Dominikę Słowik podejrzewa się o ukryty zamiar.
Recenzję z Zimowli Olga Wróbel kończy tak:
nie jest to kolejna Bildungsroman czasów transformacji, raczej raport z mało spektakularnych prób zrozumienia świata. Możemy nakładać na niego kolejne zasłony niesamowitości, wierzyć w płaczące obrazy, posłuszne woli człowieka pszczoły, w znaki na niebie i w ogrodach, ale i tak doścignie nas banalność prawdy. „Najtrudniej dostrzec rzeczywistość” – w tym zdaniu zawiera się skromna mądrość, którą naszym opornym, łaknącym fajerwerków umysłom serwuje Słowik w spokojnej, melancholijnej opowieści o cudach, które się nie odbyły.
Niezbyt mnie przekonuje ta recenzja, również dlatego, że nie poczuwam się do owego wspólnotowego „my” („naszym opornym, łaknącym fajerwerków umysłom”). Niewiele się też z niej dowiaduję; entuzjazm przeważa nad uzasadnieniem.
Jestem Zimowlą zachwycona [...] dostałam mocną, gęstą, starannie splecioną z wielu wątków narrację, z której można wyciągać kolejne nitki wątku i osnowy, odkrywając nowe wzory, ale bez obaw o spójność całości
Ja zaś widzę wyraźne szwy, deus‐ex‐machine-owatą wszechwiedzę narratorki (powtarzane: „o tym dowiedziałam się przypadkiem o wiele później”, za dużo tych przypadków na przypadek), a co więcej, nie skreślam a priori hipotezy, że te szwy miały być widoczne.
W recenzji z debiutu Słowik, powieści Atlas: Doppelgänger, Eliza Szybowicz pisała:
Atlas jest oczywiście pisany sentymentem, ale raczej gorzko‐ironicznym, pustym, nie opartym na żadnej sympatycznej etyce czy estetyce, pozbawionym sensu. Cele ma ograniczone – na chwilę uwieść czytelnika obrazem, nastrojem, żartem, a potem pozostawić z pustymi rękami. I cele te osiąga.
Atlasu nie czytałem, podejrzewam jednak Dominikę Słowik o zupełnie inne ukryte zamiary.
Ale najpierw przepatrzmy kilka przykładowych tropów.
Dygnarówna, Magdalena („Błogosławiona Magdalenka, nocami chodzi po tych dachach jak aniołeczek”, rozdz. 34) o starych, ukrytych w rękawiczkach dłoniach, proustowskie znaczące – rymuje się z Madzią Lipcówną, córką zamożnego sołtysa ze Skorunia Płazy. Legendarna babka‐towarzyszka Sarecka wraz z subuniwersum, którego jest osią, przywodzi na myśl zupełnie inaczej opowiedziany, ale równie osiowy mit z Podkrzywdzia Muszyńskiego. Figurę ojca‐paranoika, wróża Arrevalda, tego nieudacznika, ofiary losu i sieroty systemu, „ciapciaka i ofermy”, tchórza i hipokryty, można skonfrontować z dwoma innymi ojcami, wypychaczem ptaków (Guguły Grzegorzewskiej) i producentem gipsowych cycków i siusiaków na eksport do Niemiec (Po trochu Gogoli), literalnie mniej osobliwymi, ale za to także mniej szeleszczącymi papierem. Itd.
Wolno uznać z takiej perspektywy Zimowlę za powieść dialogującą.
Uwagę o „szeleszczeniu papierem” wypowiadam z szacunkiem, należnym za przebogaty, szczególarski wręcz research autorki.
I chyba nie chodziło tu głównie o uwiedzenie czytelnika [Szybowicz], choć nie brakuje przesłanek, że uwiedzenie (jako by‐product) zaszło.
Moim zdaniem, Zimowla jest opowieścią z jednej strony polemiczną, subwersywną wobec całej tej (traktowanej b. na serio) strefy duchologii, co się ostatnio rozpleniła (choć bardziej w diagnozach niż w faktach). W tej polemice nawiązuje [nie mówię, że wprost] do przed‐duchologicznych pozycji z literatury polskiej ostatnich lat.
A z drugiej strony jest to fabularyzowana socjologia.
Socjologia polskiej szurii, świrii i kurii (oczywiście).
To, co w rozcieńczeniu przyjmujemy na co dzień z niejakim wzruszeniem ramion jako element tła, tutaj, w koncentracie (oraz w swoistym poznawczym zrównaniu trzech wymienionych elementów) i w podniesieniu do rangi tematu (nie tła) okazuje się czymś w rodzaju współczesnego Malinowskiego (Bronisława) o życiu poznawczym dzikich.
Że zaś (jak widać po cytatach) mejnstrim nie wymaga uzasadnień, to ja też tutaj urwę i powrócę do lektury Zimowli.
no comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2019/10/zimowla/trackback/