Mam uczulenie na hajp, ale czasem da się on zrozumieć. W Mateusza Górniaka Dwóch powieściach ruchu [Filtry 2023], w pierwszej (Chata, taka z drewna) znajduję akapit:
Zapakował plecak. Bidon, obcinacz do paznokci, Dziennik 1910–1913 Kafki, Różaglon Matwiejczuka, Zachodnia kraina Burroughsa, Życie na Korei Sosnowskiego, Dziennik złodzieja Geneta, Błękitna wieża Šalamuna, tabletki nr 1, bielizna, namiot, tabletki nr 2, tiszerciki, tabletki nr 3, czarna bluza, bojowe spodnie, spodenki kąpielowe, chusteczki higieniczne, zeszycik i ołówek, ciepła czapa, laptop, ładowarka nr 1, ładowarka nr 2, kurtka przeciwdeszczowa, powerbank, krem nawilżający, buty do biegania, głośnik, lubrykant i chyba tyle.
...i w jakimś sensie wszystko jasne, wyraźne adresy, głodne środowiska. Chata mnie znudziła, nie interesuje, nie dotyczy, nie obchodzi. Ciekawsza, dobrze napisana Nomadka ma, też ciekawe, jakby komentarz do Chaty: tam, gdzie się mówi o pomniku Chama Małolata i o samym spomnikowanym typie – uosabiającym „niewinne istoty, które nie znajdują innych dróg niż prosta rozwałka i negacja wszystkiego”, a przy tym wyposażone są w „niepowtarzalny wdzięk” i „tak pięknie świecą im się oczka”.
A Marcin Bełza znowu to robi, jest połowa roku, a on oznajmia:
Chociaż dopiero czerwiec, to nie mam żadnych wątpliwości, że najlepsze powieści języka polskiego w tym roku wydali ci dwaj, skandalicznie młodzi faceci. Są ważne, bo zmieniają reguły gry w polskiej prozie. Także dlatego, bo są w całości odwrócone dupą do polskiego słonia i nie jęczą nad ciałem własnym bolesnym; są za to frontalnie wstrzelone w literaturę powszechną. W tym, i nie tylko, sensie wywracają język(i) na lewą stronę.
Ani proszę o, ani dostaję gratisy od wydawnictw, więc tego drugiego (obok Górniaka) faceta, Łukasza Krukowskiego, nie czytałem. Niemniej, na znak protestu wspomnę, że wydawnictwo [Cyranka] chce za 160 stron typowego formatu 42 złote (taka cena okładkowa), moglibyście, zdziercy, dać chociaż fragment do polizania^.
Bełza (na moje) mocno przesadza, ale on tak ma.
* * *
To jest stały, powtarzalny fragment gry, więc [skoro „ruch”] idę na półkę znaleźć Kerouaca W drodze [1955; WAB 2005, przeł. Anna Kołyszko]. Jedzie autobusem do Detroit (obok śpi Dean), wdaje się w rozmowę „z okazałą wiejską dziewuchą”, która jednak „przynudza”:
– Co jeszcze robicie, żeby się rozerwać? – Usiłowałem naprowadzić ją na trop zwierzeń o chłopakach i o seksie. Jej wielkie ciemne oczy, wpatrzone we mnie, wyrażały pustkę i jakieś takie przygnębienie, które sięgało wstecz wielu pokoleń w jej krwi, że nie zrobiło się tego, co domagało się zrobienia – cokolwiek to było, a wszyscy wiedzą, co to jest. – Czego chcesz od życia? – Chciałem to z niej wydusić. Nie miała zielonego pojęcia, czego chce. Mamrotała o posadach, filmie, wyjeździe do babki na lato, marzeniach o wypadzie do Nowego Jorku do teatru Roxy, w co by się wtedy wystroiła – w coś takiego, co miała na sobie zeszłej Wielkanocy, biały kapelusik, róże, różowe lakierki, lawendowy płaszcz z gabardyny. – A co robicie w niedzielne popołudnia? – spytałem. Przesiaduje na ganku. Chłopaki jeżdżą na rowerach i przystają, żeby pogadać. Czyta komiksy, wyleguje się w hamaku. – A co robicie w ciepłe letnie wieczory? Przesiaduje na ganku, patrzy na przejeżdżające samochody. Razem z matką praży kukurydzę. – A co twój ojciec robi w letnie wieczory? Pracuje na nocną zmianę w fabryce bojlerów, całe życie spędził, zarabiając na kobietę i jej bachory, i nic z tego nie ma, ni chluby, ni podzięki. – A co twój brat robi w letnie wieczory? Jeździ na rowerze, wystaje pod kioskiem z napojami. – A do czego mu się dusza wyrywa? Do czego nam wszystkim wyrywa się dusza? Czego naprawdę chcemy? Nie wiedziała. Ziewnęła. Zrobiła się senna. Tego już było za wiele. Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat, była prześliczna i kompletnie zagubiona.
Moda i inne realia zmienią się, struktura ta sama.
„Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat”.
Język [przekładu] z innej epoki, „ni chluby, ni podzięki”, „dusza się wyrywa”, niżej „do cna”, ale to jak „lawendowy płaszcz z gabardyny”, można bez problemu przekształcić we współczesne odpowiedniki. „Struktura ta sama”.
Dojechali, teraz kolej na starszych, co osiemnastkę zdążyli prawie zapomnieć, ale nadal przecież etc.
Dean i ja, złachani i brudni, zupełnie jak gdybyśmy żywili się szarańczą, wytoczyliśmy się z autobusu w Detroit. Postanowiliśmy spędzić noc w całodobowym kinie w tamtejszej dzielnicy szumowin. Za zimno było na park. Kiedyś w tej właśnie dzielnicy Detroit bawił Hassel, swoimi ciemnymi oczyma lustrował wszystkie strzelnice, całodobowe kina, szemrane bary, i to po wiele razy. Prześladował nas jego duch. Nigdy go już nie spotkamy na Times Square. Uznaliśmy, że może przypadkiem bawi tam też Stary Dean Moriarty – ale go nie było. Za trzydzieści pięć centów od łebka weszliśmy do starego obskurnego kina i przesiedzieliśmy na balkonie do rana, kiedy to nas stamtąd wykurzono. Ludzie siedzący w tym całodobowym kinie to było samo dno. Zmarnowani Murzyni, którzy ściągnęli tu z Alabamy, bo wieść niosła, że dostaną pracę w fabrykach samochodów; starzy biali włóczędzy; młodzi długowłosi hipsterzy, którzy dotarli do końca drogi i popijali teraz wino; dziwki, normalne pary, panie domu, które nie miały co ze sobą zrobić ani dokąd pójść, ani w kogo wierzyć. Gdyby tak przesiać całe Detroit w drucianym koszu, nie można by zebrać bardziej zatraconego skupiska mętów. Wyświetlali film o Śpiewającym Kowboju – Eddie Dean i jego niedościgniony biały koń Bloop to był numer jeden; numer dwa to był film fabularny z George’em Raftem, Sidneyem Greenstreetem i Peterem Lorre’em o Stambule. Przez całą noc obejrzeliśmy oba te filmy po sześć razy. Widzieliśmy je na jawie, słyszeliśmy przez sen, czuliśmy, śniąc, toteż z nastaniem świtu byliśmy przesiąknięci do cna dziwnym szarym mitem Zachodu i osobliwym mrocznym mitem Wschodu. Od tej chwili te koszmarne osmotyczne doświadczenia dyktowały mojej podświadomości wszystkie działania. Sto razy słyszałem, jak drwi sobie potężny Greenstreet, jak Peter Lorre rzuca złowrogo: „No, dalej!”; udzielał mi się paranoiczny strach George'a Rafta; jechałem na koniu, śpiewałem z Eddiem Deanem i niezliczoną ilość razy strzelałem do koniokradów. Ludzie pociągali z butelek, rozglądali się po ciemnej widowni, co by tu zrobić, z kim by pogadać. Ale skruszeni siedzieli cicho, nikt nie rozmawiał.
Popatrzcie: wszystko „zatracone męty”, „szumowiny”. Ale pośród nich również: zagubione „panie domu”, „normalne pary”. Establishment objawia się także poprzez under-establishment (i odwrotnie), bo dialektyczne sprzężenia itd.
W Nomadce narratorka rejestruje różnoraką socjologię uliczną, blokową, knajpianą itd. Jest nastawiona na „szczęsną kontemplację bytu”, nie wartościuje, chłonie & opisuje – taki sposób na przetrwanie. Na razie jeszcze – przed użyciem wzmacniacza (swoją drogą: udany myk z tym wzmacniaczem, haczyk więżący nadzieje [narratorki] i uwagę [czytelnika]; „chińskie pudełko”).
Aha, ta „socjologia wielowarstwowa” jest oczywiście podszyta globalnością [od kawy przelewowej po rozmaite osmotyczne echa oglądanych filmów, zwłaszcza seriali itd. – współczesne odpowiedniki „dziwnego szarego mitu Zachodu” i „osobliwego mrocznego mitu Wschodu”? fabryki iluzji dostarczają w nadmiarze], ale pokazuje też rozpoznawalne, charakterystyczne fragmenty polskiej dupy słonia.
* * *
Niniejsza notka nie jest oczywiście w żadnym razie recenzją.
no comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2023/06/ponowny-letni-koniec-roku/trackback/