Te akronimy zalały telewizje na całym świecie. CSI, Crime Scene Investigation. Oryginalny serial, CSI: Las Vegas ma wdzięk, nawet jeśli czasem przynudza. Las Vegas jest bardzo medialne, nic dziwnego więc, że eksplorując przeszłość i osobliwości stolicy rozrywki, twórcy pozwalają sobie nawet na autoironię. Z drugiej strony, to najmroczniejszy z nich.
Z dwóch spin‐offów tylko jeden jest godny uwagi. CSI: New York ma bohaterów z życiem wewnętrznym, towarzyskim i erotycznym; pomysły na intrygę bywają oryginalne, a podszewka z klimatów irlandzko‐włosko‐żydowskich, nowojorskich, dodaje głębi tłu. A, zapomniałbym, jest też Greczynka. Big Apple.
Kompletną katastrofą jest natomiast ostatni z trzech, CSI: Miami. Ma kolorystykę, dramaturgię i bohaterów z południowoamerykańskiej telenoweli. Kryptomacho Horatio (no bo kto zgadłby z samego wyglądu, że to taki twardziel) wyrabia kilkaset procent normy w spoglądaniu spode łba, zdejmowaniu i zakładaniu okularów przeciwsłonecznych (raczej zbędnych, skoro w tym serialu cały świat jest przesłonięty dwukolorowymi szkłami). No i mruczeniu powalających one‐linerów.
Miami przoduje także w dziedzinie cudów laboratoryjnych. We wszystkich trzech CSI laboratoria są wyposażone na poziomie SF, wyniki badania DNA dostaje się niemal przed włożeniem próbki do Maszyny Rozpoznającej itp. Ale w dwóch pierwszych serialach działa także inteligencja analityków, gdy tymczasem miamijczycy, cóż, ładnie wyglądają (nie licząc Horatia o aparycji rudego milicjanta z Soczi), ale poza tym...
Gdy idzie natomiast o socjologię, o typowość zbrodni, o jej zakorzenienie w rzeczywistości rzeczywistej (a nie w sztambuchach scenarzystów), wszystkie trzy seriale są dość księżycowe (no, może oryginalny Las Vegas najmniej, zapewne stąd to wrażenie, że sama sceneria miasta kasyn jest księżycowa). Kolejny przyczynek do sensu poznawania świata przez pryzmat seriali amerykańskich.
Co wychodzi szczególnie w porównaniach. Brytyjski Silent Witness [Milczący świadek] to „kostnicza odmiana” gatunku (reprezentowana również np. przez dziejący się w Bostonie serial Crossing Jordan). O dziwo, patologowie w brytyjskim serialu nie siedzą wyłącznie w kostnicach, poza badaniem miejsca zbrodni i zabezpieczaniem śladów angażują się – powiedzmy – społecznie, wchodzą w środowiska, w których popełniono przestępstwa, przyglądają im się z bliska itd. Technika laboratoryjna nie jest księżycowa (DNA – od kilku dni do dwóch tygodni), tempo jest znacznie wolniejsze, za to odczucie realizmu – o rząd wielkości mocniejsze. Jakość też.
Zupełnie popieprzonym podgatunkiem są natomiast seriale inwestygacyjne poświęcone propagandzie armii (zwłaszcza: marynarki) Stanów Zjednoczonych, jak choćby JAG i jego spin‐off – NCIS. Kto widział jeden odcinek, ten widział je wszystkie.
-
Miami obejrzałem dwa odcinki (pierwszy i jakiś jeden z ostatnich, bo był cross‐over). No że totalne dno, to nie ma co mówić nawet, ale chodzi mi o tę technologie. Bo jeżeli w Miami jest nawet jeszcze bardziej fantastyczna, niż w NY, to do licha, co oni tam mają? NY ma totalnie wszystko, od czytania napisów na księżycu przez hackowanie przez second lify, aż po wchodzenie do hologramowej wątroby 3d ofiary i oglądanie z bliska ran, jak pod mikroskopem. Wiec serio. Lasery? Roboty i lasery?
-
aa, i dla nieznajacych: kiedy ten księżyc to niby egzegeracja, to 3d wątroba for real.
-
a ja najbardziej lubiłam właśnie CSI Miami :)
-
Ciekawe. CSI praktycznie rzecz biorąc nie znam. Mam jakieś mgliste wspomnienia innej rzeczywistości: sterylności i nowoczesności wnętrz, bohaterów i ich wnętrz – wydawało mi się – również. Ale – sądząc z Twojego opisu – może oglądałem akurat CSI Miami. Kiedy to się porówna z Pitbullem. Nie ma co porównywać. Ale fajnie, że napisałeś coś o lżejszej muzie. Pozdrawiam. Ezyr®
-
I proszę wybacz końcowe pozdrowienia, dopiero teraz przeczytałem Twoją prośbę, aby się od nich powstrzymywać.
-
dlaczego lubiłam? bo czekałam na to horacjańskie wyblakłe łypnięcie spod czarnych okularów i apoftegmat rzucony od niechcenia ;-) No i ekipa Miami była chyba najsympatyczniejsza :) Takie to moje spostrzeżenia bezrefleksyjnego zjadacza seriali :)
-
W sprawie CSI Miami polecam:
-
@ kwik:
Nie. Ale dowcipow nie wypada tlumaczyc.
-
nameste :
@ babilas:
Wiedziałem, że ryzykuję, hm, i że teraz niektórzy spluną trzykrotnie przez lewe ramię i Odejdą, By Nigdy Nie Wrócić [*]. Ale tak, zdarza mi się oglądać. Przeczytałem też w życiu kilka harlekinów.
Popkultura jest ciekawa, choćby w sensie mitologii (ideologii), które propaguje. Z najgłupszego serialu można się czegoś (niekoniecznie oczywistego) dowiedzieć.
[*] choć przecież było to względnie oczywiste po blogonocie o Housie
To nie tak, że zaraz będę pluć i odchodzić ku widnokręgu. W ogóle nie będę. I ja doceniam popkulturę jako aparat trawienny mitologii i ideologii – choć oczywiście inny pogląd na rolę aparatu trawiennego ma dietetyk a inny proktolog. Zaprzyjaźnieni filmoznawcy oglądają godzinami a potem publikują na kilogramy (np. polecam – http://openlibrary.org/b/OL20100030M/Niedyskretny_urok_kiczu). Więc nie potępiam, bo wszystko przecież zwierciadłem epoki.
W „domu w mieście” przestaliśmy oglądać telewizję pewno gdzieś w połowie lat 90. Znaczy mebel stał i kurzył się, ale w użytkowaniu nie był. Jak budowaliśmy „dom nad jeziorem” to po prostu usankcjonowaliśmy stan faktyczny i nie przewidzieliśmy miejsca. Wszystko, co może być dla nas ciekawego w telewizorze, pojawia się i tak wcześniej (informacje) czy później (filmy) w sieci. Więc poniekąd wymieniliśmy jeden duży ekran na kilka mniejszych. A co do harlequinów – czymże jest przeczytanie kilku wobec napisania kilku?
Jeśli więc zdziwiłem się, to tylko sporym nakładem czasu. Ale w końcu nie mój czas, toteż i zdziwienie niezbyt taktowne. Przepraszam. Jeśli obyczaj ostatniego życzenia skazanego na śmierć nadal funkcjonuje pomimo braku skazańców, to ja wybrałbym sobie życzenie obejrzeć wszystkie odcinki „The Bold and the Beautiful”. Ktoś zresztą kiedyś powiedział, że gdyby nadawano ten film (w Polsce bodaj pod tytułem „Moda na sukces”) z napisami w języku rumuńskim, to rumuński stałby się najpopularniejszym językiem w Polsce.
Ktoś kiedyś próbował zarazić mnie Housem i puścił mi kilka odcinków w sytuacji, w której nie mogłem oponować (byłem gościem), tak zapewne jak daje się kandydatowi na narkomana kilka działek na dobry początek. Oglądałem z zaciekawieniem, dopóki nie „złapałem algorytmu”, czy raczej uproszczonego objaśnienia o co chodzi (chromy gbur leczy trudne przypadki). Ja tak miałem z wszystkimi serialami („Czterej pancerni i pies” – Gołas i inni jeżdżą czołgiem; „Daleko od szosy” – Gołas jedzie ciężarówką; „Czarne chmury” – jeżdżą konno, nasi z prawej strony na lewą, elektorscy z lewej na prawą; „Miami Vice” – dobrzy łapią złych), gdzieś tam na poziomie podświadomości odbywała się redukcja i wyplecenie wątku z osnowy. I utrata zainteresowania, bo taki wątek to wtedy wygląda jak całkiem zwyczajna, cienka nitka. Chyba najwięcej kłopotu miałem z „Twin Peaks”, bo najmniej poddawał się temu zabiegowi.
-
Tak, ale... Zauważ, że przykładowy Szekspir opowiada kompletną historię. Ładnych parę godzin mu to gęstym tekstem (na ekranie czy scenie) zabiera, ale zaczyna się i kończy na tym samym posiedzeniu. Od przedstawienia postaci, pozwolenia widzowi (czytelnikowi) na domyślenie się ich motywacji, poprzez zadzierzgnięcie akcji do jej kumulacji i finału. Dlatego, nota bene, kocham krótkie formy, wychodząc z założenia, że doskonałość osiąga się nie wtedy, gdy nie można już niczego dodać, tylko wtedy, gdy nie można już niczego ująć.
Z tego punktu widzenia mój problem z serialami jest – mam nadzieję – prawidłowo iluminowany. Oto więc albo scenarzysta wychodzi z absurdalnego założenia, że opowieść jest na tyle zajmująca, że można ją ciągnąć w nieskończoność, utrzymując to samo napięcie dramatyczne (to w serialach typu „Z jak zawiść”) albo mając już wymyśloną postać tak się do niej przywiązują, że eksploatują ją w niezliczonych itineracjach (zabił nożem, pogrzebaczem, szpikulcem do lodu, bosakiem; pacjent ma afazję, apopleksję, astygmatyzm, aneuryzm – itd przez wszystkie litery alfabetu). Widz wie a priori, że zbrodzienia złapią, a pacjent „ulegnie wyleczeniu” (choć, być może, wpierw wpadnie w śpiączkę albo dostanie sraczki – bo napięcie musi być) a każdy odcinek trwać musi dokładnie 47 minut, bo taki jest format, więc jak nie wychodzi 47 to albo się skróci albo doleje bon‐motów.
Taki mam problem z serialami. Ale nie implikuję zaraz, że wszyscy muszą mieć.
-
@ nameste – racja z tym dziewiętnastym wiekiem, chociaż większość „serialowanych” powieści wychodziła później w pojedynczym wydaniu.
Jeśli chodzi o Heraklesa, to świetny prototyp różnych ulubieńców publiczności (od wszelkich zbawców ludzkości aż do dr House’a). Tak naprawdę, to on miał mnóstwo przygód najprzeróżniejszego typu (od zawadiacko‐mordobijnych po romansowe, i to z obu płciami), a ostatecznie (i ku temu jego losy powoli, ale nieubłaganie, zmierzały) został zaliczony w poczet bogów. Ale TYCH prac – konkretnie pokutnych za zabicie dzieci, a w niektórych wersjach mitu także żony – musiało być 12 i nie mniej ani więcej. Dwunstka była już dla Greków liczbą symboliczną, oznaczającą pewną skończoną całość. Starożytni dzielili rok na 12 miesięcy, z dodawanym co drugi rok nadprogramowym miesiącem obrzędowym.
-
@kwik:
Tak, oczywiście, popiermyliło mi się. Leszek się rozwijał, a Gołas jeździł, absolutnie. To chyba z tamtych czasów i z tego filmu pochodzi „co się martwisz, co się smucisz – ze wsi jesteś, na wieś wrócisz”. Z seriali minionej epoki o problematyce społecznej pamiętam jeszcze „Dyrektorów” czyli wykuwanie etosu aparatczyka. Na usprawiedliwienie mam to, że wtedy były dwa programy telewizji, z czego jeden od 16‐tej.
@nameste:
12 ma znaczenie symboliczne, 47 nie ma. Ale w ogólności to masz rację. Pamiętam, jak się oglądało „Dynastię” i tych nieludzko bogatych i eleganckich Carringtonów (aż mi się nie chce wierzyć, że – jak chce wikipedia – pierwsza emisja w Polsce miała miejsce już po 89 roku, ja to raczej pamiętam oglądane w telewizorze „Rubin” stojącym na meblościance kupionej po znajomości w MHD). Rola edukacyjno – dydaktyczna realizowana była szerokim frontem: sąsiadka zadysponowała sobie na ślub syna u krawcowej „suknię taką jak miała Kristle” w którymś tam odcinku, pojawiły się też nowe trendy w architekturze jednorodzinnej („Iksińscy zbudowali sobie karringtona”). Poza tym publiczność zobaczyła po raz pierwszy na ekranie postać geja przedstawianego nie w sposób groteskowo – komiczny. Pewne nauki zostały przekazane szerokim masom względem znaczenia słowa „konwencja”: otóż jak się aktor znudził to odchodził z serialu i od następnego odcinka tą samą postać grał ktoś inny (niekiedy nawet zupełnie niepodobny) – takich rzeczy jeszcze w Polsce nie było od czasu kiedy nowym Gierkiem został Kania. Na początku widzowie protestowali i słali listy do telewizji polskiej (!), że tamten poprzedni był lepszy, a ten się do niczego nie nadaje i żeby z powrotem zamienić, ale potem przywykli i zrozumieli. Dzięki temu dziś już literalnie każdy w Polsce, jak widzi na płocie napisane „dupa”, to powstrzymuje się od klepnięcia. Więc zalet serialów lekce sobie ważyć nie należy.
-
Temat czyni mnie bezradnym, bo od końca lat 80‐tych mam tak jak Babilasy. Dawanie świadectwa na podstawie fragmentarycznych obserwacji i wiadomości z drugiej ręki byłoby niepoważne. Ograniczę się zatem do stwierdzenia, że znaczenie serialu TV jako elementu integracyjnego z elementami edutainmentu (każdy może coś na ten temat powiedzieć, bo każdy widział i czegoś tam się dowiedział) jest fenomenem kończącym się na Odrze i Nysie. Moje obserwacje w latach 90tych w Niemczech, UK, Francji i Szwajcarii (z tego co wiem podobnie było w Skandynawii, trzeba by sprawdzić) wskazują na to, że serial jako zjawisko masowo – kultowe zdechł ostatecznie wraz z miasteczkiem Twin Peaks. A to było już nieomal 20 lat temu. Serial znikł z krajobrazu masowej percepcji.
W Polsce jest najwyraźniej inaczej. Potwierdziło mi się to gdy nagabywany wielokrotnie w kraju o jakiegoś „doktora. House” postanowiłem sprawdzić o co chodzi. Ku mojemu zdziwieniu chodziło o serial emitowany w Niemczech we wtorki przez RTL, jeden z dwóch tuzinów, problem polegał na tym, że w kręgu moich znajomych nikt o nim nie słyszał. Ktoś tam na jednym z kilkunastu niemieckojęzycznych kanałów ogląda, z pewnością, ale recepcja ma charakter (w przeciwieństwie do Polski) raczej proletariacki. Na temat do rozmowy – raczej się nie nadaje.Dało mi do myślenia. Ciekawe jak jest z tym na wschód od Polski (Ukraina, Białoruś)? Ktoś wie? .
-
Jesli chodzi o Skandynawie ( a przynajmniej Szwecje i Norwegie) to nastapilo zmartchwywstanie serialu a to dzieki temu :
Babilas slusznie zauwazyl moim zdaniem, ze to sie wszystko da strescic w kilku schematach. Ale co poczac, kiedy Wallander budzi sympatyczne uczucia, a do tego Ystad jak Hel po sezonie tak ladnie sfotografowane, a filmy pozbawione zarowno apoftegmatow jak i cudow techniki. Ot, tak po szwedzku jest. I wsiaklam na dobre. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko, ze wszystko obejrzalam na dvd.
-
nameste;
zartowałam, zapomniałam, ze tego nie widac.
rzadko, bo rzadko, ale ogladam telewizor i czesc. Zeby sie dystansowac trzeba wiedziec od czego, nespa? ;-))A Wallander filmowy jest ok dla mnie. Bardziej niz ksiazkowy, ale to inny temat.
-
@kwik:
@nameste:
Chyba jednak nie zostałem zrozumiany (tak jak chciałem). Ani mi gradient kulturowy (rzednący z zachodu na wschód) w głowie (interesujący temat btw, ale z zupełnie innych względów), ani nie odżegnuję się od popkultury, ani nie jestem wrogiem telewizji jako medium. Pisałem o swoich (fragmentarycznych ale bezpośrednich) obserwacjach / spostrzeżeniach, na podstawie tego co widziałem i przeżyłem w czterech krajach w ostatnich 20 latach. Być może obserwowana populacja i interlokutorzy nie byli reprezentatywni. Wykluczyć nie można. Obserwacja pozostaje: z krytykiem teatralnym lub literackim w niemieckim obszarze językowym o Housie sobie nie pogadasz – nie będzie on wiedział o co chodzi. Gdy wyjaśnisz o co chodzi – spojrzy ze zdumieniem (bo do rap‑u, sztuki getta, graffiti itede to już się przekonał i lubi wiedzieć) – TV jest jednak poza obserwacyjnym horyzontem (bo prol i be). Uśmiechnie się bezradnie i do końca nie będziesz wiedział czy ze wstydem czy z politowaniem. Na wymianę poglądów nie licz. Od kultury masowej są kulturyści masowi. On jest od sztuki przez duże G.Istnieje jednak – jak sądzę – (bezsprzeczna) dodatkowa różnica w pojmowaniu telewizji pomiędzy Polską i obszarami poza Odrą. To co widzę od czasu do czasu w Polsce, przypomina mi to co przeżyłem (lata temu) w stanach. Wyznacznikami są m.in. obecność programu telewizyjnego i jego elementów w masowej świadomości. Ale też innego rodzaju smaki: liczba odbiorników TV na gospodarstwo domowe (u nas rośnie, na zaodrzu – przynajmniej w przedziale wykształconym – male – TV w kuchni lub sypialni jest raczej obciachem), ostracyzm w stosunku do odbiornika jako źródła szumu w tle życia rodzinnego, brak akceptacji dla odbiorników w przestrzeni publicznej (TV nie do pomyślenia nigdzie poza wodopojem dla kierowców ciężarówek). W Polsce nie spotkałem się z modą/snobizmem na nieposiadanie skrzynki, wśród (nawet ludzi mediów) w Niemczech np. jest to powszechne. Ci, którzy żyją z TV (moderatorzy, producenci) szczycą się w wywiadach, że ich dzieci wyrastają w otoczeniu wolnym od „tej zarazy”. Co jest w pewien sposób zabawne.
TV, szczególnie prywatna, uchodzi (w oczach intelektualisty ale też mieszczanina z ambicjami) za rozrywkę dla tych, których nie stać (mentalnie, finansowo) na uczestnictwo w tzw. kulturze (w domyśle wysokiej). Na abonament w filharmonii, na zaangażowanie się w robienie muzyki lub teatru (zarówno chóry, muzykowanie rodzinne jak i nauka gry na instrumentach są trwałymi składnikami kultury mieszczańskiej i mają się oho). Na uczestnictwo w wernisażu (wernisaż robi ulubiona kawiarnia, znajomy adwokat, doradca podatkowy, nawet dentysta. Zaraza z tymi wernisażami). Telewizja staje się (w powszechnej percepcji) ostoją samotnych, bezrobotnych, socjalnie niedopasowanych i żyjących na prowincji. Czasy, gdy ulice miast były wymiecione bo leciał „ten serial” lub „ten program” potrafią sobie przypomnieć jedynie emeryci.
Opisuję co widzę i co mi się wydaje że „jest za oknem”. Proszę nie róbcie z tego moich poglądów na telewizję jako medium i kulturę seriali. W tej materii jestem (co zaznaczyłem na wstępie) niekompetentny.
-
telemach – ręce precz od House’a. Niemcy i tak nie chwytają dowcipów, więc to raczej nie jest serial dla nich. Poza tym jest na pewno perfekcyjnie zdubbingowany.
kwik: Twoja wiara w rozpowszechniony stereotyp, że Niemcy (ogólnie) pozbawieni są poczucia humoru, jest rozczulająca. Kwik, wierz mi, oni je mają. Tyle tylko, że zupełnie nieprzystające do naszego.
Czy jest zdubingowany? Pewnie jest, wszystko jest. Jakże mnie to przed wiekami drażniło. Bogart mówiący po niemiecku wydawał mi się szczytem perwersji. Obecnie drażni mnie lektor męski czytający w „chciałabym abyś mnie pocałował” podczas gdy w offie słychać kobiece ekstatyczne jęki. Kwestia przyzwyczajenia, wierz mi.
-
nameste:
Wśród co młodszych to znaczący i rosnący nurt. Co mówię także na podstawie przechadzek po Internecie
Zabawne. Doprawdy? Zdaje się, że (moja) płaszczyzna projekcji podlega nieuniknionym zmianom gerontologicznym. Zawsze doprowadzało mnie do szału to niezrozumiałe starzenie się moich rówieśników :-)
Ależ nikt tu chyba nie głosił tezy przeciwnej.
Faktycznie, nie. Odniosłem wrażenie, zastanawiam się sam dlaczego.
ja zresztą też mam gdzieś telewizyjną produkcję naszą lokalną, ale nie dla zasady, a dlatego, że jest żenująco zła
nameste, ona jest wszędzie (en mass) żenująco zła, tyle tylko że gdzie indziej jest inaczej zła. Różnica polega na tym że gdzie indziej są mikroskopijne wysepki jakości utrzymywane jako listki figowe. W Polsce – nie ma.
Snobizm wysokokulturystów na odżegnywanie się od proli wydaje się nieco śmieszny, choć nie jest niczym nowym.
jeśli wielu się tak wydaje (nam obu na przykład) to zaryzykować można chyba twierdzenie, że nie tylko się wydaje ale nawet jest. Dla mnie jest śmieszny. Podobnie jak wszelkie dzielenie gatunków i mediów na wysokie i niskie. Liczy się nie gatunek, forma i medium tylko zawartość przekazu i jego jakość. Opera może być do de, komiks może być nośnikiem czegoś odjazdowego i wartościowego. I na odwrót. Ale chyba nie muszę u Ciebie tych drzwi wyważać, nespa?
Mezzo? Istotnie, to jest powód. Ja dodałbym jeszcze ARTE i 3Sat (the best of D, A, CH). No i BBC World News. Resztę przestałem w jakimś momencie trawić. Rozwinąłem alergię i ta wydaje się być nieuleczalna.
-
nameste
ogladalam jeden i drugi. W pierwszym odruchu postawilam na podium Branagha. Ale pozniej zaczelam przygladac sie szwedzkiej produkcji.
Dla mnie Henriksson jest Wallanderem, tyle ze zupelnie nowym. Do wielu odcinkow scenariusze napisal Mankell i jest to niejako alternatywna historia komisarza. Dlatego trudno w tym przypadku w ogole odnosic sie do powiesci, bo to zupelnie inna historia. Mnie sie podoba ta oszczednosc w opisywaniu, te historie moze rzeczywiscie sa „rzadkie” w wydarzenia, ale mnie pociagnely obrazy innych zupelnie ludzi, innych emocjonalnie, inaczej emocje okazujacych ( inaczej niz to znam na codzien), innych motywacji. Podoba mi sie tez to, ze szwedzki serial nie oszczedza swego spoleczenstwa. Odkrywa jego fobie, uprzedzenia, pokazuje bez taryfy ulgowej. Ciekawie jest. -
Egzegeracja, apoftegmaty, proktolog... Moja prababcia‐praczka z podziwu by oniemiała wiedząc jak jej prawnuk społecznie wawansuje. Więc szybko dopiszę i moją refleksję, żeby było widać tu mój ślad.
@miskidomleka: podobno na amerykańskich uniwersytetach obserwuje się efekt CSI – dokładnie o tym pisze Dana Kollmann w Never Suck a Dead Man’s Hand (ach, te niezapomniane muchy na okładce) – ale ciekawe, większość kandydatów odpada gdy okazuje się, że mają np. „a poor driving record” albo nie byli przez parę lat policjantami. I rozwiewa się glamour współżycia ze zwłokami.
@babilas: czemu nie znałem Ciebie gdy musiałem w szkole robić streszczenia? (Przy okazji, o co chodzi w „Lalce”?) Bo ja tylko raz odniosłem sukces, gdy rozczarowałem się do 10 przykazań, bo uświadomiłem sobie, że da się je streścić do jednego: „Nie!”. Od dawna obiecuję, że napiszę o tym, ale może cały wpis blogowy to za dużo na tę taką sobie literaturę...
-
@andsol:
W Lalce to mnie jedno dość frustrowało. To ogólne i podzielane przez wszystkich przekonanie, że Izabella musi. Bo ją Wokulski „kuocha” i szanuje. A przede wszystkim dlatego, że Wokulski ma zasługi na polu patriotycznym, zarówno w ujęciu romantycznym, jak i pozytywistycznym. I jest, jak by na to oczyma narratora nie patrzeć, „wartościowym człowiekiem”. A ona, suka jedna, śmie nie chcieć. Nic to, że Wokulskiemu schizy biją po czajniku (rzucanie się pod pociąg itp), nic to, że urodą nie grzeszy, ona MUSI chcieć. Jakby nie próbować zebrać i wyszczególnić wszystko to, na czym Prus usiłuje budować niechęć czytelnika do Izabelli, cała filipika streszcza się do „ona go nie chce”. Więc to chyba o tym. To ja już wolę „Rodzinę Połanieckich” („Maryyyyniuuuu, pan Stach przyjechał....”) -
@ telemach – masz rację, niepotrzebnie się uniosłem. Nie lubię jak mi się stawia Niemców zawzór i wysyła na Białoruś, ale jak jak zwykle zaszło nieporozumienie.
Lektor zły, ale dubbing jeszcze gorszy. Równie dobrze można aktorów przefarbować na świński blond. Co innego dubbing w kreskówkach, tu jest ok.
57 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/01/krotki-przeglad-csi/trackback/