłej, raz w życiu, we wczesnych latach czterdziestych, prowadził (po francusku) dziennik prywatny Zapiski dla zjawy. Trud ten zadał sobie poniekąd autoterapeutycznie, popadłszy w stan braku sensu po śmierci [owej „zjawy”] Ludwiki Rettingerowej, a przy tym będąc wyzutym przez wojnę z punktów oparcia; charakteryzował ów stan tak [tamże]:

Utraciłem nadzieję, poniechałem dalszej walki, a przecież żyłem nadal i jeden po drugim następowały bezbarwne dni. Przy pełnej świadomości umysłu wiodłem żywot bez znaczenia [...]

Nie przypadkiem Stempowski stał się ważnym węzłem Giedroyciowej „rzeczpospolitej epistolarnej”; wymiana zdań z audytorium, choćby pojedynczoosobowym, była właściwszą mu formą myśli niż pisanie samemu sobie (nie licząc zjaw). Także dlatego Zapiski otwiera mocno sceptycznym akapitem (28 sierpnia 1940):

Zwyczaj prowadzenia dziennika intymnego zawsze mi się wydawał nieco śmiesznym. Dzienniki takie przypominały mi zeszyt, w którym jedna z moich ciotecznych babek pieczołowicie notowała każdego dnia najdrobniejsze objawy swego trawienia. Forma mollis [konsystencja rzadka], zapisywała, wychodząc rano z wygódki. Doznania cenestetyczne towarzyszące trawieniu są bardzo liczne i niezmiernie zróżnicowane, jednakże zapisane wyglądają żałośnie ubogo. Podobnie życie wewnętrzne człowieka pod jego piórem redukuje się do niewielu rzeczy.

Już raz użyłem tego cytatu (w 2008 na poprzednim blogu, w notce o St. Brzozowskim, Goldonim i Fredrze [1]), teraz znalazłem go w ciekawej pracy Małgorzaty Krakowiak O możliwości odbudowy sensu życia („Zapiski dla zjawy” Jerzego Stempowskiego).

Tym ciekawszej, że Krakowiak rzuca specyficzny przypadek Stempowskiego na tło refleksji innych [emblematycznych] postaci w sprawie „zapisków intymnych”.

Na przykład Józef Czapski podczas lektury Journal intime Maine de Birana [1766–1824] notował:

Chcę dziś mówić o tej formie literackiej, gdzie „ja” jest nie do uniknięcia, o pisarzach, dla których [...] mieszanina problemów najbardziej generalnych z przeżyciami najbardziej intymnymi była stylem ich myślenia i odczuwania. [...]

Dla tych pisarzy ich myśli o świecie były ich biografią na równi z ich trawieniem, troskami materialnymi czy analizą swoich osobistych uczuć czy potknięć. [2]

...zatem cioteczna babka Stempowskiego mocno zaniedbała domenę problemów najbardziej generalnych w swoim wygódkowym zeszycie (powiedzmy: szkoda). Tak czy inaczej, Czapski zajmuje tu stanowisko mniej radykalne niż JS, a przy okazji odnotowuje powszechną [w dziejach i terytoriach] praktykę mieszania różnej materii w intymistyce.

* * *

Dziś uwagę czytającej publiczności ogniskuje autobiografia eseistyczna, jako forma nowa. Różni się ona od dziennika intymnego tym, że jest prokurowana w pozaczasie, jako rodzaj sumy, choć przecież trudno sobie wyobrazić, aby mogła powstać bez uprzednio sporządzanych notatek (czy to doszufladowych, czy to publikowanych).

Niemniej, praktyka desegregacji różnego rodzaju przeżyć/doświadczeń jest stara jak pół świata; jeśli dziś uważamy ją za coś nowego, to raczej wskutek przesunięcia wewnątrz wzorca prozy (auto)biografizującej akceptowanej przez rynek wydawniczy; to jeden z wielu symptomów rozszczelnienia gatunkowego.

* * *

W tekście Krakowiak uderzył mnie jednak inny cytat z Zapisków Stempowskiego. Jest to wyznanie jednostkowe, ale w istocie dotyczy całej tej „wymarłej formacji”. Pisze:

Czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają? Często myślę, że moje audytorium zniknęło raz na zawsze i że mnie także pora wkrótce udać się jego śladem w nicość. Czyż nie jestem nikomu niepotrzebnym przeżytkiem świata pochłoniętego przez fale? Broniłem się dotąd przed tą myślą, równoznaczną z moralną kapitulacją na modłę Vichy. Jeśli przestanę wierzyć we własny smak i w słuszność mego sposobu istnienia, jakie będę miał prawo do swego miejsca pod słońcem, choćby najbardziej skromnego?

Czemu uderzył? Bo oto Stempowski na pierwszym miejscu wymienia wolny czas.

Czas wolny jest czasem resztkowym: pozostaje po odjęciu od czasu w ogóle czasu zajętego, czyli tego, który konsumują zajęcia wymagane dla „przeżycia” – cudzysłów sygnalizuje, że poza minimum biologicznym (wymaganym dla przeżycia bez cudzysłowu) istnieją również inne minima, wpisane w jednostkowe i ogólne struktury aspiracji.

Czas wolny powinno się rozumieć jako kapitał niemianowany, warunkujący akumulację (lub: uruchomienie) innych, mianowanych kapitałów (kulturowego, społecznego etc.); jest oczywiste, że na przestrzeni dziejów był przywilejem elit. Ilustruje to samo pojęcie „klasy próżniaczej”. Wymarła formacja, której reprezentantem był Stempowski, przylega do klasy próżniaczej; podzwonne dla siebie obserwowała z pozycji [w Polsce] „byłego ziemiaństwa”.

* * *

Co nie wyklucza wkraczania na indywidualne ścieżki, na których czas wolny akumulowano poprzez obniżenie pułapu wielu minimów mianowanych; Stempowski pisze [w liście do Krystyny Marek, 1947]:

To utrzymanie jej [chorej na raka Ludwiki Rettingerowej] przy życiu przez blisko 13 lat było moim arcydziełem, chef‑d’oeuvre, capolavoro, najbardziej udanym i niewiarygodnym przedsięwzięciem, podjętym wbrew wszelkim rozumnym obliczeniom. Do tego musiałem mieć trochę pieniędzy, wbrew pociągowi do abnegacji. W tym celu musiałem wziąć niewielkie zajęcie w banku, napisawszy uprzednio małą rozprawkę o pewnym modnym wówczas rodzaju kredytu, aby móc uchodzić za specjalistę.

Po wojnie prowadził życie prekarne, polegając przy tym na pomocy osób i instytucji (np. paryskiej „Kultury”); akumulował tyle czasu wolnego, ile się dało, poświęcając go na rozliczne dokończone i niedokończone projekty, wśród tych drugich można wymienić np. biografię Owidiusza jako „pierwszego emigranta”, książkę o „starej cywilizacji rolniczej”, inną o „dziejach technik literackich od renesansu do XX wieku” czy jeszcze inną, podejmującą „historię Ligurów”.

W liście do Giedroycia na dwa lata przed śmiercią – o planie napisania tomu esejów streszczających projekty, których nie zrealizował:

Byłaby to książka pożegnalna, rodzaj testamentu.

Zatem swoje pytanie z 1941 („czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają?”) rozstrzygnął na własną indywidualną korzyść [kwestia „smaku literackiego” JS wymaga odrębnego zestawu świadectw].

Gdy jednak popatrzy się na zwierzenia współczesnych [twórczych] prekariuszy, których główną troską jest monetyzowanie owoców czasu wolnego – nadal pozostaje ono półotwarte, zabarwione nutą pesymizmu.


PRZYPISY
[1] ...czyli o panu Jowialskim, który, wg Brzozowskiego, „jest straszniejszy od Inkwizycyi hiszpańskiej, i swemi rozczłapanemi pantoflami wydeptuje on skuteczniej samą chęć nowinek niż najdrapieżniejszy fanatyzm. I wszystko w zgodzie z „papką i czapką” (1911)
[2] wszystkie wytłuszczenia w cytatach – moje

Poznański Wubepicak pokazał 9 pierwszych itd., tym razem z nowej książki Marty Podgórnik Erwin i Fatum (2023); kradnę:

Gambit

Cisza i bezruch w bajce o śpiących królewnach. 
Nie budźmy ich, bo sczezną nim ujrzą poranek 
Swego czarterowanego all inclusive piekła. Tymczasem 
Bledną sobie w sobie zakłamane, otrute poniewczasie 
Tą potrzebą piękna.

Hejże, hej, na polany! Moje śliczne martwe, 
Rozkładane jak książki na czynniki czwarte. 
Bardziej umrzeć się nie da, mniej już nie wypada, 
Więc niczym na lotniach zawieszone na chromych 
Przęsłach żeber, służące przykładem, och, 
Zaśniedziałe w biegu lustereczko – Powiedz, 
No powiedz – czym nie najstraszniejsza?

Podgórnik przyzwyczaiła nas [czyli kogo?], że uprawia operę, obsadzając podmiot mówiącą w kapryśnej głównej roli. Tyle że zmienia, w sposób niespecjalnie zapowiadany, gatunki (opery); tak oto przyzwyczajenie musi spojrzeć w oczy zaskoczeniu, a to tygrys [kusi dodać: papierowy; papier jednak też groźny].

Tym razem to opera w stylu Rostanda, czyli dzieło fantastyczne: klasyk (nie wiem, czy epokom, które mam na myśli, przysługują już postacie mocnych klasyczek) zostaje wyrwany ze swojego czasu i rzucony znienacka we współczesność, okazuje się, że w teraz jest kobietą. Fatum mówi: adaptuj się albo giń, więc się adaptuje. Absorbuje mocno zmienione dekoracje, zachowując jednak decorum; w języku (retro) podróżuje kolejnymi nawarstwieniami romantyzmu (od współczesności zaraża się przenikliwym realizmem, nie hoduje złudzeń, a jeśli, to postironicznie). Jednak tok zakłócany jest (czy, przeciwnie, uspokajany) klasycyzującym aforyzmem, jak choćby ta linijka: „Bardziej umrzeć się nie da, mniej już nie wypada”, podana iście Mickiewiczowskim, zwięzłym rytmem: koan w stylu La Rochefoucaulda.

Podgórnik jest mistrzynią librett. To pewne, odnotowuję fakt (z wielkim uznaniem). Czy i o co jej [tutaj] chodzi? Nie dowiemy się, nie studiując Erwina, a nawet i wtedy próby mogą spełznąć, okażą się płoche. (Niemniej, językowo, mam sporą radochę.)

Do premiery książki Moja ukochana i ja Renaty Lis jeszcze tydzień, a już można powiedzieć, że wywołała poruszenie (sam zresztą wziąłem poniekąd udział w procederze, którego zasadniczo nie pochwalam: w przedpremierowym życiu książki, które, niestety, rzadko kiedy przedłuża się na czas po premierze, czyli ten, w którym szeroki czytelnik dopiero ma szansę książkę przeczytać). W „Dwutygodniku” pojawiła się obszerna rozmowa autorki z Agatą Sikorą, w „Czasie Kultury” znakomity tekst Przemysława Czaplińskiego (dialogującego z autorką i podejmującego – krytycznie – wątek fundamentalny dla odbioru M. u. i j., tj. obszar lokowania nadziei).

Chwalby agorowych panów od wierszówki pominę (bo mam ich opinie za psi pazur, czy to pochlebne, czy mniej – zwykle nie wystają ponad nachalny marketing), nie pominę natomiast tekstu Moniki Ochędowskiej z magazynu „Książki”; tekst to chaotyczny, zgłaszający przeróżne pretensje do książki Lis, a przy tym fałszujący.

Ochędowska, ukończywszy komparatystykę na UJ, prowadziła (skasowanego już) bloga miszong.pl, publikowała sporo w „Dwutygodniku”, teraz pisze głównie w „Tygodniku Powszechnym”. Jej metoda lektury (i pisania) często (choć zazwyczaj łagodnie) irytowała mnie: osią tej metody było zestawianie iluś tytułów prozy wg pewnego klucza i szukanie (sam powiedziałbym mocniej: tworzenie) podobieństw; mając już w garści „strychulec”, MO rozdzielała „nagany ogólne” („ach, ten tytuł nie wystaje niczym z trendu, jakie to wtórne”) i „szczegółowe” (np. „nie dość wyraża trend”). Przy lekturze tych tekstów miałem często odruch – no ale ciekawiej byłoby porozmawiać o różnicach! Nie mówiąc już o nieustannie tworzonej kategorii „odpowiedzialności zbiorowej”, wedle której za słabość jednej książki, przypasowanej do strychulca, miałyby się tłumaczyć inne, literacko lepsze.

Wróćmy do książki Lis. Ochędowska pisze:

Dotknęły mnie momenty, w których autorka wymierza ostrze ironii w codzienne krzątactwo (sąsiedzi z bloku nieustannie „pichcą i pucują”). Dużo tu krytyki mieszczańskiego stylu życia, co – paradoksalnie – demaskuje w autorce kompleks aspiracji do artystyczno‐inteligenckiego habitusu, piętno getta.

Tymczasem u Lis chodzi o krzątactwo bardzo niecodzienne:

Święta, święta i po świętach, chciałoby się zawołać i zamknąć temat, ale z polskich świąt nie tak łatwo się wyplątać. Trzeba przejść wszystko: Boże Narodzenie, międzyświęcie, sylwestra i Nowy Rok, aż do Trzech Króli. Zaczyna się zresztą coraz wcześniej: mikołaje z czekolady pojawiają się w sklepach we wrześniu, a nie po święcie zmarłych jak drzewiej bywało. Potem startują lichwiarze, nęcąc kredytami, dzięki którym święta będą się nam przypominać aż do Wielkanocy.

Razem z melodią Last Christmas ludzi ogarnia przedświąteczne podenerwowanie i wszyscy warczą na siebie po Lidlach i Biedrach, powoli wprowadzając się w nastrój, który zdarza się, jak to mówią, tylko raz w roku. Przed godziną zero panie domu na ostatnich nogach pichcą i pucują, ich „drugie połowy” w kryzysie męskości taszczą siaty z zakupami, bezsilnie tłukąc głową w ścianę windy, kiedy nikt nie widzi, i za pięć dwunasta biegną jeszcze po leki na wątrobę i kaca, by wreszcie, gdy zaświeci „pierwsza gwiazdka”, zasiąść do stołu i wstać od niego jak pan Jezus z grobu dopiero na trzeci dzień.

Częścią tego jarzma jest obowiązek obcowania z rodziną. Niezależnie od tego, czy się lubimy i czy mamy o czym rozmawiać, musimy ze sobą przebywać w izolacji od „obcych”, ponieważ „jesteśmy rodziną” i „są święta”. [...] Pamiętam, jak w czasie studiów z moją najlepszą przyjaciółką A. wypłakiwałyśmy się sobie w słuchawkę, wyglądając chwili, kiedy koszmar się skończy i będzie można wyjść z domu.

Ochędowską dotknęły (osobiście? hm) również inne (według niej) niedostatki pisania Lis; trochę szkoda mi czasu na komentowanie tych uraz, zwłaszcza po przytoczonym fałszującym myku powyżej.

Jest jednak fragment tekstu MO, przy którym szeroko otworzyły mi się oczy.

Szczęśliwie nie ma dziś, nawet w naukach ścisłych, obowiązku omijania własnej tożsamości, udawania, że nie ma piszącego ciała, które pożąda, choruje albo się wstydzi. Nie jesteśmy równi – dorastaliśmy w różnych rodzinach i miejscach, zostaliśmy wyposażeni w inne kapitały kulturowe i społeczne. Nasze ciała wplątane są w sieci zależności klasowych oraz genetycznych, nie bez znaczenia są także szczęście czy przypadek. Jednocześnie wiemy, także z lektury samego Eribona, że metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem.

Bardzo ciekawie i konsekwentnie owo pisanie jest dziś kontrowane i stawiane w stan oskarżenia przez wciąż nie dość w naszej krytyce dostrzeganą twórczość Wita Szostaka. Szostak zdaje się podważać wszelkie formy konstruowania tak konkretnego, stanowiącego fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze, udowadniając swoimi kolejnymi książkami (naśladującymi dzienniki, wybory wierszy czy biografie) utopię tego konceptu.

Ponieważ sam od lat dostrzegam czynnie twórczość Wita Szostaka, czuję się upoważniony do komentarza.

Po pierwsze, zdanie: „metoda pisania „autosocjobiograficznego” może być dającym tylko pozór przynależności złudzeniem”. Komu dającym? autorom? Większość wymienionych z nazwiska autorów „pisania autosocjobiograficznego” rozlicza się w swoich ksiażkach z rozstrzępienia owej przynależności: w czasach dzieciństwa i młodości często nieuświadamianej (jako „środowiska naturalnego”), dopiero w zetknięciu z innymi światami rozpoznawanej, często boleśnie, zarazem strzepiącej się, gdy osoba autorska życiorysowo rozdziela się od własnej „grzybni”. Nierzadko jest też tak, że owe strzępy, lepiąca się pajęczyna, zostają jako świadectwo/przypomnienie dwoistości egzystencji (wewnętrznej) – ale, dalipan, nie jest obowiązkiem piszących kultywowanie owej dwoistości. O co więc chodzi MO? Zdanie zgrabne, ale bodaj bez treści.

Po drugie, co ma do tego twórczość Szostaka? Owszem, autor od lat ćwiczy [jak batem^] powieść na rozmaite sposoby, podgryzając koncept „fabularności”, mnożąc (mniej czy bardziej ostentacyjnie) warianty fikcji; osią myślową tych ćwiczeń i proteuszowych przekształceń jest przechodzenie od realnego do mitycznego (a także odwrotnie). Nie wiem, czy Wit Szostak w ogóle zdaje sobie sprawę, że swoim pisaniem kogoś/coś oskarża. To Ochędowska zdaje się oskarżać, używając Szostaka jako młotka – tylko: na jakież to czarownice? „Fałszywie realny punkt odniesienia podmiotu w literaturze”. Co to w ogóle znaczy?

Jak już mówiłem, chaotyczny tekst, prezentujący jakieś (osobiste?) urazy – ale bez przekonujących uzasadnień.

Film Léi Mysius Les cinq diables [Pięć diabłów; 2022] obejrzałem szczęśliwym przypadkiem: natknąłem się otóż na polecajkę w społmediumie [dzięki, R.L.!]; świetnie pamiętam Avę (2017) tejże reżyserki, więc natychmiast wiedziałem, że i ten film bardzo chcę zobaczyć.

Już w Avie Mysius chodziła poboczami, na obrzeżu „domyślnej” antropologii naszej, hm, cywilizacji środka, w tamtym filmie istotną rolę odegrał także zmysł (tracony wzrok). W Les cinq diables furtką do antropologii odmiennej (jeszcze bardziej „nieeuropejskiej”) jest węch – o czym można poczytać w streszczenio‐wprowadzeniach do filmu, więc, umówmy się, to nie spoiler. Ale o samej fabule tego obrazu nie powiem słowa, uważam, że film trzeba koniecznie i najlepiej wprost, z marszu, bez rozczytywania się w recenzjach (o ile były: nie szukałem).

Konstrukcję filmu można opisać jako podwójnie roz‐ i zapętlającą się spiralę, jest podana bezbłędnie, najwyższej próby robota reżyserska (no i montaż!). Od początku zanurzamy się atmosferze [niejasnego, do czasu, do końca] napięcia, jest obecna w obrazach tła, twarzach i gestach osób, paru dosłownie, które tu wystepują. Niewiele się w tym filmie mówi, niby też niewiele się dzieje, ale każda scena, trwająca dokładnie tyle, ile powinna, prowadzi widza do przodu, choć właściwie nie tyle do przodu, ile „w głąb” [tak, ja też nie rozumiem, czemu „w głąb”, rozłącznie, ale „wszerz”] albo „odśrodkowo” (wspomniane spirale).

Bardzo dobre aktorstwo Adèle Exarchopoulos (której kariera nabrała rozpędu po głośnym Życiu Adeli). Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Noée Abita, która jako młodziutka aktorka zagrała (jeszcze młodszą, wcześnie nastoletnią) tytułową Avę, tu również pokazuje się na parę sekund jako kelnerka na wrotkach czy rolkach (pyta, odbierając zamówienie: „jeszcze raz to samo?”) – Mysius, jak sądzę, b. świadomie (nie zaś nostalgicznie czy jakoś) wpuszcza do swojego filmu „duchy”, których rola i znaczenie mocno jednak odbiegają od [europejskiego] stereotypu: są symbolami magii/archetypu, i działają w czasie cyklicznym, zapętlonym.

Piszę tę krótką, zachęcającą blogonoć, słuchając bezpretensjonalnych ballad Danit [Treubig] z płyty Aliento, kawałek z tej płyty, Cuatro vientos, towarzyszy ostatniej scenie Pięciu diabłów, scenie, która kreuje całkiem nieoczekiwaną „drugą pętlę” w konstruowanej spiralo‐pętli całości; można sobie kpić z „operowego” charakteru obecności muzyki w filmie, ale tutaj przesunięcie nastroju pięknie domyka piękny film.

Les cinq diables, podobnie jak Ava, zebrał ileś nominacji i nagród z kręgu wszakże głównie frankofońskiego; tak się jakoś składa, że większość filmów, które trafiają tu do rubryki „filmy z wczoraj”, niewiele ma wspólnego z kinematografiami angloatlantyckimi (a jeśli już, to z mocno krytycznym komentarzem). Ubocza, pobocza, najciekawsze obszary.

U Thomasa Manna, na przykład, narrator jest instytucją i instancją widoczną, potężną, ostentacyjną niekiedy. W Czarodziejskiej górze (1924) jest gospodarzem‐reżyserem Opowieści, zarządzającym jej przepływem. Wypowiada się w majestetatycznym pierwszoosobowym „my”, zwłaszcza gdy, na oczach czytelnika, decyduje o montażu, w rodzaju: „a teraz zostawmy naszych bohaterów i...”; właśnie się pocałowali, ale narrator dysponuje ostre cięcie i nakazuje przejście do zgoła innej sceny lub panoramy. Albo dygresji; wtedy porzuca zaimek osobowy, a refleksja (mini‐esej) zyskuje lub przynajmniej sugeruje dzięki temu charakter uniwersalny, widać to szczególnie w sowitych rozważaniach nad czasem (i przestrzenią). W swojej (majestatycznej, jako się rzekło) wszechwiedzącości przestrzega jednak surowo pewnych zasad. Żadnej z postaci nie „wchodzi do głowy”, do świata odczuć, przemyśleń: tzw. życia wewnętrznego – poza Castorpem, który jest medium Opowieści, pod jawną kontrolą autora. Czytelnik może się dowiedzieć czegoś o tych wewnętrznych światach jedynie z tego, co dana postać (sama) mówi, jak się zachowuje, jak się odnoszą do niej i na nią reagują (w mowie i uczynku) inne osoby. Podejście ma (narrator), by tak rzec, behawiorystyczne. Czy też: filmowe właśnie.

Jest zatem nie tyle wszechwiedzący, ile – wskutek nałożonych na siebie ograniczeń – blisko‐widzący; portrety osób (i sytuacji) sporządza drobiazgowe, b. często również ocenne [w rodzaju: „była to kobieta przeraźliwie głupia”]; zaczyna od opisu zewnętrzności: ubioru, postawy, fizis, notuje gesty, mimikę itd. Nie są to też akty jednorazowe, dossier danej postaci bywa uzupełniane, puchnie.

[...] egipska księżniczka [...]. Osoba ta, o żółtych od nikotyny palcach, o włosach krótko przyciętych, budziła ogólną sensację. Z wyjątkiem obiadów i kolacyj, na które schodziła w paryskich toaletach, ukazywała się zazwyczaj w męskiej marynarce, z nienagannie zaprasowanymi spodniami; zresztą mężczyźni nie interesowali jej wcale, darzyła natomiast leniwym i gwałtownym zarazem uczuciem pewną Żydówkę z Rumunii [...]

– oto przykładowe akta, tu w formie zrekapitulowanej.

Podobny narrator rozgaduje sięJózefie i jego braciach (1933–1943).

Całkiem inni, pierwszoosobowi, „wcieleniowi”, działają w Doktorze Faustusie (1947) i w ostatniej powieści Manna, niedokończonych Wyznaniach hochsztaplera Feliksa Krulla (1954). Obydwu nie można wierzyć. O powodach i celu zmyśleń i przekłamań manipulanckiego narratora w Faustusie pisze wnikliwie w klasycznym już, rozbudowanym „Wstępie” [zob. np. ostatnie wydanie w BN] Hubert Orłowski; mamy kłopot z tym głębokim i wybitnym studium HO, bo po jego przeczytaniu opada chęć do podjęcia czy ponowienia lektury samej powieści: w najlepszym razie będzie się jedynie szło śladami stóp wstępodawcy.

Natomiast Feliksowi Krullowi wierzyć nie można, bo jest narcystycznym oszustem; tu przyjemność (wielką) sprawia czytelnikowi podglądanie mechaniki wyznań: co jest „prawdą”, a co (piętrowym) zmyśleniem. Podobno Mann zamierzył Wyznania jako parodię pompatycznej autobiografii Goethego Aus meinem Leben: Dichtung und Wahrheit [Z mojego życia. Zmyślenie i prawda]; Krull zaczyna się od narodzin narratora i natychmiast daje szeroką panoramę stosunków rodzinnych i społecznych czasów dzieciństwa i młodości. A więc – klasycznie. Mann nie poszedł tu tak daleko jak Sterne, który Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy rozpoczyna od okoliczności poczęcia Tristrama i który ustanawia też w swojej dygresyjnej powieści bardzo nowatorski model (hm) dialogu z czytelnikiem.

Proza Manna opisywana jest jako refleksyjna, ironiczna, stosująca rozmaite symbolizmy, no i, dodajmy, z pewnością epicko‐panoramiczna, w sensie: dająca wgląd w materię i idee (różnych) epok. Na użytek tej blogonoty ponowiłem lekturę obszernych fragmentów Czarodziejskiej góry (zwł. tomu drugiego, w pysznie, choć nieprzesadnie myszowatym przekładzie Władysława Tatarkiewicza – podpisał się tu pseudonimem Jan Łukowski) i nie mam wątpliwości, to nadal wielka, arcydzielna powieść, ale, co gorsza, znowu, po stu latach, przerażająco aktualna (w naszych czasach Naphta zdecydowanie zwycięża nad Settembrinim, mimo upartej żywotności kostiumu tego drugiego).

* * *

Mann jest jednym z ostatnich wielkich pisarzy, którzy czynnie korzystali z konstrukcji zwanej „charakterem postaci”. Czyli dążącego do syntezy, ale wielowymiarowego opisu specyficznych cech osoby, punktu, czy raczej kompleksu właściwości, stałego w dłuższym czasie, choć oczywiście również podlegającego ewolucji. Repertuar charakterów rozpoznawanych (konstruowanych) w danej epoce odzwierciedlał „społecznie zakrzepły” system wartości, przymiotów i reprezentatywnych zachowań, był, inaczej mówiąc, zestawem wzorców opisowych i ocennych, które regulowały społeczną komunikację: międzyludzką, deskryptywną i proskryptywną. W jeszcze większym uproszczeniu: z elementarnych stereotypów konstruowano złożone. Nie trzeba chyba dodawać, że stereotypy te syntetyzowały m.in. stosunki między klasami i warstwami społecznymi (oraz, oczywiście, między płciami), a w zwrotnym sprzężeniu również je (współ)tworzyły.

Dla ilustracji skompilowany (przeze mnie, to nie cytat) przykład:

Pan X był człowiekiem słusznego wzrostu, o pociągłej twarzy, na której zwykle gościł wyraz melancholicznego dystansu. Ubierał się u najlepszych krawców, zachowując wszakże umiar i powściągliwość, nosił się jednak z pewnym rysem niedbałości; przydawało to jego sylwetce pozoru nonszalancji. W poważnych, wymagających namysłu sprawach postępował zawsze szlachetnie, jednak skryta pod maską chłodu krewka natura nie raz kazała mu żałować poniewczasie słów zbyt prędkich czy gestów zbyt pochopnych, do których podbechtywała go nagła emocja. Bliskim i zaufanym wyjaśniał niekiedy, że walczy u siebie z takimi przejawami braku dyscypliny umysłu i serca, i że wstyd mu zwłaszcza, gdy dotkną ludzi o niższej pozycji. Etc.

Współcześnie algebrę charakterów zastąpiła psychologia wspierana przez socjologię; ludzie przestali mieć poczucie, że przysługuje im jakiś „charakter”, również w znaczeniu nakazu „pracy nad sobą” (dla osiągnięcia jakiegoś wzorca wartości czy antywartości). Jeśli gdzieś w prozie współczesnej natrafimy na opis zbliżony do przykładu powyżej, najpewniej mamy do czynienia z tzw. literaturą gatunkową.

Podobny kryzys dotknął pozycji narratora; klasyczny (wszechwiedzący) czy nawet zmodyfikowany Mannowski narrator rozpadł się na setki strategii i taktyk narracyjnych. A gdy się zastanowić, to w sumie z podobnych powodów, co denominacja algebry charakterów.

* * *

Czemu o tym wszystkim (powyżej) piszę? Bo trafił mi się [mechanika owego trafienia musi siłą rzeczy pozostać ukryta] pra‐tekst, średnio obszerny, z którego to zaczątku za kwartał czy dwa będzie powieść – gdy przejdzie kolejne etapy procesu wydawniczego. Przeczytałem natychmiast, trafienie bowiem było, powiedzmy, wyczekiwane. I tak oto ów pra‐tekst stał się pretekstem niniejszych rozważań.

Powieść ta jest – właściwie nie wiem, jakiego czasu użyć – lub będzie (jeśli bardzo się nie zmieni w procesie) złożona z dwóch pod‐tekstów, przeplatających się kolejnymi fragmentami jak osnowa i wątek. Jeden to rodzaj eseju poświęconego pewnemu zjawisku M, które jest naraz i przyrodnicze (vel „naturalne”), i metaforycznie nośne. Drugi to tekst R o charakterze fabularnym, występują w nim osoby, zdarzenia, wspomnienia i fakty („prawdziwe” i „zmyślone”, por. wyżej). Metafora M da się zastosować do tekstu R, jest (tak to zrobione) zarazem rodzajem nadorganizacji R, z kolei samo R można traktować jako egzemplifikację M, ilustrację do medytacji zawartych w M. Gdy idzie o objętość, M to jakaś dziesiąta część R, całość zatem utrzymuje fabularny charakter, mimo jawnego występowania metafabularnego M.

M – czytane jako [odrębna] całość – byłoby esejem o charakterze bardziej próby (a więc jakby w źródłowym Montaigne’owskim trybie), zawiera sporo pytań – samo ich stawianie jest pewną eseistyczną wartością – więcej niż autorytatywnych odpowiedzi. Gdy idzie o materię (nazwijmy: myślową) M, jest ona dość cienka, co w sumie nie dziwi, bo głównym zadaniem M jest komentowanie czy zapowiadanie kolejnych odsłon R, musi zatem być na tyle przystępna, na ile autor szacuje swój target.

Tekst R ukryłem pod tą właśnie literą, bo jest to rzecz dotycząca rodziny, czyli zatem pewnego wyobrażenia „domu” – oraz zatartych granic obydwu. R zawiera w poszczególnych głosach także sporo retrospekcji, jeszcze jedno „r”, a co więcej, niemal równie wiele miejsca co ludziom i zdarzeniom poświęca rzeczom (kolejne „r”) związanym z domem i jego mieszkańcami: nośnikom pamięci.

Wspomnianym głosom odpowiadają osoby, (prawie) każdy głos to pierwszoosobowa narracja. Jednak języki owych głosów nie różnią się specjalnie, śmiem podejrzewać, że to bardzo zamierzone. W ten sposób narrator ogólny został podzielony na odrębne instancje, ale zachował tożsamość językową, którą trzeba przypisać agentowi autora.

Gdy idzie o materię R, zawiera ona perypetie personalne (oraz odczucia i przemyślenia osób, kryjących się za głosami), w tle zarysowany pejzaż polski ostatnich dziesięcioleci, częściowo „realistyczny” (tj. nawet gdy stoi zmyślonymi zdarzeniami, oddaje rzeczywistość społeczno‐polityczno‐obyczajową), a częściowo mający znamiona satyry obyczajowej, jednak nie ostentacyjnie. Jednym z ważniejszych głosów jest głos małoletniego członka rodziny, w którym otwierają się przestrzenie tajemnicy, w swoistej futurospekcji (czyli w refleksjach tej samej osoby już dorosłej) tracące swój „mitogenny” charakter; redukcję tę owa osoba wita z żalem (potem reszta znanych faz).

Tu otwiera się też trop Schulzowski. Jednak tam, gdzie w Sklepach czy Sanatorium małoletni opowiadacz przekracza granice magii, gdzie zdarzenia codzienne przeobrażane są w składniki potężniejącego mitu, tutaj, w R, balansuje się na progu. Niemniej, pokusa wisi w powietrzu. I może to jest – w uogólnieniu – nadtematem R: momenty, w kórych spotkanie z tajemnicą (= nieznanym) kusi fabularyzacją, samoistną mityzacją obszaru niewiedzy. Ten jednak trop porzucam, bo jego podjęcie wymagałoby odniesienia się do konkretów powieści, a ta jeszcze nie zaistniała.

Wreszcie, po ostatnie, w R rysuje się też pewna (myślowa) podróż, ale nie po miejscach z powieściowych realiów, a po pewnych „nadmiejscach”. W tekście ta zmiana stacji [że tak to aluzyjnie nazwę] sygnalizowana jest zawsze tą samą, „rytualną” frazą, którą zakronimizuję do KTP. Ponieważ narrator jest jeden, tylko podszywa się pod poszczególne głosy, wiemy, że przechodzenie owych KTP‐stacji jest jego właśnie podróżą.

Jak widzicie, struktura pra‐tekstu jest dość skomplikowana, choć (mam nadzieję, że mój przypadek nie jest jakoś wyjątkowy) podczas lektury wyłania się / wyłoni [emergentnie^] w sposób płynny i scala / scali w jedność z ostatnią kropką.

Czy tej komplikacji formalnej, której śledzenie tworzy sporą porcję lekturowej przyjemności, odpowiada równie dzielna zawartość (nazwijmy: treściowa)? Nie jestem pewien tak w ogóle, a w prywatnym odczuciu – nie (dla mnie). Dla autora to ćwiczenie mogło zawierać „węzły istotności” o poważnej randze. No ale pisze się także dla czytelnika, chociaż, oczywiście, nie tylko szczwanego^.

« older entries · newer entries »