stosunek przerywany
Mój stosunek do Małych lisów Bargielskiej okazał się przerywany. (Kiedy wreszcie przeczytałem te 100 stron, dodałbym słówko „immanentnie”: immanentnie przerywany, w sensie jakiejś fatumistycznej konieczności; takmusiałobyć.)
zdechły pies
Najsampierw powieszę dużego zdechłego psa na redakcji dwutygodnika.com, która zamieściła najgorszy z możliwych fragment książki, a ja go niebacznie przeczytałem. Ten fragment jest taki, jakby z kryminału wybrano scenę odsłaniającą „kto zabił”, a potem – na domiar złego – okazuje się, że całość, z której fragment pochodzi, wcale nie jest kryminałem. Podwójna krzywda. (Nie dam linka, bo to lektura szkodliwa.)
czytelnicza niepewność
Podzieliłem się tą czytelniczą niepewnością i rozczarowaniem z paroma osobami, z których jedna chętnie się nie zgodziła (ta osoba czytała całość), a druga jeszcze chętniej się zgodziła (nie czytała; jak wiadomo, nieczytanie ustanawia wyższy próg kompetencji do wydawania ocen, co mówię lekko ironicznie, ale bez złośliwości, a teraz, po przeczytaniu tych 100 stron, dodałbym, już zupełnie bez ironii, że czytanie wcale nie ustanawia żadnego progu kompetencji, o czym przekonuje mnie większość recenzji Małych lisów, które – wyjątkowo i wbrew zwyczajowi – przeczytałem przed przystąpieniem do pisania niniejszej blogonoty). Owa ambiwalencja zgodo‐niezgody powstrzymała mnie od zakupu egzemplarza i musiałem czekać, aż swoją robotę wykona fatum i będę mógł [raczej: musiał] położyć łapę na tej konkretnie zadrukowanej wiązce papieru.
dręczenie
I teraz, zaczynając od wrażeń najogólniejszych: to proza dręcząca. Znaczy, ona dręczy. Mam wrażenie, że większość recenzentów też poczuła się dręczona, ale poradzili sobie w większości przez wyparcie, w paru przypadkach przez zbagatelizowanie odczucia dzięki etykietce „kobiecego gadania, ględźby”, a w jednym – dzięki podsumowaniu (nieświadomie, wg mnie, trafnemu), że narratorka Bargielskiej jest „szurnięta”. (Chociaż wg mnie jest jeszcze gorzej, o czym za chwilę.)
Oczywiście pytanie: czym (dręczy)? Czym się da – oto, wbrew pozorom, przemyślana odpowiedź. Jak to jest (przede wszystkim), że pojedyncze zdanie jest mistrzowskie, kilka sąsiadujących zdań budzi (całkiem często) reakcję typu „no, genialne!”, a całość za cholerę nie jest genialna, nie jest – właśnie jako całość – mistrzowska?
mikromistrzostwo
To, jak autorka potrafi kilkoma słowami na przestrzeni kilkunastu celnie, bez wysiłku (tak się zdaje), w sposób absolutny kontrolować proporcję między powiedzianym a tym, co ma być przywołane (do wnętrza czytelniczego łba) – to budzi szacunek. Nikt piszący po polsku nie ma aż takiej kontroli nad słowem na poziomie „mikro” (może z jednym wyjątkiem; poczekajcie na postscriptum). Łatwo to zbagatelizować, właśnie przez wspomnianą „bezwysiłkowość”. Ale – wyznaję – zamierzam kupić tę książkę i czytać ją ponownie, w małych dawkach, żeby przyglądać się („przez lupę”) tej literackiej robocie.
„chcę jeść treść”, zeznał teść
Treść to inna sprawa.
Uogólniona narratorka Bargielskiej (ależ oczywiście, że scalam Agnieszkę i Magdę w jedną nad-postać) nie jest po prostu „szurnięta”. Wrażenia (dręczącego) totalnej obcości („marsjańskości”) nie da się złożyć na karb płci/genderu (że niby to takie ostre kobietystyczne pisanie); to byłoby za łatwe. Moim zdaniem to postać głęboko socjopatyczna, rozpięta między miodem autokreacji a dziegciem dziedzictwa.
socjopatia
Socjopatia polega tu na tym, że prawdziwie realne pozostają symbole (z prywatnej kolekcji obrazów, skojarzeń, zwłaszcza snów), one podtrzymują jeszcze kontakt osoby z „międzyludzkim”, ale już nie ze „społecznym”: rzeczywistość społeczna istnieje u J.B. jedynie jako kalka językowa, zdeformowana, groteskowa, bez wagi i znaczenia (no i, odnotujmy, bardzo śmieszna). Do wnętrza tego stworzonego w ramach autokreacji mikrokosmosu rzeczywistość pozabiologiczna dociera jedynie za pośrednictwem historii osobistych, opowiadanych przez osoby obce i mniej obce (wszyscy są zasadniczo obcy). Można się jeszcze zastanawiać nad kluczem, według którego te a te historie przedostają się półosmotycznie do wnętrza, a inne (tych nigdy nie poznamy) zatrzymane zostają na granicy błony międzymonadycznej. Pobieżna hipoteza jest taka, że klucz ten ma charakter egotyczny.
krople miodu
Dlaczego miód? Dlatego, że to właśnie dzięki autokreacji uogólniona narratorka jeszcze funkcjonuje (ze światem i ze sobą samą); dzięki codziennej robocie nad odnawianiem ważności „żółtych papierów”. Kokietuje tym, na rzecz tego konfabuluje, w tej sprawie pracuje nad autoprezentacją („trochę szalona, ale przecież...”), tu się rozgrywa gra o wolność, między zobowiązaniami odpowiedzialności a nieusuwalną potrzebą „ekscesu” [przekroczenia]. Wszyscy trochę tak robimy, uogólniona narratorka J.B. jest koncentratem tych procesów, podobnie jak jej proza jest koncentratem „zwykłej” (powiedzmy: mimetycznej) prozy.
beczka dziegciu
Ale dziegieć. Bo z tym wszystkim, co powiedziano wyżej, całe niezmierzone obszary (potencjalnej) wolności pozostają w praktycznie niekontestowanej dzierżawie dziedzictwa, którego książkowym symbolem jest spór o trzy metry miedzy, prowadzony między spadkobiercami dziadka a spadkobierczyniami bratanka dziadka. To dziedzictwo obejmuje oczywistość katolicyzmu, oczywistość szkół prowadzonych przez zakonnice, oczywistość [patriarchalnej] kultury, oczywistość konieczności religijnego pokolorowania dylematów egzystencjalnych; tropiciel tego (takiego) bagażu będzie miał co robić mimo nikłej objętości książki. To przez tę furtę dziedzictwa wjeżdża na krzywy ryj przedgląd [przedustanowiony pogląd] o „szczepionki to rtęć, a rtęć to autyzm”.
dziedzictwo
Dziedzictwo uwiera, dziedzictwo boli. Wiemy na pewno, że uogólniona narratorka jest świadoma istnienia problemu – passus o „dziedzictwie pedeef” jest jednym z bardziej spektakularnych fragmentów książki – ale na tym się bodaj kończy. Owszem, mamy pewność, że wspomniany pobieżną hipotezą klucz egotyczny przepuszcza w pierwszej kolejności historie o (zagrożonym) macierzyństwie, ale tyle w tym (samo)świadomości, co w innych, powiedzmy, tropizmach, których smaczne opisy nie składają się na nic o wymiarze ponadjednostkowym (no bo socjopatia, co się dziwić), chyba że w umyśle czytelnika.
for she’s a jolly good fellow
Tak, to dręcząca książeczka. A nie jest mistrzowska po całości, bo – tak mi się wydaje – nie jest świadoma tego, czym dręczy i w jakiej sprawie. Może gdy autorka przekroczy czterdziestkę itd.
ps
PS Drugą osobą, która w polszczyźnie przejawia podobny, graniczący z geniuszem poziom kontroli nad słowem, jest (trochę niedoceniana; „trochę” to bezczelny eufemizm) Tamara Bołdak‐Janowska.
-
I kupił Pan? Czytał znowu?
-
I jak ponowna lektura? Warto się dręczyć? Pytam, bo jestem na kupnie (kwota szalona, od 5 do 7,5)
-
Dzięki ogromne. Za ostrzeżenie i zachęcenie. Bargielską zainteresowałem się po niedawnym wywiadzie z Jarniewiczem, ale z tego co wyszperałem, jest on jakby jej wyznawcą, więc trzeba było zasięgnąć bardziej wyważonej opinii, a że po latach, tym lepiej. Tak w ogóle Jarniewicz wymieniał obok J.B dość kanoniczną parę: Witkowskiego i Masłowską. Muzyczni buntownicy często mają wczesny szczyt formy, ta dwójka, a może i cała trójka zdaje się zaliczać podobny scenariusz. Co zrobić, zaryzykuję.
PS „Obsoletki się zestarzeją” – pun intended?
6 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2013/04/male-lisy/trackback/