Oczywiście, zetknąłem się wcześniej. Rrrwane urrrywki, gorrrąco. Ale zostawiało letnim czytelnika (znaczy, mnie). A tu nagle – ojej. Ten facet naprawdę umie opowiadać. Wie, którędy skręcić, gdzie stanąć, a gdzie szurnąć torpedą. I nieustannie podrzuca jaja, taki kukuł. Żeby wyrazić uznanie dla sposobu tego podrzucania, dopiszę mu quasijapońskie „san”.
Andrzej Szpindler. Przeczytałem całe z łopoczącymi uszami. Na zachętę:
Freisler to oryginał, wizjoner, a zarazem chyba jedyny możliwy protagonista „sztuki intrygi”, której stanowi jednoosobową awangardę. Najbardziej spektakularnym (a może wręcz antyspektakularnym) wyczynem w tej kategorii pozostaje operacja „intrygowania jajkiem”.
Artysta we współpracy z Zakładami Mechanicznymi „Zamech” wypreparował idealne stalowe jajo, które następnie rozsławił. Jajko zaistniało, żeby z miejsca stać się legendą. Najróżniejsi obywatele plotkowali o istnieniu mitycznego jaja. Podobno trafiło do kieszeni ówczesnego gwiazdora, Wiesława Gołasa, przez rok przenosiło się za jego sprawą i zarażało każdego, kto o nim usłyszał. Po roku przeznaczeniem obiektu miał okazać się Jean‐Paul Belmondo; wariantów perypetii jajka jest cała mnogość. Istnieje możliwość, że francuska sława woziła jajeczny ideał na masce swojego perfekcyjnego auta. To jajo zawsze trafiało do celu i nadal krąży tam, gdzie trzeba (między uszami).
Na wyższy level Freisler wyniósł swoją sztukę, opuszczając kraj i tutejszy światek. W 1976 roku wyjechał do Szwecji i wycofał się z uczestnictwa w artystycznym życiu, niejako zmieniając w ten sposób stan skupienia; od tej pory będzie całkiem lotny, a to dlatego, że od tej pory odnośnie jego dzieła już nic nie jest pewne, a wszystko jest możliwe, funkcjonuje jako byt idealnie zagadkowy. Działa zdalnie, na odległość, nieobliczalnie. Fale są wszędzie (nawet materia to kamuflowana fala), potencjalny odbiorca w każdej chwili może paść ofiarą intrygi, która wykluwa się z jaja podrzuconego w przestrzeń, przeznaczoną na najróżniejsze przecież obcowanie (najróżniejsze!).
Kto mógł podejrzewać, że zasłużony warszawski kurator Łukasz Ronduda okaże się robotem, skonstruowanym przez Freislera w piwnicy? Chyba nikt, a tak się okazało.
Ronduda dotarł do Freislera, badając nieoczywiste konstelacje polskiej sztuki lat 70. Po zetknięciu badacza z artystą wyszło na jaw, że ten pierwszy – z czego prawdopodobnie sam nie zdawał sobie sprawy – jest robotem „Profesorem”, zgubionym przez swojego konstruktora, no a teraz szczęśliwie odnalezionym. Dzięki spotkaniu, które tak wiele wyjaśniło, maszyna wreszcie wypełnia podstawowe przykazanie stworzenia, mianowicie opowiada o Freislerze, objeżdżając świat i uczestnicząc w prestiżowych konferencjach.
Jest też (nie‐nudno) o Berezie i innych krytykach; mnóstwy chichot.
-
Niezły flow. Dużo dobre (i jeszcze drogi mi Beuys). Ten Schubert jest jakoś dostępny?
-
w języku mówionym miasta Poznania (to określenie profesor Moniki Gruchmanowej, która nie uznawała gwary poznańskiej)
Hehe.
6 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/10/kukul-san/trackback/