Po różnych językach chodzą różne słowa związane z tłumaczeniem (translatio, traducere, transferre), etymologicznie oznaczają wszystkie czynność „prze‐mieszczenia” (przeniesienia, przeprowadzenia). Semantyka tego jest taka, że jest coś po stronie języka oryginału i mamy to coś prze‐mieścić, aby znalazło się po stronie języka docelowego. Im bardziej neutralny termin – „przenieść” jest mniej neutralne od „prze‐transferować”, bo poniekąd domniemuje „noszenie”, „ciężar”, „przedmiotowość” obiektu translacji – tym lepiej. Dlaczego?
Dlatego, że to operacja bardzo złożona.
Tak naprawdę polega ona na wytworzeniu innojęzykowego odpowiednika owego „coś”. Tłumaczenie książki to inna książka, „t‑książka”. A spełnieniu wymaganej relacji między „coś” a „t‑coś” – odpowiedniości, czy mocniej: ekwiwalencji – poświęcono dziesiątki teorii dotyczących sztuki translatorskiej.
Podoba mi się bardzo nasz lokalny (czesko‐polsko‐ukraiński) „przekład” (za którym stoi czynność przekładania), ale zanim przedstawię powody, chciałbym podać czeskie uściślenie:
překlad je písemný převod textu z jednoho jazyka do druhého
gdzie převod to znany skądinąd перевод (превод).
Podoba mi się, choć wbrew temu, co stoi wyżej (że neutralność, afizyczność terminu oznaczającego tłumaczenie to zaleta), „przekład” jest bardzo „fizyczny”.
Coś leżało tam, po stronie języka oryginału, a t‑coś przełożono na stronę języka docelowego i teraz tu leży.
Oczywiście, nie tyle leży, ile ma swoje położenie, umiejscowienie w relacji, w relacjach tamtej (źródłowej) kultury i tamtego języka. Przekład musi znaleźć tu miejsce (usieciowienie w bezlik relacji) odpowiednie, ekwiwalentne, adekwatne.
A jednak pociąga mnie bardzo idea leżenia, takiego bardziej dosłownego. Bo powstaje podprogowe skojarzenie: skoro leży, a chce się to coś (t‑coś) poznać – to trzeba podnieść.
Nie ma żadnego automatyzmu, że skoro prze‐mieszczono (czy nawet prze‐prowadzono) cosia, to już samo działa, samo (w sobie) istnieje, samo sobie poradzi, nie trzeba palcem o palec kiwać, jest, działa i już. Nie: trzeba podnieść.
Oryginalne „coś” także leży (w swoim oryginalnym języku/kulturze). Tam też trzeba podnieść, wykonać pracę.
I stąd też moje prywatne kryterium ekwiwalentności (jakości) przekładu: „coś” i „t‑coś” powinny wymagać podobnej pracy. Jeśli po stronie oryginału jest zagadka, to po stronie przekładu – też powinna być (a nie, zamiast niej, rozwiązanie). Tak bardzo z grubsza.
-
A co z niemieckim „Übersetzen”? Jakby tak dosłownie, to jest to „przesadzić” w sensie „przesiąść z miejsca na miejsce”... poza tym jest jeszcze polskie „tłumaczyć”... nie no, coś się jednak to wszystko nie klei.
Also: Niemcy starannie rozróżniają pomiędzy przetłumaczeniem pisemnym („übersetzen”) a tłumaczeniem mówionym („dolmetschen”). Ja sobie zawsze to drugie etymologicznie przekładałem na pośrednika w handlu w sensie „deal match”, ale po sprawdzeniu okazało się, że etymologia jest jednak inna
-
Ale na zwłoce w wydawaniu przekładów z pewnością też się traci kasę, stąd m.in. pośpieszne wydawanie lokalnych Potterów (to akurat chyba zły przykład, tu trzeba jeszcze zdążyć przed następną częścią).
Nie postuluję równoległej produkcji tylko jednoczesną premierę wydań lokalnych porównywalnej jakości. Autor oczywiście nie musi być poliglotą, natomiast (odpowiednio zachęcony przez wydawcę) powinien być skłonny do ścisłej, natychmiastowej i wyczerpującej współpracy z tłumaczami.
-
nameste:
„coś” i „t‑coś” powinny wymagać podobnej pracy.
Nie wiem. Rozumiem intencje, mimo to gubię się. Tłumacz może się namordować przekładając latami napisane w kilkutygodniowym porywie coś. Z niekoniecznie ładnym rezultatem.
I odwrotnie. O Boyu powiadano, że tłumaczył Komedię Ludzką pracując na lekkim rauszu, kawałkami, przed zaśnięciem, po powrocie nad ranem z nory, w której prowadził (obok kariery uniwersyteckiej) hulaszczy i kabaretowy tryb życia. Jego tłumaczenie całego Balzaca jest kongenialne. Jak on to robił – nie wiem, wiem, że nie mógł włożyć tyle samo intensywnej pracy co autor, bo by (też) zszedł z wyczerpania przed ukończeniem.
Więc może lepiej poszukać lepszego/precyzyjniejszego kryterium niż „strasznie się wytężał” ?
-
nameste :
Nie wiem, na ile to jednorazowy wybryk słowotwórczy. Bardzo niebezpieczny. Bo z jednej strony to jest świetne, „tłumaczyć” z języka na inny znaczy „objaśniać niewiadome”: przekład jest wyjaśnieniem oryginału w terminach zrozumiałych dla odbiorcy. Ale ta zaleta jest zarazem wadą, bo nasuwa (nie do końca uzasadnione) domniemanie, że przekład rzeczywiście wyjaśnia oryginał. A tymczasem sam oryginał (dla natywnego odbiorcy) wcale nie musi być jasny. Por. „dojaśniające” akcje translatorskie Barańczaka, brr&tfu.
Ech, u Ciebie chyba sezonowe to jest. To = cykliczne, zimowe napady antybarańczakizmu.
-
nameste :
Za niniejszą blogonotę odpowiedzialny jest Marcel.
Aha, ciekawego notka ma ojca chrzestnego. Dzięki za odsyłacz.
Moje trzy grosze. Z jakością tłumaczeń poetyckich, to nie mają problemu dwie grupy czytelników. Po pierwsze, ci którzy nie znają w ogóle języka oryginału (o ile w wynikowym tekście nie ma jakichś oczywistych błędów stylistycznych itp.). Po drugie, ci którzy znają dobrze język oryginału (bo sobie po prostu czytają w oryginale). Największy kłopot jest z tymi, którzy znają język *trochę* – i tutaj mechanizm jest prosty: w tekście pierwotnym jest takie‐to‐a‐takie słowo, które znaczy to‐i‐to (wiem, bo sprawdziłem w słowniku!), a w tłumaczeniu, proszę co za niedoróbka, jest zupełnie inne słowo! Do dupy z takim tłumaczem! (I w step galopem).
Wyjaśnię jeszcze skąd przybywam i dokąd idę (bo to, że nie jestem awatarem, za którym kryje się sam Barańczak, to chyba jasne). Otóż, niestety, nie dane mi jest doznawać wzruszeń w kontakcie z tekstem poetyckim. Jakimkolwiek. Parafrazując Marcelego, nie dostałem w ryj Williamem Blejkiem. Ani nikim innym. Królestwo moje jest z innego świata, najwyraźniej, choć nie jest to jakiś szczególny powód do dumy i chwały. Mimo tego kalectwa rozumiem, że tłumaczenie wierszy rządzi się innymi prawami niż przekład tekstów fachowych, gdzie (na przykład) diflubenzuron musi być przetłumaczony jako diflubenzuron, a nie jako proszek ów biały, który robactwu plugawemu zagładę sromotną niesie niezawodnie.
Jedynym moim punktem stycznym z tłumaczeniami mowy wiązanej są sztuki (najczęściej) Szekspira. I tutaj interesuje mnie przede wszystkim to, w jaki sposób można podać tekst tłumaczenia ze sceny, czy nie gubi się rytm, czy nie ma niepotrzebnych grzegrzółek i Szczebrzeszynów, a także czy tekst ma – w kontekście konkretnej sceny, ale i całości sztuki – sens, czy język tłumaczenia jest konsekwentny, żywy, czy dostatecznie odróżnia (cieniuje) postaci na scenie. I z tej mojej wysuniętej reduty wiele Barańczakowi zarzucić nie mogę. A wręcz przeciwnie.
I jeszcze dwa wyjaśnienia. Ze względów, mówiąc krótko, rodzinnych dysponuję natywnym (bądź niemal natywnym – fonetyka) angielskim. A wiersze Blake’a (i innych) znam po łebkach, ale wyłącznie dla ich znaczenia kulturowego (a nie emocji, których we mnie, współczesnym Gałkiewiczu, jako się rzekło, nie wzbudzają).
-
Bardzo nieśmiało z moim jednym groszem. Sugestia, że przełożony tekst takie niesie wyzwania myślowe (zagadki) docelowej językowej społeczności jakie oryginał jego naturalnym odbiorcom, ma już milczące założenie, że różne społeczności podobnie traktują jakość i akt pisania oraz twórców. I to chyba więcej trudności wniesie niż wymiecie, co nie jest dobre wedle wiadomej brzytwy.
Bardzo proste przykłady. Natchnione poematy Karola Wojtyły mieć mogą nikły odzew w czeskim przekładzie. A porywająca poezja z ostatnich czasów Jarosława Rymkiewicza przy najkongenialniejszym przekładzie zapewne nie porwie do czynu czyli rewolucji takich np. mormonów.
-
nameste :
No i: kto wewogle czyta Wojtyłę.
Jeśli to jest stwierdzenie, to warte poparcia. Bo: nakłady były (swego czasu) overkillowe, agora nawet kiedyś rzuciła pod papodachówki, nie mówiąc już o różnego rodzaju „Gospodyniach domowych” itepe. W ramach cenowo korzystnych dodatków do tabloidu to było i nie wiadomo co się z tym stało, pewne jednak, że nie znane są przypadki przemiału, bo jakże. Statystycznie bardzo prawdopodobne, że od czasu do czasu ktoś sięga,
Jeśli pytanie, to patrz wyżej.
-
nameste :
Biorę to „kłopot z tymi” do siebie. Wyżej podałeś link do zamiast‐zamiast jako przykład takiego właśnie (jak teraz zrozumiałem) „w step galopu”. Tyle że tam – w dyskusji – są konkrety. Nieco poważniejsze niż „sprawdziłem w słowniku”. So, zapraszam do konkretów, a powyższą opinię mam za gołosłowną (i, nie ukrywam, irytującą).
No ale w tym cały problem, Zacny, że cytowaną teorię ogólną wywiodłem właśnie z tych “konkretów w dyskusji” pod owym wpisem. Zaczynasz ją bowiem od epitetów (kit, wybryki), a potem na przełaj przez czepianie się literówek idzie ku argumentowi słownikowemu (quel scandal, quel scandal – legs przetłumaczył jako nóżki, fi donc, tu devrais avoir honte!). I potem jest – pracowicie przeze mnie (dla uniknięcia gołosłowności) zacytowane – “do dupy z taką robotą” i znów trochę zagęszczonych epitetów (tandeta, miernota, nieudolność, fałsz). No i na finał powrót do argumentu słownikowego w ujęciu buchalteryjnym (że u Krzyżewskiej jednak więcej słów się zgadza z oryginałem, podczas, gdy Barańczak produkuje masowo gnioty). Reszta wywodu mniej więcej w tym samym wątrobowym stylu.
Co jest natomiast ciekawe, to to, że w dyskusji sporo osób z różnych zakątków internetu próbowało bardzo taktownie (i równie nieskutecznie) zasygnalizować, ze może jednak Twój ogląd zagadnienia nie jest do końca powszechny.
Ja nie wiem, jak należy tłumaczyć poezję, aby trafiała do odbiorcy: zastrzegłem się, że do mnie nie trafia, bez względu na to kto pisał i kto tłumaczył. Jakbyś napisał, że tłumaczenie Krzyżewskiej porusza ukryte struny Twojej duszy, albo że rezonuje z całym Twoim doświadczeniem życiowym albo że odsłania nierozpoznane pola znaczeniowe Twojej świadomości, to pewno bym pokiwał głową i może nawet przeczytał, żeby dać sobie też szansę na poruszenie, rezonowanie i odsłonięcie. Ale sam przecież wybrałeś sobie argumenty, więc nie miej pretensji do mnie, że falsyfikowalne.
Gdybym zadbał był o Twoją (zupełnie dla mnie niespodzianą) irytację i kpinę opakował w jakieś konwenanse, nie znaczyłoby to przecież, że mniej się z Tobą nie zgadzam. Rekapitulując: Barańczak mi wisi i powiewa, natomiast śmieszy mnie Twój dżihad (niczym WO versus applesceptycy).
-
@ login99195:
Dzien dobry, jestem tu nowiusienki, z krotka wizyta:
Co do Niemcow, to maja w odniesieniu do czynnosci przekladu cala palete wyrazow do uzycia – najogolniejsze Sprachmittlung (posrednictwo jezykowe, wszelka pomoc w rozumieniu wypowiedzi miedzy jezykami, czyli zarowno Dolmetschen jak i Übersetzen), do tego Übertragung (przeniesienie), i jeszcze Nachdichtung, odrebny wyraz na oznaczenie przekladu rymowanego.
Chcialbym zwrocic Wasza uwage, ze bodaj we wszystkich jezykach wyrazy ogolne na okreslenie tlumaczenia wywodza sie od okreslen, dotyczacych fizycznego transportu, przeniesienia rzeczy, obiektu fizycznie istniejacego.
Jakos tak sie sklada, pewnie za przyczyna tego, ze nasza frazeologia jest jakims odbiciem sposobu dzialania naszego mozgu w sferze obrazowania pojec abstrakcyjnych. Prze‐lozyc, Perevesti=prze-prowadzic, Übersetzen=prze-sadzic, übertragen=prze-niesc etc. etc.
Czyli wszystkie te wyrazy w jakims sensie sa metaforami, przenosniami (uwaga: „przenosnia” – to tez takie slowo, u zrodel dotyczace fizycznego przemieszczania, czyli samo bedace przenosnia; troche podobnie jak okreslenie „gra polslowek”, ktore samo jest gra polslowek ;-)A skoro juz mowa o obrazowaniu, to w przekladzie literackim, zwlaszcza poetyckim, powinno – jak mysle – chodzic niekoniecznie o doslownosc, ktora pozwolilaby na dokonanie adekwatnego zwrotnego przekladu (co z idiomami?!), lecz wlasnie o wywolanie u czytajacego/sluchajacego mniej wiecej tych samych „obrazow”. Oklepane spostrzezenie,reami (literackimi) jest jak z kobietami: te piekne nie sa wierne i vice versa.
Pozdrawiam.
-
Przepraszam za niezastosowanie sie do zyczenia, by nie pozdrawiac. Zostalem przyslany linkiem do konkretnego watku/pokoju i postanowilem sie odezwac bez rozgladania sie po innych pomieszczeniach, niestety rowniez po tym, gdzie wywieszono „regulamin”.
-
Dalszego udzielania się tutaj wprawdzie całkiem nie wykluczam, ale też raczej nie zakładam. Przekartkowałem kilka rzeczy. Ton niektórych komentarzy, choćby w powyższej dyskusji, jest na moje podniebienie nieco... apodyktyczny, w stylu cokolwiek onetowym (hasło: „tyle w temacie”). To samo ze sposobem argumentacji w dyskusji – Niemiec rzekłby „allzu rechthaberisch”...
Źle znoszę również pogardliwe wypowiadanie się o twórczości ludzi, których dorobek w danej dziedzinie, jak można przypuszczać, zdecydowanie przewyższa osiągnięcia jego recenzenta. Czytuję przekłady Barańczaka i Krzyżewskiej (np. Brodskiego, ale nie tylko), nierzadko miewam zastrzeżenia, i to poważne, nie w pełni też zgadzam się z tym, co Barańczak pisze np. w „Ocalone w tłumaczeniu”, ba – czasem sam coś przełożę, mam więc także własne doświadczenia i spostrzeżenia... ale co innego konkretna krytyka, a co innego ryczałtowe „plucie pod górę”.
Dodatkowy problem stanowi wymóg używania polskich znaków diakrytycznych. Używam na co dzień niemieckiej klawiatury i o ile w Wordzie udało mi się osiągnąć sensowny dostęp do polskich liter, o tyle w programach internetowych (przeglądarki i programy pocztowe) stoję przed smętną alternatywą rozłączną. Dla napisania niniejszego przeniosłem się pod Worda, by spełnić życzenie Gospodarza i pożegnać się w sposób taktowny.
-
Taki lekko analny wtręt – Czesiska też mają dwa słowa – preklad i tlumoceni odpowiednio dla pisemnego i ustnego przedkładu/tłumaczenia
-
estimado :
Używam na co dzień niemieckiej klawiatury
W Windows to jest coś jak ctrl+shift+alt.
czescjacek :
Hitler miał większe ode mnie osiągnięcia polityczne, od teraz będę wyrażał się o nich z szacunkiem.
A ja od dziś zacznę szanować Tadeusza Mosza, Richarda Mbewe i tego kolesia, co zaorał Barringsa, krótkiego fiutka od wałów w Goldman Sachs. I Balcerowicza‐Mikke.
-
estimado :
Ton niektórych komentarzy (...) jest (...) w stylu cokolwiek onetowym (...) Źle znoszę również pogardliwe wypowiadanie się o twórczości ludzi, których dorobek w danej dziedzinie, jak można przypuszczać, zdecydowanie przewyższa osiągnięcia jego recenzenta.
To jest właśnie w stylu par excellence onetowym: „jak śmiesz krytykować majtki Dody, a co Ty w życiu osiągnąłeś, żal mi Ciebie” i tak dalej, i tak dalej.
35 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/11/o-przekladzie/trackback/