zwierzenia klowna

Heinrich Böll Zwierzenia klowna (1963; wyd. pol. 1968, tłum. Teresa Jętkiewicz)

Miałem dużo sympatii dla katolicyzmu, jeszcze i wtedy nawet, kiedy przed czterema laty Maria pierwszy raz zabrała mnie na zebranie tego „Koła Postępowych Katolików”; zależało jej na pokazaniu mi inteligentnych katolików, oczywiście w skrytości myślała także o tym, że kiedyś mógłbym zmienić wyznanie (wszyscy katolicy skrycie o tym myślą). Ale od samego początku czułem się tam okropnie. Przechodziłem wówczas bardzo trudną fazę przygotowywania się do kariery klowna, miałem niespełna dwadzieścia dwa lata i trenowałem całymi dniami. [...] Zebranie było nie tylko męczące, ale męczące w sposób niepotrzebny i nienaturalny. Najpierw wszyscy razem modlili się, a ja nie wiedziałem, co począć z twarzą i z rękami; moim zdaniem nie powinno się człowieka niewierzącego stawiać w takiej sytuacji. Nie odmawiali też po prostu „Ojcze Nasz” albo „Zdrowaś Maria” (już to byłoby dostatecznie nieprzyjemne, będąc wychowany po protestancku, mam całkowicie dość wszelkiego rodzaju prywatnego klepania modlitw). Nie, to był jakiś ułożony przez Kinkela tekst, bardzo programowy, „...i prosimy Cię, abyśmy sprawiedliwie oceniali to, co na nas zesłałeś, jak i to, co zesłać nam raczysz” i tak dalej. Dopiero potem przeszli do tematu wieczoru: „Ubóstwo społeczeństwa, w którym żyjemy”.

Był to jeden z najokropniejszych wieczorów w moim życiu. Po prostu trudno uwierzyć, żeby dyskusje na tematy religijne musiały być aż tak męczące. Wiem, że trudno jest wierzyć w tę religię. Zmartwychwstanie ciała i życie wieczne. Maria często czytywała mi Biblię. Trudno jest wierzyć w to wszystko. Później czytywałem nawet Kierkegaarda (jest on pożyteczną lekturą dla przyszłego klowna), było to trudne, ale nie męczące. Nie wiem, czy istnieją ludzie, którzy by haftowali serwetki we wzorki z Picassa albo Paula Klee. Tego wieczoru wydawało mi się, że ci postępowi katolicy haftowali we wzorki z św. Tomasza z Akwinu, św. Franciszka z Asyżu, św. Bonawentury i Leona XIII przepaski na biodra, które oczywiście nie osłaniały ich nagości, bo wśród obecnych nie było nikogo (oprócz mnie), kto by nie zarabiał co najmniej tysiąca pięciuset marek miesięcznie. Im samym było tak nieprzyjemnie, że później zrobili się cyniczni i snobistyczni [...]

Czułem się okropnie z powodu Marii. Blada i drżąca słuchała, jak Kinkel opowiadał anegdotę o pewnym człowieku, który zarabiał pięćset marek miesięcznie i dawał sobie całkiem dobrze radę, potem zaczął zarabiać tysiąc marek miesięcznie i stwierdził, że mu jest o wiele trudniej, a w prawdziwe trudności wpadł zarabiając dwa tysiące. Wreszcie, kiedy doszedł do trzech tysięcy, zaczął sobie znowu dawać dobrze radę i ujął swoje doświadczenia w następujący sposób: „Do pięciuset marek miesięcznie wszystko idzie dobrze, ale między pięciuset i trzema tysiącami panuje prawdziwa nędza”. Kinkel nie zorientował się nawet, co wyrabia: gadał i gadał z olimpijskim spokojem, paląc swoje grube cygaro, coraz to podnosząc do ust kieliszek z winem, aż prałat Sommerwild, duchowny doradca Koła, zaczął się niepokoić i podsunął mu nowy temat. Zdaje mi się, że rzucił hasło „reakcja” i od razu złapał nim Kinkeła na wędkę. Kinkel połknął przynętę i wściekły urwał wpół słowa swój wywód o tym, że samochód za dwanaście tysięcy jest tańszy niż samochód za cztery i pół tysiąca marek, i nawet jego żona, która uwielbia go w sposób żenująco bezkrytyczny, odetchnęła z ulgą.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *