sową w oszalałe wiewiórki

Drzewiej wyglądało to zupełnie inaczej. (Drzewiej = dawniej niż dawno, na przykład w czasach księdza Browna.) Najpierw wydawca wydawał ksiażkę, a potem ludzkość czytała, w procesie, który można określić jako hop‐siup‐hop‐siup.... Na hop ludzkość delegowała obwąchiwaczy (pomijam złożoność tego mechanizmu klasowo‐kulturowego), coby wydali opinię forpocztową, na siup ludzkość przerzucała się z lektury dzieła na lekturę recenzji dzieła, w kolejnym hop-ie ksiażka miała już dwie warstwy tortu (ona sama, suchy biszkopt, i pierwszy recenzyjny miszmasz), czekające na następny siup, powiedzmy: lukier ochów albo tłuczone skorupki polemik; tak powstawała kultura, pospólnie.

Teraz jest inaczej. Najpierw czytają specjalne tresowane wiewiórki, potem mafia wydawniczo‐medialna publikuje ich ochy (albo pffft‑y, dobry, podkręcony jak piłka baseballowa pffft ma prawie taką samą wartość marketingową), ludzkość dostaje gorączki zakupowej, potem wydawca wydaje ksiażkę, a potem zapada cisza, bo kogo to, gdy już nastąpiła relokacja środków. No, może jakichś hobbystów.

* * *

Dziś rano, skoro świt, ledwie smogoróżowa jutrzenka musnęła końce uszu smacznie jeszcze chrapiących wiewiórek, Rafał Wawrzyńczyk podzielił się na fejsbuku dobrą nowiną:

Nową powieść George’a Saundersa wydawnictwo Znak reklamuje pozytywnymi opiniami Zadie Smith i „Wojciecha Szota z «Kurzojadów»”, doceniam to bardzo.

Co ja robię w takiej sytuacji? W takiej sytuacji patrzę, czy jest dostępny e‑book. Jest, oto dowód:

W dniu ślubu naszego miałem lat czterdzieści i sześć, ona zaś osiemnaście. Tak, tak – wiem, co pan sobie myśli: starszy mężczyzna (niechudy, łysawy, na jedną nogę kulawy, z drewnianymi zębami) korzysta z małżeńskich uprawnień ku utrapieniu młodej nieszczęśnicy...

Ale to nie tak.

Bo widzi pan, tegom właśnie postanowił nie robić.

Gdym w noc poślubną wdrapał się po schodach, czerwony na twarzy od trunków i tańców, zastałem ją wystrojoną w jakowąś zwiewną szatkę, w którą wbiła ją ta czy inna ciotka, a trzęsła się, aż jej trzepotał jedwabny kołnierzyk – więc nie mogłem.

Cicho do niej przemawiając, serce przed nią otwarłem: była piękna, a ja stary, szpetny, sterany; dziwneśmy zawarli małżeństwo – nie z miłości, lecz dla wygody; jej ojciec był ubogi, a matka chora. Dlatego trafiła pod mój dach. Doskonale to wszystko wiedziałem. I ani mi się śniło ją tknąć – com też jej oświadczył, widząc jej strach i... wstręt, dodałem.

...po czym postanawiam zapomnieć ew. odłożyć na kiedy indziej (lub nigdy); właściwie mam dość tego Lincolna w bardo, bo jakoś mi się ta powieść przehajpowała (a i „gdymy” & „tegomy” znienacka odstręczają!), choć rozmowa z Saundersem b. zacna [Krzysztof Umiński].

A poza tym jeszcze trzęsie mną złość. Bo widzicie, wiewiórki robią przede wszystkim w dużych nakładach, solidnych cenach: w prozie; są tam, gdzie orzeszki.

* * *

Tymczasem zaś oni wszyscy narzekają rytualnie, że och, Kulturopolsko, poezji nikt nie czyta nie kupuje nie wspiera nie recenzuje nie dotuje, no nic‐a‐nic. A co robią te nieliczne wydawnictwa (z nielicznymi wyjątkami)? Drukują tomik w nakładzie naparstkowym (będzie drogi, a i tak żadnej nadziei na zysk, no bo naparstkowy nakład! – przyjdźże dotacjo), rozsyłają onym wszystkim, jest ich sporo, redakcje pism portali, znani recenzenci‐specjaliści‐od‐poezji, zaprzyjaźnieni z wydawnictwem inni piszący wiersze, czyli kanoniczna publiczność od wierszy, a więc – jest ich sporo, ale idą najwyżej w setkę‐dwie, a co, pytam się, z resztą?

Wiecie, ile wychodzi rocznie tomików poetyckich w Polsce? Kilkaset. Odrzućmy wydawnictwa okolicznościowo‐prestiżowe, niech zostanie tylko wąska reprezentacja, tych, hm, najlepszych. Powiedzmy: 50. Razy 20 parę złotych (plus koszt przesyłki papieru! no bo innej formy & drogi nie ma!)... i mamy ponad tysiąc złotych rocznie. Kogo na to stać? (Gdy zarazem kupi też powieść jedną drugą bilet do kina płytę CD? a może nawet jakąś prasę?).

Och, poezji nikt nie czyta nie kupuje. No, rzeczywiście.

Dlatego pomyślałem, że wsparłbym każdą władzę, nawet dzisiejszą, gdyby był cień szansy na administracyjne rozwiązanie problemu. Podpowiadam:

Rozporządzenie Min. Kul. i E‑dur. Nar. z 2018.09.03 – kon psekt.

W trosce o ekonomikę bezwstydu i stan polskich lasów, które wolimy przerabiać na meble i opał (kozy piece spalarnie), zarozporządza się co następuje.

1. Tomik poetycki (z definicji) książka o objętości nie większ. niż 64 strony, w której powierzchnia zadrukowana nie przekracza 50% formatu. Definicję oblicza się w stronach i centymetrach kwadratowych.

2. Wydawnictwom zakazuje się wydawania tomiku poetyckiego, jeśli równolegle nie zostanie wprowadzony do obiegu, płatnie lub co łaska czy w ogóle, jego elektroniczna wersja, tzw. ebuk. Pod groźbą urz. sąd. wykr. z grzywną 10000 zł (dziesięć tysięcy). I niech nie mamlą, że więcej roboty, dwa razy pomyślą, zanim coś wydadzą.

3. Jury żadnej nagrody literackiej poetyckiej Królika i Zn. op.fest. nie wolno nominować tomiku, jeśli nie ma jego wersji ebuk. Albo zaaresztujemy.

4. Tomiki wydane w przeszłości mają się uzupełnić w terminie do 2019.01.01, bo inaczej.

5. Wydawnictwo, które informuje, że tomik poetycki taki a taki nakład wyczerpany, a zarazem nie ma ebuk, zostaje zamknięte.

6. Krytyków, co piszą o tomikach poetyckich bez ebuk, ostrzega się: nie będzie stypendiów wyjazdów występów. Ha, ha, koniec monopolu!

7. Redakcje pism portali wszystko inne – idem.

* * *

Artpapier.com zawsze sie spóźnia (szkółka; czekają na dzień powszedni, pierwszy dzwonek; numery są z reguły antydatowane). Wobec takiej kolejnej ssącej luki idę badać przeszłość. (Bardzo jest ona ciekawa, o czym wszakże kiedy indziej.) W numerze 232 Dwutygodnika znajduję 11 przypisów do „22” Sendeckiego, którego niezbyt cenię – ale... może z nieznajomości?

[z „11.8”]

W grudniu dzień mały,
roztropnie szczęśliwy.
Stań przy mnie,

zobaczysz różności.
Ćma, rybik i karaluch
idą do mnie w gości.

„Stary mistrz”, mówią o nim (choć nie wszyscy oni wszyscy), aż się kiedyś wystraszyłem na myśl o czasach, gdy „stary mistrz” będą mówić o Dehnelu.

Na oko wydaje się to podobną Dehnelowej, choć miljon razy zwięźlejszą, zabawą w re‐przeżuwanie; wzmianki w sieci utwierdzają w tym podejrzeniu. Niemniej, jako czytacz‐z‐etyką chciałbym sprawdzić, co jest w samym przedmiocie tej poe‐referencji, czyli w tomiku 22.

WBPiCAK 2009, nakład wyczerpany, e‑book? pusty śmiech.

* * *

Jak się pocieszyć po stracie tak wielkiej? Szpindlerem (wpiszcie to nazwisko w „search” na dole, a zobaczycie, że od dawna, choć z doskoku, pilnuję tego wariata). W tekście Krtań więźnie w miąższu buły panuje nastrój ożywczego odpoczynku. Szpindler cytuje za Gondowiczem:

Pomocowany zagranicznym słownikiem Jan Gondowicz tłumaczy w swoim eseju: „Według legendy z hrabstwa Gloucester do piekarni zaszedł Chrystus, prosząc o coś do jedzenia. Żona piekarza włożyła dlań do pieca ciasto, ale jej córka rzekła, że to za wiele i zabrała połowę. Bochenek wyrósł jednak do olbrzymich rozmiarów, co widząc, córka krzyknęła «Ho! Ho! Ho!» i zamieniła się w sowę. Do tej właśnie tradycji nawiązuje Ofelia”.

Link się przedawnił, ale kto szuka ten (czasem) znajdzie; tu całość tego eseju z 2010 roku.

* * *

I tak pojawia się sowa. Oczywiście, czytam tendencyjnie: jestem po stronie tej zabranej połowy ciasta. Na szaleńcze wirowanie wiewiórek w kołowrotku można znaleźć remedium (osobiste, jednostkowe; to nie recepta na #upadek‐cywilizacji). Czytać wariatów starych i młodych, odkurzać rzeczy przeszłe, ciekawe i nie niosące żadnych – prócz sobie – zobowiązań.

* * *

Owlglass, sowie zwierciadło, angielska formuła na postać zwaną Till Eulenspiegel. Dyl Sowizdrzał. Sowio zaglądam do wikipedii (nie mam tylu, nie mam tylu półek i pieniędzy, nie mam tylu):

Niemieckie słowo Eulenspiegel można dosłownie tłumaczyć jako „sowie zwierciadło” (staropolskie zdrzało – zwierciadło, lustro, współczesne dialektalne cieszyńskie zdrzadło ts., być może w korelacji z czeskim zdradlo, zrcadlo) – i rzeczywiście nieodłącznymi atrybutami Dyla są sowa i zwierciadło. Jego etymologia jest jednak nieco bardziej złożona: niekoniecznie wiąże się ono bezpośrednio ze słowem die Eule – „sowa”, lecz prawdopodobnie pochodzi od starodolnoniemieckiego ulen – „wytrzeć” oraz spegel – „zwierciadło” lub „tyłek”, a ul’n spegel oznacza również „wytrzyj mi tyłek” lub jeszcze bardziej dosadnie „pocałuj mnie w dupę”. Przykładem jest piec kaflowy w gdańskim Dworze Artusa. Gdy przyjezdni próbowali go objąć ramionami ustami dotykali kafelka z wypiętymi pośladkami Dyla Sowizdrzała.

Nie wiem, co prawda, czemu przyjezdni mieliby obejmować piec w lecie. Niemniej, drogie wiewióry, wiecie, co można robić.

  1. julia’s avatar

    Jeszcze nie skończyłem czytać a już podbiegłem powiedzieć, że wspaniałe to rozporządzenie. Gdyby tak wyglądały ustawy, uchwały, etc. to ile dobrej i darmowej literatury (w ebuk w dodatku). Grazie.

  2. nameste’s avatar

    julia :

    ile dobrej i darmowej

    Rozporządzenie nie mówi o darmowej (choć, oczywiście, nie wyklucza). Fajny jest model „co łaska”, coraz powszechniej stosowany np. w obrocie muzyką; im pozycja starsza, bardziej wyczerpana (w sensie nakładu), tym bardziej wypadałoby wchodzić właśnie w taki model.

  3. nameste’s avatar

    Powyżej cytowany początek Lincolna w bardo przeł. Michał Kłobukowski.

  4. jjjj’s avatar

    Hmm, to miał byc komplement co do udanego tekstu rozporządzenia (takie r. i inne ustawy zazwyczaj są za darmo w ebuk dostępne), chyba nie wyszło. „Co łaska” zdecydowanie popieram.

  5. nameste’s avatar

    @ jjjj:

    OK, rozumiem. Dzięki za dobre słowo. Aha, mógłbyś nie zmieniać podpisu z komęta na komęt? Się myli :–)

  6. jjjj’s avatar

    Jasne, przeprszm!

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *