Kompletnie nie wierzę w przeżycia zbiorowe. Rytualna nuda i drobne ofiary składane na ołtarzykach wdrukowanego poczucia winy (msza), trans&ryk gry w swój‐obcy (mecz), trans&rytm gry muzyka‐motoryka (koncert na – umownym – polu), łypanie po sąsiadach w fabrykach emocji podszyte snobizmem uczestniczenia (teatr, festiwal literacki), biopolityczny absurd konwencji „ciało zakładnikiem idei” (wiec, demonstracja, pielgrzymka) – czego nie macnę w myśli z kategorii „zbiorowe”, oddaje obrazem wielokrotnego argusowego oka, które pilnuje redukcji‐do‐niewyłamywania‐się. Te (atawistyczne?) przyjemności bycia cząstką tłumu, operacje na sobie‐ułamku (skracanie, wspólny – wspólnotowy – mianownik), okazują się, gdy tylko odzyskam pojedynczość, perwersyjne, podszyte wstydem.
Nawet nie mam na to języka, w pierwszym zdaniu powyżej każde słowo brzmi fałszywie, bo przecież gdyby „kompletnie”, musiałbym milczeć, „nie wierzę” koliduje z pamięcią (wstyd czymś się karmił), co do „przeżycia” mogę tylko podejrzewać (i zaraz myślę: niesłusznie), że inni mają – mogą mieć – podobnie. Zostaje jedyne pewne „w”.
Za oknem dzwonią klechy, wzywając na kolejną mikroratę (duchowej?) śmierci, a ja w przededniu edycji 2012 zastanawiam się nad pięknem nazwisk irlandzkich poetek: Medbh McGuckian, Eiléan Ní Chuilleanáin, Nuala Ní Dhomhnaill, i nad tym, dlaczego we wstępniaku przed 17. Portem Wrocław Burszta (chyba on; przy okazji odnotowuję, że specjalnie przygotowany na festiwal kubek do kawy jest brzydki) używa słowa „wszak”, używanie słowa „wszak” #ludzie‐którzy definiuje zbiorowość, od której zdecydowanie się odcinam.
Być może odcinam się też od garstkowej zbiorowości moich czytelników, pisząc za długo #tl;dr i nie na ten temat. (To żart; taka zbiorowość z pewnością nie istnieje.) Ale trzeba popraktykować wolność. W przededniu jutrzejszego wolno wspomnieć wczorajsze; oto zeszłoroczne opisanie, współgrające z moim przeciwzbiorowym nastrojem:
[...] na koniec na scenę wyszedł pijany Roman Honet i smutnym głosem powiedział: „Dobry wieczór Państwu”. Czytał ospale, nie dopowiadając spółgłosek i spoglądając ze znudzeniem na zegarek, efekt nie był zły, po całym dniu czytania/słuchania, łażenia po korytarzu, patrzenia na te same twarze i jedzenia – bardzo zresztą dobrych – somosów w barze lub/i pijaństwa, nuda i zniechęcenie dla wielu osób z publiczności stanowiły zapewne przekaz prawdziwszy niż słowa spięte formą.
(Autorka tej relacji jest uprzedzająco grzeczna, każe Honetowi używać Wielkiej Uprzejmej Litery; moim zdaniem – kłamie.)
Przeciwieństwem dyscypliny narzucanej przez zbiorowość jest brownowska przechadzka flâneura. Albo: flâneusy (forma żeńska). Po zeszłorocznej nudzie i zniechęceniu został zapis kolejnej odsłony Metropoetica, projektu „kobiety [poetki] piszą miasta”. To znaczy, najpierw się w specjalny sposób przechadzają, a dopiero potem piszą. Przed pięknem irlandzkich nazwisk manifestowało się piękno islandzkiego alfabetu, tak to wygląda (we fragmencie wiersza Sigurbjörg Þrastardóttir):
Komisariat Policji I
KW-6151091R
Pólska lögreglan er skræfa. Þegar regnið eykst á
kvöldin eiga liðsmenn hennar allir óvænt erindi
á stöðina – draga þangað hverja
einustu bullu, ökuþór og lánlausan veg-
faranda, til að sleppa við að þramma eftirlitið í rigningunni.
A tu przekład (całości) na angielski:
Komisariat Policji I
KW-6151091R
The Polish police
inquire about my father’s name. I can’t
see he’s done anything wrong so I won’t give
it away, nor my mother’s Christian name,
which is required next. I know their names will be
criminally misquoted. I know the report
will say that 'Thorstur' and 'Gudmunga' met and
knew each other, as in a Bible story, with the
sad result of a quiet woman in a colourful hat
who can’t take care of her belongings. Just
as well she hasn’t had a child of her own, or surely
that would have been stolen too.
The Polish police are not cramped but
the station has few furnishings. Radiators have
wheels. Chairs behind desks have
no wheels.
The Polish police are sissies. When the rain grows
heavy in the evenings, every single officer has a sudden
errand at the station, dragging in every single
drunkard, driver and hapless passer-
by, so as not to as have to march in the rain.
I’m standing completely naked
in a worn out cell
in a freezing old hotel writing
lyrics about the Polish police. When strangers have
shuffled one’s belongings and thereby shuffled
one’s self, the water must
run.
The Polish police make me
sign the truth.
I draw a different truth with
a finger on an unsteady shower cubicle, I knock, I
say be I say longing I say well and they
nod without understanding very
well for the interpreter isn’t here yet and I
stand on my
own two feet and I must
be alert in the noise from the running
ancient water in the shower for
if a knife is
for example flung high on the other side
of the fog it will not save me to say what
my mother and father are called.
„Polska policja to cipy” (przekład własny skræfa / sissies na polsko‐patriarchalny): gliniarze boją się zmoknąć. Flâneusa nie boi się niczego, nawet praktykowania (ale: prywatnej, jednostkowej) dyscypliny, zarzuconej przez klasyka pojedynczości W.S. Burroughsa. Inna uczestniczka projektu Metropoetica, Julia Fiedorczuk, pisze:
In one of those texts he describes what he calls a „walk in colors” exercise. It consists in taking a careful note of all the objects which are a specific color that one chooses in advance. So one goes for a walk with the intention of spotting, for instance, all the red things. Or blue. For Burroughs, of course, that is a way of freeing oneself from the automatism of perception imposed by enemy forces (the system). But for us it could simply be an exercise in observation.
Burroughs’ essay is titled „Ten years and a billion dollars”. It’s one of the texts in which he is going on about language as a virus. It is rather fascinating, but of course completely crazy as well. It’s included in a collection titled The Adding Machine. But you won’t find there much more than what I told you. „Walk in colors” is just one of many examples Burroughs gives there of exercises one might use to free oneself from the automatic use of language.
As for the choice of colors – perhaps that should be left for each of us to decide individually? I think Burroughs example was red, so for me that would be the first choice. Especially since red stands out against green, and green is the dominant color of may.
Jeśli ktoś tu dotarł (z czytaniem), niech przyjmie (nieszczere) przeprosiny. Dla kolegi cześćjacka okolicznościowa dedykacja, niech się jednak czuje – podobnie jak pod notą Podgórnik jako poetka žižkiańska, napisaną na jego zamówienie – zwolniony z absurdalnego obowiązku komentowania.
-
nameste :
. Ale tłum to ciała (tłum to tłok).
wczoraj na koncercie z powodów zdrowotnych mojej towarzyszki życia zająłem pozycję w loży i obserwowałem tłum z dystansu; prawie jak oglądanie mszy z chóru z wesołym komentowaniem kazania.
I wiesz co, podobnie się czułem czytając reakcje na manifest; które są czystym emo, ile razy prosiłem jego fanów o parę słów wytłumaczenia, spotykałem się z machaniem ręką.
-
Jeśli poprawnie ekstrapoluję piękną jak odgłos maszyny do szycia mowę tej pani Sigur Rós: „Pólska lögregran er skraefa” to taki islandzki odpowiednik HWDP (znaczy się PLER). IMHO nadaje się na tytuł piosenki Laibach (w tłumaczeniu na słoweński SPK – Svi Panduri Kopilad)
-
nameste :
Ale co ważnego wyciąłem?
No ważnego w temacie „czy do przeżycia potrzebne jest ciało” .
Nie odniosłem się do fragmentu, w którym opisujesz dystans do tłumu
Pisałem o dystansie, który pozwoli obserwować ów tłum.
Co do reszty, trzeba by przejść na bardzo konkretne konkrety, ale czy akurat ta blogonota to najlepsze miejsce?
Nie ma żadnego dobrego miejsca; w dodatku wtrollowałeś mnie w tego flejma (który na początku był o czymś innym), ponieś jakąś konsekwencję.
-
Będziesz?
19 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/04/flaneusa-poskramia-argusa/trackback/