Jak już wspominałem
wszystko, co się robi, można robić słabo albo świetnie. Wobec Pirsigowskiego Quality dziedzina nie ma znaczenia.
Zatem, skądinąd w całkowitej zgodzie z moją teorią gier piłecznych, od czasu do czasu oglądam tenis. Przede wszystkim wielkoszlemowy, bo nie tylko są gwarantowane spotkania z jakością, ale i zdarzają się jeszcze przyjemne niespodzianki, jak wtedy, gdy Soderling wbił Nadala w kort.
Z turniejów wielkoszlemowych najsympatyczniejszy jest startujący właśnie Australian Open, bo pozwala zapomnieć o styczniowym zimnie i mroku (lub, jak tej zimy, o nadmiarze bieli). Więc jestem właśnie w tenisowym nastroju, który może się jeszcze poprawić, gdy siostry Radwańskie zostaną odesłane do domu i polskojęzyczne komentarze w Eurosporcie wyzbędą się szowinistycznych emocji (które, doprawdy, nie licują z jakością); ech, gdyby tak jeszcze zapomniano o polskim pochodzeniu Caroline Wozniacki (choć z drugiej strony, jej dialogi z tatusiem między setami... coś pięknego). Jest również dlatego
fajnie
że wróciły obydwie Belgijki, które jako jedyne właściwie mogą zagrozić siostrom Williams (nie lubię). Przy okazji odnotuję (fajne) bon‐media‐noty związane z Clijsters i Henin. Kim back – to nagłówek dla powracającej na kort po urodzeniu córeczki (cóż za uroczy dzieciak ;) Kim Clijsters. Rymuje się, oczywiście, z come back.
Ale że jedna Belgijka to mało, zawsze lepiej, gdy są dwie, to o kwartał późniejszy powrót Justine Henin skomentowano nagłówkami Justine time, co się rymuje z just in time („w samą porę”; i rzeczywiście, używając tenisowego żargonu, świetny timing). A skoro już wspomniałem o niechęci do sióstr Williams (niechęć ta wynika z ich – zwłaszcza Sereny – „dominatorstwa”, które zaczęło zabijać możliwość przyjemnych niespodzianek, i paskudnej twarzy pana Williamsa, któremu z oczu wyzierają zwinięte w rulon banknoty dolarowe), to przejadę się po innych nielubieniach.
nie lubię
Roddicka, bo się poci jak świnia (pot mu kapie nawet z daszka czapki, co trudno wręcz pojąć) i jest taki szastu‐szastu prędki i zamaszysty, pif‐paf, no, ale przy tym ocieka potem i niezrealizowanymi możliwościami. Nie lubię Nadala (też dominator; dlatego tak miło było oglądać wspomnianą akcję Soderlinga), bo jego fetysz (wyciąganie slipów z d... przed każdym serwem) jakoś nie pasuje do mojego wyobrażenia o minimum tenisowej elegancji. Nie znoszę pań tenisistek, które wyją na korcie (Szarapowa, Azarenka, parę innych), bo w tenisa nie powinno się grać paszczą.
Niezbyt lubię Murraya, bo uosabia szkocko‐zblazowany, chytrawy wariant brytyjskości (więc tęsknię za, hm, pogrobowcem formy, Henmanem). Niezbyt lubię kapryśne księżniczki (na przykład dwie Serbki, Jankowić i Iwanowić), ale odpuszczam im, gdy dobrze grają. Zasadniczo nie lubię Agnieszki Radwańskiej za to, że albo nie umie, albo jej się nie chce grać.
Ale urwę tę listę, bo jest tak długa, jakbym miał prywatną kopalenkę idiosynkrazji, wspomnę tylko na koniec, że mniej lubię męski tenis, bo czołowi gracze są wyśrubowani na poziom cyborgiczny, więc jakość jakością, ale trochę to już nieludzkie. Za to
lubię
wspomniane Belgijki dwie, bo są sympatyczne i dobrze grają, lubiłem (jednak) księżniczkę Hingis za inteligencję, próby zachowania uśmiechu na twarzy (wychodziło) i próbę powrotu do czołówki (nie wyszło), bardzo lubię Mauresmo, za piękny backhand, elegancję ruchów, sympatyczną twarz (no i za to, że z klasą kontynuowała lesbijską tradycję po Navratilowej). Generalnie lubię fajterów i fajterki (jak świeżo objawioną Oudin czy Suárez Navarro).
Ale najbardziej lubię tenisowy obyczaj, nakazujący publiczności milczenie w trakcie gry. Żeby jeszcze komentatorzy mniej mówili...
I na tym kończę wynurzenie i wracam do kangurów.
-
O tego się nie spodziewałem. Od siebie dodam, że Nadala nie znoszę, za to, że cała strategia to zamęczanie rywala i tyle.
Co do Hingis, to się zachwytom dziwię, bo po pierwsze, ona też krzyczała na korcie, po drugie grała tenis podobny do Radwańskiej (czy może odwrotnie‐ Radwańska gra podbnie jak Hingis).
Natomiast Radwańska podpadła mi gdy grając w Masters z kulawą i płaczącą rywalką posyłała jej skróty, co nie był fair.
-
A gdy dodam, że za wzmianki o piłce nożnej będę banować, (...)
Tłumaczy burzliwy rozwój dyskusji pod tym wpisem. Mnie się w tenisie podoba brak plemiennego zachowania miłośników. W momencie, gdy zobaczę na trybunach podskakujących rytmicznie warzywniaków z pomalowanymi w totemiczne barwy, wykrzywionymi z miłości i nienawiści pyszczkami i transparentem na którym napisane jest „Bolska górą” lub „Mława pozdrawia” – zostanę (jednak chyba) zwolennikiem krykieta,
-
nameste :
Odróżniam wycie (Azarenka) od seksownych okrzyków (Hingis),
Więc jednak nie okrzyk, a jego rodzaj;) Fakt, okrzyki Hingis, to nie osiołkowate porykiwania Seles.
a poza tym nie odmawiam Radwańskiej pewnej inteligencji (choć szkapieje), przyczyna mojej niechęci leży w jej, hm, „robię wszystkim łaskę, że się wewogle ruszam”.
Ale czyż nie na tym polega jej inteligencja, że próbuje rozkładac siły, gdy wie, że silne rywalki przewyższają ją wytrzymałością. Przecież właśnie dlatego Hingis już nie wróciła do czołówki.
Gdy idzie o kulawe i płaczące przeciwniczki, to lepiej je szybko dobić, coup de grâce jest jak najbardziej fair.
Tylko, gdy rozpatrujemy to w kategorii biznesu, a nie walki dżentelmenów (no, w tym przypadku akurat dam)
Wreszcie, co do Twojego „nie spodziewałem się”. Tenis to trochę szachów i trochę baletu, no i ta wyjątkowa cisza na trybunach.
Oj przesadzasz, wyjątkowa cisza to jest na szachach. Zresztą na US Open okrzyki są, najlepiej jest rzecz jasna, na Wimbledonie. BTW Taktyka w tenisie nie jest wielką tajemnicą, kombinacji jest pewnie z kilkanaście, a więc wielkiej różnicy między zagraniem tenisisty a dośrodkowaniem w piłce noznej nie ma.
...pozycja panien Radwańskich (nie mówiąc już o paniczu Kubocie), a także deblistów i deblistek, nie dawała jeszcze powodu do zmałyszowienia tenisa. Gdyby jednak któreś z nich zrobiło nadzwyczajne postępy w grze, mam nadzieję, że przeprowadzi się na Florydę (albo, w najgorszym razie, do Monaco) i jako zdrajca Sprawy Słoniowej Polskiej odstręczy totemistów.
Zgadzam się, popatrz na Gotarta. Choć mnie wygrana Polaków i Polek ciągle w gardle ściska.
-
nameste :
(jak dostaje w dupę, to odgryza sobie wargę i, cierpiąc, zrywa się do boju, ale na co dzień „czysięstoiczysięleży” mnóstw dolarów się należy ;).
Tu racja, choć to chyba bardziej jej tatuś, a może nawet nie tatuś co polskie media.
Ale w jakich jeszcze dyscyplinach sportu publiczność z definicji ma mieć zamkniętą paszczę? (Inne tenisy, znaczy pingpongi i badmintony, się nie liczą.)
W snookerze
Próbowałem, ale gugiel nie zna faceta. O kim mówisz?
Oczywiście chodzi o Gortata, zawsze mylę nazwiska.
Choć mnie wygrana Polaków i Polek ciągle w gardle ściska.
Bo?No i to właśnie jest niewytłumaczalne i nie wiem czy bardziej podszyte szowinizmem czy lojalnością?
BTW, a propos Psycholololo(lo)Kompleksów, właśnie skończyła się powtórka z wygranej Szalonego Grubawego, którego całkiem nietenisowo dopingował tłum Cypryjczyków pomalowanych w barwy wojenne. Nieszczęsny Cypr, znaleźli sobie maść na obolałe psychololo. Ale to ciągle jednak wyjątek w tenisowym behawiorze, w tym sensie, że większość z marginesu hałasujących to groupiesy indywidualnych graczy.
Jest gorzej, w GW napisali, że cały mecz Kubota był jak mecz piłkarski, a biało czerwona grupa przekrzykiwała się z Kolumbijczykami, krzyczeli daaawaj Łukasz walczysz, a Łukasz czuł się jak na koncercie rockowym. Zaraz zaczną rzucać w rywali kubkami, jak kulkami śniegu w Hannawalda
13 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/01/wynurzenie/trackback/