Obejrzałem wczoraj Lektora (The Reader) Daldry’ego z Winslet, Fiennesem i (młodym) Krossem. Za niechodzenie do kina płaci się trzykwartałowym opóźnieniem, z drugiej strony – sporo już gotowych tekstów w sieci, można sobie poczytać, co sądzą inni.
Przy tych lekturach wzruszyłem się dwa razy. Michał Oleszczyk napisał:
Hanna Schmitz była dozorczynią w obozie koncentracyjnym i oto na oczach dawnego kochanka jest sądzona za swoje winy.
Albo ma specyficzny stosunek do „raz‐napisanego‐i‐niech‐zostanie” (pomyłkę przypisujacą Krossowi 28, a nie 18 lat, też zostawił; tę przynajmniej w komentarzach sprostowano), albo też kogoś, kto się przedstawia jako krytyk filmowy („Kino”) i autor książki o Terence Daviesie, trzeba jednak skrzętnie omijać.
Tadeusz Sobolewski natomiast, krytyk niewątpliwy, w tekście Esesmanka, moja miłość ponownie (bo wcześniej tutaj) przywołuje „chrześcijańskie sumienie” jako motyw postawy i decyzji Michaela (Fiennes):
„Lektor” Daldry’ego jest prowokacją. Każe nam – lub inaczej: pozwala – przejąć się postacią oprawcy i asystować w obronie resztek jego człowieczeństwa. Czy stoi za tym moralny relatywizm, czy przeciwnie – potrzeba chrześcijańskiego sumienia?
Bez wzruszenia za to przeczytałem dwie recenzje negatywne, autorstwa osób związanych z „Krytyką Polityczną”: Jakuba Majmurka i Joanny Ostrowskiej (kolejność wg malejącej hm, rozległości intelektualnej). Ci państwo też nie dają się łatwo wzruszyć.
A z trzeciej strony, trzykwartałowe opóźnienie – chyba również ze względu na obfitość już zaistniałych tekstów – tłumi potrzebę wypowiedzi własnej. Bo i po co mnożyć.
Tak czy inaczej, nie miałem najmniejszego problemu z obejrzeniem filmu do końca, choć projekcja zakończyła się grubo po 3 w nocy.
-
Uwaga, bedzie spojler.
„Lektor” strasznie mnie zdenerwowal, wlasnie dlatego ze ze smiertelna powaga oczekuje ze wzruszymy sie ciezkim losem esesmanki – otoz ta nieszczesna kobieta jest niepismienna! Co za nieszczescie – co za ogrom cierpienia! I kocha literature – wiec, dzieki Bogu, jest czlowiekiem, uff. To dobrze, ze nawet esesmani sa ludzmi, to takie humanistyczne, itd. itd. I dzieki Bogu mlody Niemiec z pierwszego powojennego pokolenia moze jedna reka zachowac ten humanizm oprawcow, a druga odrzucic ich zbrodnie.
Gniot.
-
@von HF:
Byłbym ostrożny z kategorycznymi sądami. Bo „Vorleser” to przede wszystkim doskonała powieść Bernharda Schlinka, z dość licznymi warstwami interpretacyjnymi – a dopiero gdzieś daleko za taborami amerykańska adaptacja dokonana na potrzeby amerykańskiego widza przez Davida Hare. Powieść ma charakter intelektualnej prowokacji i dopuszcza szereg sposobów odczytania. Adaptacja to w tym wypadku kalecząca redukcja. Schlink dobry jest.
-
@ telemach:
Powiesci nie znam, wypowiadalem sie – owszem, kategorycznie – wylacznie na temat filmu.
-
nameste: też słyszałem/czytałem, że ciąg narracyjny został oddany wiernie. Nic nie opuszczone. Okaleczenie polegać ma (rzekomo) na tym, że ta książka to w zasadzie ukryty w opowiedzianej historii traktat filozo‐jurystyczny (Schlink jest teoretykiem prawa – publikuje i naucza) z licznymi wycieczkami w etykę. Ciąg zdarzeń jest jedynie pretekstem do rozważań, trampoliną. Opowiedziane jest to z subiektywnej perspektywy narratora (a nie jako jego retrospektywne wspomnienia – co zmienia narratora na wszystkowiedzącego), on nie wie co go spotka. I tak to się w cudownym rytmie plecie. Historia zredukowana do (oryginalny cytat) „nazi‐porno z ambicjami na Oskara” zgubiła to co bardzo trudne, o ile nie niemożliwe do przeniesienia na ekran.
Tyle wiedzy z drugiej ręki. Może mi się uda jutro ściągnąć film – wtedy chętnie. Dasz radę przeczytać książkę? Cienka (w zasadzie) jest. Bo jeśli ja nie dam rady filmu, a ty książki – to możemy raczej tylko (bez ośmieszania się) o styku mojego wewogle z Twoim wewogle. Co też może być przyjemne. Ale wiesz.
-
Książkę czytałem zaraz, jak się ukazała po angielsku (polecił mi ją znajomy Anglik), więc lata temu. Film oglądałem w zeszłym roku. Wydawał mi się dość wierną adaptacją. Nieuniknione jest to, że w filmie nie da się wszystkiego przedstawić (jak mawiał szczur do szczura jedząc taśmę w filmotece: Wiesz, książka była lepsza), jakieś warstwy umkną. Nie da się odtworzyć w pełni dialogu wewnętrznego głównego bohatera. Inaczej sobie też wyobrażałem Hannę. Winslet – samą swoją fizycznością, zmysłowością – wniosła coś, co czytając książkę wyobrażałem sobie inaczej.
-
Jakim cudem bohaterka mogła się uchować ze swoim analfabetyzmem aż do połowy lat sześćdziesiątych?
Dobre pytanie, dla mnie był to również interesujący aspekt. Odpowiedz znajdziesz utaj:
http://www.shortnews.de/start.cfm?id=771736 (ger)
( W skrócie: 4 miliony analfabetów w roku 2009. Oznacza to w przeliczeniu na ludność w wieku produkcyjnym, że mniej więcej co 12ty Niemiec nie potrafi czytać). W okresie bezpośrednio powojennym odsetek (chyba) był większy. Ilość zawodów i czynności gdzie można było się jakoś przesmyknąć – też. Z drugiej strony pojawił się po 1960 roku nowy rodzaj analfabetyzmu jako rezultat migracji:
http://www.lewrockwell.com/barnhart/barnhart42.html (engl)
Według oficjalnych (współczesnych) statystyk fundacji d/s zwalczania analfabetyzmu (całkowitych) analfabetów w Niemczech jest 4 miliony. Wiki podaje natomiast 0,6% analfabetów (odsetek dorosłych) i pomiędzy 6,5–11,2% tz. analfabetów fukcjonalnych. Duży problem. Przechodzą przez życie za pomocą rodziny, znajomych, jakoś przechodzą. I nie jest to jedynie analfabetyzm wtórny, najwidoczniej da się jakoś z tym żyć.Nie jest to wbrew pozorom zjawisko nowe. Ale w jakiś sposób zrozumiałe. Mnie w Niemczech (gdy zacząłem w nich żyć) zdziwiło ile rzeczy (w porównaniu z Polską) można było załatwić na telefon, lub wyjaśniając urzędnikowi w prostych słowach o co ci chodzi. On załatwiał wszystko za petenta. W takim świecie można.
Tak że tego w zasadzie nie trzeba wyjaśniać. Problem na trwałe zakotwiczony w świadomości ogółu i podnoszony z dużą regularnością w mediach.
A swoją drogą interesujące jak to (obecnie) wgląda w Polsce. 20 lat po zejściu PRLu
-
W kwestii analfabetyzmu głównej bohaterki. Hanna była – jeśli dobrze pamiętam – Niemką z Siedmiogrodu. Prostą dziewczyną, pochodzącą gdzieś z rumuńskiej wsi. Wydaje mi się, że przez lata wypracowała metody radzenia sobie – ukrywania analfabetyzmu. To przecież jedna z kluczowych kwestii w książce. Hanna woli przyjąć na siebie całą winę w procesie, żeby nie przyznać się do tej słabości. Wcześniej wybiera „pracę” w komando – z tych samych powodów.
-
@ nameste:
Trudno mi powiedzieć, czy Hanna „uchowałaby” się rzeczywiście w takim kommando. Ona nie pełniła tam przecież żadnej kluczowej roli. Później, podczas procesu pozostałe oskarżone zrzuciły na nią winę. Wyobrażam sobie, że podczas wojny, szczególnie w ostatniej jej fazie, kiedy wojska niemieckie były w odwrocie, pisanie raportów było sprawą drugorzędną. Hanna musiała też wyrobić w sobie zdolność unikania sytuacji, w których jej przypadłość mogłaby wyjść na jaw.Kwestia innego wyobrażenia sobie postaci książkowej to oczywista oczywistość :) Nie rozwinąłem tego, bo nie chciałem dosztukowywać teraz swojego wrażenia na potrzeby wypowiedzi. Mam niejasne wspomnienie, że Hanna była w książce mniej zmysłowa. Biła z niej surowość, która zawarta była w całym jej mieszkaniu, zapachu, o którym – wydaje mi się – wspominał narrator.
-
nameste :
Jeśli dobrze pamiętam, w filmie pada data 1943 (Hanna robotnica w jakichś zakładach Siemensa zgłasza się do SS), to BTW rok urodzenia Michaela.
To prawda. Jakoś w pamięci pozostał mi tylko fragment dotyczący samego marszu śmierci i o ten okres mi chodziło. Nie pamiętałem już, że jej służba zaczęła się wcześniej. W książce (w wersji, którą posiadam) wygląda to tak:
[...] she was born on 21 October in 1922, near Hermannstadt (Sybin w Rumunii) [...]. Yes, she had worked at Siemens in Berlin and had joined the SS in the autumn of 1943. 'You enrolled voluntarily?' 'Yes.' 'Why?' Hanna did not answer. 'Is it true that you joined the SS even though Siemens had offered you a job as a foreman?'
nameste :
Nie, nie, nie szło mi o eksplorowanie oczywistości. Raczej o to, że twórcy filmu przekroczyli wyborem gwiazdy (poprzednia kandydatura: Nicole Kidman, Winslet dostała tę rolę, bo Kidman była w ciąży i nie mogła grać) poziom hm, niezwykłości bohaterki. Ciągle krążę wokół możliwej (i dość mocnej) interpretacji, takiej właśnie, która poniekąd usprawiedliwia kategoryczny osąd vHF.
Też miałem wrażenie, że obsadzenie hollywoodzkiej gwiazdy w tej roli jest nadmiarowe.
Oto, jak opisuje Hannę autor:
High forhead, high cheekbones, pale blue eyes, full lips that formed a perfect curve without any indentation, square chin. A broad‐planed, strong, womanly face. I know that I found it beautiful. But I cannot recapture its beauty.
Jakoś nie odnajduję w tym opisie delikatności, którą widzę w Winslet. To jednak kwestia subiektywnej oceny.
Jeśli chodzi o kategoryczność sądu vHF, to nie miałem poczucia – czytając książkę i oglądając film, że jestem zachęcany do użalania się nad biedną esesmanką. Niemniej zastanawiałem się, czy nie pojawiłaby się u mnie taka myśl, gdybym znał tylko film. -
nameste: Sobolewski powątpiewa i coś w tym jest. Jego prawo. Analfabetyzm (w książce) jest swoistym kluczem, pojawia się wielokrotnie jako (zrozumiałe dopiero później) wytłumaczenie rozmaitych zakrętów jej biografii. Hanna urodziła się w 1922 roku. Zaczęła pracę u Siemensa jako prosta robotnica w 1939 (czyli mając 17 lat). W 1940 roku wstępuje do SS (bo zaproponowano jej awans – a ten wymagał umiejętności czytania i pisania). W obozie wykorzystuje swoją pozycję aby zmuszać więźniarki do czytania jej (wysyła je na śmierć z obawy aby jej tajemnica nie wyszła na jaw), w jej związku z Michaelem dochodzi do (jej) obrzydliwego wybuchu przemocy gdy M. pozostawia jej karteluszek z wiadomością. Odbiera to jako atak. Znika z życia Michaela bo znów musi porzucić pracę – zaproponowano jej udział w szkoleniu, a to byłaby katastrofa. W końcu w czasie procesu nie może korygować w trakcie zeznań zawartości aktu oskarżenia ponieważ uprzednio podpisała (sic!) protokół własnych zeznań, którego nie była w stanie przeczytać. Na koniec bierze winę innych na siebie aby uniknąć analizy grafologicznej sprawozdania będącego dowodem w sprawie (jest ważne).
Tyle znalazłem/pamiętam.
Aby jakoś zaksięgować te książkę trzeba przypomnieć powojenne losy Niemiec naznaczone niekończącą się debatą „jak to wszystko było możliwe?” Począwszy od lat 60tych każde nowe pokolenie ją rozpoczynało. W głowie każdego niemieckiego intelektualisty w jakimś momencie pojawiało się pytanie i niewypowiedziana prośba o psychologiczny portret „tych bestii” . Portret, który pozwoliłby odnaleźć odpowiedź na (niewypowiedziane) nurtujące pytanie: czy mi to też może się „przydarzyć”?
Schlink wymyślił to w ten sposób, że(by) wstyd był (w tym konkretnym przypadku) motorem wszelkich działań (włącznie z okrucieństwem). Oparł się (dał się zainspirować?) na kazuistyce z innych procesów karnych (gdzie starannie ukrywany analfabetyzm oskarżonych jednak wylazł). Połączył to z procesami dozorców/dozorczyń w obozach zagłady. W ten sposób zaprasza czytelnika do tańca sugerując możliwość trywialnych (ukrytych) powodów niepojętego okrucieństwa. Daje linkę zbaraniałym i pozbawionym możliwości zrozumienia potomkom i spadkobiercom zbrodniarzy, linkę której mogą się złapać, nie próbując jednocześnie samemu tłumaczyć i usprawiedliwiać. Zgrabne i zostało docenione w przekładzie na 35 języków. Jemu ten analfabetyzm był potrzebny. Kupiono mu to, bo co rusz media (niemieckie) donoszą o podobnych przypadkach (wieńczonego wieloletnim sukcesem) ukrywania przypadłości. Z książki można odnieść wrażenie że jej analfabetyzm nie był stuprocentowy (podpisać się potrafiła, dawała sobie (najwidoczniej – patrz praca jako konduktorka) radę z cyframi.
Jak się czyta książkę (szczególnie w Niemczech) – to kwestia wiarygodności się jakoś nie naprzykrza. Ani też (biorąc pod uwagę, że Schlink jest przedstawicielem pokolenia które zjadło zęby na rozliczaniu rodziców z faszyzmu) nikomu nie przyszła by do głowy taka interpretacja jaką na wejściu zaserwował vHF.
-
nameste: podtrzymuję. Bo kawał doskonałego rzemiosła językowego (w pierwszym rzędzie). Bo nieczęsto osiągalna gęstość narracji mimo pozornej prostoty. Bo niezłe trafienie w emocje potencjalnego czytelnika bez trywializacji i chodzenia utartymi ścieżkami. To nie jest moralitet, to jest zaproszenie do zdziwienia i pomyślenia nad własną interpretacją. Dla mnie kolejny (literacki) przyczynek do rozważań nad banalnością powodów zła. Coś na co Arendt potrzebowała wielu słów pojawia się tutaj niespodziewanie wyzierając spoza opowieści która się opowiada.
Ale może masz rację, może rzeczywiście skontrowałem w pierwszym odruchu dodając trochę na wyrost pochwał. Ja cenię Schlinka za wszechstronność, za to np. co (w mistrzowski sposób) zrobił z powieści kryminalnej. Udało mu się tam parę rzeczy, nie wiem jednak czy oparte (głównie) na zabawie językiem perypetie komisarza o nazwisku Selbst są przetłumaczalne. Mnie (kiedyś tam) urzekły. Od tego czasu widzę że (z dużym powodzeniem) próbuje czegoś nowego.
-
Recenzję Majmurka przeczytałem z dużym niesmakiem. Jeśli za recenzję adaptacji filmowej powszechnie znanego (bo tak jest) dzieła literackiego zabiera się ktoś kto (ewidentnie) tego dzieła nie zna i zamiast tego wymachuje Horkheimerem i Adorno to robi się strasznie. Reżyser nie jest autorem tej historii. Reżyser jest autorem sukcesu kasowego w oparciu o nazwiska gwiazd. Być może pokaleczył i uprościł – ale na jakiej podstawie Majmurek to ocenia? I czego oczekuje od amerykańskiego reżysera? I kogo ma na myśli pisząc o pokoleniu 68 roku? ? Winslet? Daldryego? Stephena Hare? Amerykańskich producentów (Minghella/Pollack/Morris)? Te rozważania na temat dyskursu (z przeszłością) w kulturze europejskiej na podstawie anglosaskiej produkcji filmowej nieuchronnie musi prowadzić do „jumping to conclusions”. I prowadzi.
Można naturalnie oceniać zalety i wady homerowskiej Iliady na podstawie filmu Petersena, twierdząc że jej bohaterowie Orlando Bloom i Brad Pitt są papierowi i nie przekonują. A w ogóle to cała ta historia jakaś pokręcona, o co oni się naparzają? O babę? A baba w dodatku przedstawiona tradycyjnie z pominięciem dorobku genderowych badań XX‐wiecznych. Co za kicz. Trója dla tych Greków.
-
Ale nie wiem, czy będzie okazja (i czy jest sens) drążyć to dalej: w końcu co nieco zostało już wyżej powiedziane
Ja też nie wiem. Mnie nadal jednak wpienia zjawisko brania się za pisanie recenzji adaptacji filmowej książki bez jej znajomości. Jest to osłabiające. A mój film jeszcze nie przyszedł. Skandal.
-
telemach:
Ja też nie wiem. Mnie nadal jednak wpienia zjawisko brania się za pisanie recenzji adaptacji filmowej książki bez jej znajomości. Jest to osłabiające.
Dlaczego? Czy z zalozenia adaptacja ma byc „companion piece”? Tylko przyczynkiem do dyskusji a nie samowystarczalnym Dzielem?
Co innego, rzecz jasna, kiedy recenzent sam bierze sie za kontekst, wtedy ma obowiazek wiedziec o czym mowi (jak zawsze zreszta).
-
@von Humboldt Fleischer :
bo wychodzą rzeczy rozweselające. Adaptacja to jednak adaptacja. Nie może się odżegnywać od pierwowzoru, bo buduje na sukcesie czytelniczym pierwotnego wątku narracyjnego. To autor (książki) wymyślił historię i jej przesłanie. Ignorowanie tego faktu przez recenzenta (nie mówię o widzu, nie) jest osłabiające bo dowodzi braku kwalifikacji. jeśli ktoś rozwodzi się w szacie fachowca nad namalowanymi przez Duchampa wąsami, to zakładam, że widział jednak oryginał Leonarda.Chyba że reżyser dokonuje wolty i opowiada zupełnie własną historię. Tylko po co wówczas zachowuje tytuł oryginału i nazywa to adaptacją?
-
@ telemach:
O ile w przypadku „Lektora” prawdopodobnie masz racje, to w ogolnym przypadku sie nie zgadzam, z tej przyczyny, do ktorej nawiazalem wyzej: uwazam ze film, jako dzielo sztuki, broni lub pograza sie sam. -
von Humboldt Fleischer :
uwazam ze film, jako dzielo sztuki, broni lub pograza sie sam.
Zgoda. Film tak. Musi obronić się w oczach widza. Ja jednak piszę nie o filmie, lecz o krytyku który w tym wypadku się pogrąża. Bo czym innym jest film „oparty na” i czym innym „opierający się”. Przykładem pierwszego jest np.„Total Recall” Verhoovena. Jest to z pewnością film zupełnie samodzielny, a nie adaptacja literackiego pierwowzoru Dicka. Reżyser i scenarzyści są też słusznie uważani za twórców filmu, film się oddalił w sposób zamierzony od „We Can Remember It for You Wholesale”, krótkiego raczej opowiadania Dicka. Zaadaptowano nie utwór literacki lecz pomysł autora dając temu wyraz poprzez nadanie utworowi innego tytułu a zatem innej tożsamości.
Weźmy jednak da odmiany sześć ekranizacji Pride and Prejudice Jane Austin. Wszystkie zostały mniej lub bardziej zjechane bo musząc się zmierzyć z pierwowzorem – skazane były na sromotną klęskę. A zmierzyć się musiały skoro „zostają urodzone” z obietnicą bycia ekranizacją powszechnie znanej powieści. Krytyk nie miał wyjścia – musiał porównywać. A reżyser był rozliczany ze stopnia wierności oryginałowi.
„lektor” należy (wobec faktu że się opiera i ma ambicje bycia ekranizacją) do tej samej kategorii co Duma i Uprzedzenie. A krytyk, który ignoruje ten fakt i przez lenistwo zapomina się zapoznać z oryginałem – rozczarowuje. -
@ telemach:
Pelna zgoda: taki podzial filmow jest sensowny i „Lektor” z pewnoscia nalezy do drugiej kategorii. Zaprotestowalem, bo tego rozroznienia w Twoim komentarzu z 0:30 zabraklo. -
Nie zrozumiałem tego filmu, choć widziałem dwa razy. Wątek zwolnienia z odpowiedzialności trybiku, który nie rozumie (?) zła („nie mogłyśmy otworzyć drzwi, bo miałyśmy je pilnować”) albo w nim osobiście nie uczestniczy (mam kolegę Berlińczyka, który chwali się, że jakiś stryjeczny pradziadek brał udział w zamachu na Hitlera etc. – rozmowa jak z House’a: „Dzięki ci Boże” – „Przypomnijmy kto cię w to gówno wpakował”; a pozostali członkowie bliższej i dalszej rodziny „nic nie wiedzieli”, wiec też niewinni) to ta sama historia samorozgrzeszenia. Interesujący, ale nierozwinięty, wydał mi się wątek zniszczonej empatii bohatera – żadnych przyjaciół, porzucona córka, porzucona żona – jedyną bliską (choć ona tej więzi nie czuje) jest dziewczynka z obozu („kazała nam sobie czytać”), gdy się spotykają. Zrównanie ofiar Hanny oczywiście tandeta i fałsz; ciekawe jest natomiast pytanie jakoś tam osadzone w realiach powojennych Niemiec – moja kochanka była w SS, co ta wiedza robi ze mną?
-
@babilas:
Pośpieszne niechlujstwo, na które sobie ostatnio w komentarzach pozwalam – jest również w moich oczach karygodne. Prawdopodobnie najwyższy czas przestać (wszędzie) strzępić dziób i porządnie się dla odmiany przespać.
34 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/01/lektor/trackback/