gadające głowy

Formy gadanej albo gadanej z wizją unikam, nie cenię; tych jutubowych wywiadów/rozmów, tych podcastów itd. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że robi ze mnie niewolnika‐w‐czasie (nagrania). Tekst czytam szybko lub wolno, mogę nawrócić, tekst elektroniczny mogę przeszukać, cytowanie jest o rząd wielkości łatwiejsze, archiwizacja tania. Wreszcie tekst, jeśli nie stoją za nim partacze, jest odczyszczony z mnóstwa nieistotnych szczegółów, znikają te wszystkie pauzy „mmmm”, „eeee”, zdania poprawnieją: przejęzyczenia czy zawahania nie odciągają uwagi od treści. Znikają koty czy dzieci (nie wiedzieć czemu plączące się przed kamerą), nie bije cię po oczach bufonada wywiadowcy przebijająca z mowy ciała; jeśli zabarwia również treść pytań czy komentarzy, to tam, w tekście czystym, łatwiejsza do przygwożdżenia, bo nie oparta wyłącznie na subiektywnym odczuciu czy wyrafinowanych technikach (socjologii) w rodzaju analizy konwersacyjnej#guglnijcie‐sobie. (Byłyby tam zapisy typu: „2 minuta 41 sekunda nagrania, prowadzący wywiad po raz siódmy łypie w kamerę; to zachowanie odtąd klasyfikujemy jako ‘syndrom przymusu potwierdzania obecności i ważności własnej’, dalej jako: egotrip”, etc.)

Są nieliczne wyjątki, o nich na końcu blogonoty. Nie należą do nich rzeczy w rodzaju „Barłogu literackiego”:

Dziennikarka Karolina Sulej i pisarka Sylwia Chutnik przedstawiają swoje propozycje literackie wylegując się w barłogu, żartując i jedząc.

(Och, jak fajnie! Nie, jednak raczej żenująco.)

...czy „Suszarni” afiliowanej przy blogu „Kurzojady” (dzieci, koty, nic nie słychać, a jeśli coś się przebije, to jakieś banały; trudno ocenić, mam przeczucie, że tekst zapisany obnażyłby nijakość tych pogwarek).

Jest tu też kwestia pewnej

dwuznaczności

Na przykład „klasyk gatunku”, czyli „redaktor Nogaś poleca”. Ale jako kto poleca? Uprzywilejowany czytelnik? Jako recenzent literacki? – ależ sam się odżegnuje od tej roli, co nie przeszkadza mu być etatowym bez mała członkiem rozlicznych żury. To może jako (krypto)marketingowiec? Trudno powiedzieć, czyj właściwie. (Stacje radiowe czy tytuły prasowe nie chwalą się za bardzo tym, że ich „patronat medialny” jest za określoną kasę, choć też nikt tego nie ukrywa.) Może własny, tj. własnej marki. Nic w tym złego.

Na świeżo odnowionym blogu kurzojady.pl wpisy są okraszane linko‐reklamami prowadzącymi do internetowej księgarni gildia.pl (której szefuje red. Szot, czyli połowa składu osobowego „Kurzojadów”); red. Wróbel (druga połowa), m.in. autorka komiksów (można je kupić m.in. w gildii). Nic w tym złego, podobnie jak w fejsbukowym wyznaniu Kurzojadów:

Ale co jest w tym zlego, ze oplacamy posty by byly wieksze zasiegi [na fejsbuku]? [12.12.2017, 17:21; ort. oryg.]

Po prostu działania na rzecz marki, jej popularności i rozpoznawalności. Marki odnoszącej sukces, jak można wnosić choćby z faktu, że zaproszono ją do składu żury „Paszportów Polityki” (w kategorii literatura), instytucji wiązanej z pewnym prestiżem.

A może słowo „dwuznaczność” jest zbyt (w Polsce) jednoznaczne? Może splot biznesowo‐towarzyski, w którym granica między działalnością recenzencką a marketingową jest rozmyta, to norma, zwykły porządek świata itp.?

Wróćmy do „gadających głów”. Oto „Kurzojady rozmawiają – Wioletta Grzegorzewska” [youtube, v=kl9gttP5TMs, tak to przedstawiam, żeby się tu przypadkiem tubka nie wkleiła; 13:37, 137 views], w konwencji „telewizja śniadaniowa”, podtyp: kumple & luzacko [określenie samej W.G.]. Pod koniec prowadzący rozmowę red. Szot wyznaje z nieśmiałą kokieterią, że pisał o Stancjach, że chwalił, że „serdecznie poleca, fantastyczna proza”. Pisarka w rewanżu: „i czytajcie Kurzojady, ja czytam”. Miła, bezpretensjonalna, koleżeńska atmosfera.

Niemniej, z tych ciut ponad 13 minut nie wyniosłem nic specjalnie ciekawego, nic, co nie dałoby się streścić w jednym niezbyt długim akapicie. Z pewnością tego typu net‐tv ma swoją publiczność (choć tutaj – niezbyt liczną), może jest to podszyte rodzajem celebrytozy, przejażdżki protezą osobistego uczestnictwa w życiu znanych‐podziwianych. Nie umiem powiedzieć, jestem z „kultury pisma”, gatunek wymierający. Interesuje mnie jednak zagadnienie odwrotne. Czemu wywiadowani przyjmują zaproszenia do tego typu tubko‐wywiadów, jeśli nie są z klucza towarzyskiego?

Proste hipotezy to wspaniałomyślność („proszą, to się zgadzam”) i zasięg: np. fejsbukowe Kurzojady mają ponad 11 tysięcy tzw. followers, a że książek typowy (dziś) nakład to parę tysięcy, byłoby o co się bić. Z drugiej strony „znane nazwiska” działają na plus dla marki.

Rozważań typu „nos dla tabakiery czy odwrotnie?” nie prowadzi się zbyt często, najbardziej racjonalnie jest założyć, że to sytuacja win‐win, czyli korzystają obie strony. Jeśli wszystko przebiega rutynowo, według zasad sztuki.

A jeśli nie? Jeśli pojawia się zgrzyt? Takim zgrzytem okazała się aferka, którą ochrzciłem jako Płaza‐gate i która jest bezpośrednim powodem powstania niniejszej blogonoty.

sztuka wywiadu

Chodzi o Macieja Płazę, m.in. autora Skorunia (2016), i jego nową powieść Robinson w Bolechowie (W.A.B., seria „archipelagi”). Książki nie znam, więc oceniam okiem nieuprzedzonym – teksty o książce, rozmowy, wywiady. Poważnych recenzji jeszcze bodaj nie było, choć minął już prawie miesiąc od premiery.

Jako punkt odniesienia i ilustrację do „win‐win” proponuję 18 minut wideo w bukbuk.pl; z autorem rozmawia Anna Dziewit‐Meller.

Co można powiedzieć o tej rozmowie? Wywiadowczyni nie pcha się na plan pierwszy, zostawia maksymalnie dużo (no, prawie) miejsca autorowi. Jej pytania wywołują pola tematyczne, unikają ocen; nie recenzuje się tu powieści (pod pozorem wywiadu). Pada wzmianka o specyficznym jezyku Robinsona, a autor daje zarys inspiracji czy stosunku do tego (swojego) tworzywa. Pada wzmianka autobiograficzna (dot. rynku sztuki, „pytam jako eks‐pracownica galerii, która nie zrobiła kariery w tym biznesie”), uzasadniona tym, że sztuka współczesna to najwyraźniej jeden z obszarów drążonych w książce. Pojawia się nawiązanie do Prześnionej rewolucji Ledera, jako rama kategorialna, wewnątrz której autor wskazuje na różnice (w podejściu, w zainteresowaniach). Podsumowując: poprawność, gra wg zasad, rutyna. Bonus: zapewne nieobecne jawnie w samej książce (poza okładką; por. też okładkę Skorunia) malarstwo Andrew Wyetha dostaje tu swoich parę minut; trop, jak się okazuje, ważny dla autora (który nawet odbył podróż pensylwańską).

Andrew Wyeth, The mill, 1964
Andrew Wyeth, The mill, 1964

A on sam? Bez dwóch zdań człowiek poważny, zdyscyplinowany w tym, co mówi; jeśli nie aż „oschły”, to z pewnością nie „wylewny brat łata”. Widać, że serio tratuje swoją robotę. Ale też odnoszę wrażenie, że nie chce wyręczać ksiażki, która jest właściwym (że powiem metaforycznie) frontmenem: to z nią skonfrontuje się czytelnik i to na jej podstawie wypracuje własne wrażenia i ew. oceny. W tym sensie to rozmowa (ze strony autora) bardziej o warsztacie i zapleczu (tle) niż o finalnym efekcie. Nic nadzwyczajnego, nic szokującego; gra wg zasad.

Płaza‐gate

Oto (z datą dwa dni wcześniejszą niż powyżej linkowana rozmowa) pojawia się na stronie Kurzojadów niecodzienny komunikat (podpisany „Wojciech Szot”):

Albo gdy pisarz pisze do [c]iebie [odmawiając publikacji wywiadu‐nagrania], że „podkreślanie, że książka jest trudna i wymagająca, nie jest dobrą zachętą do jej przeczytania”, a wcześniej przerywa wywiad, bo zapytałeś w nim o zdanie na półtorej strony. Traktowanie czytelników i czytelniczek w ten sposób to nieporozumienie i dlatego wywiad z Maciejem Płazą się tu nie ukaże.

Nic nie rozumiemy. Wygląda na to, że Płazie nie spodobał się sposób, w jaki go wywiadowca potraktował. A wywiadowca widzi siebie jako „reprezentanta suwerena” (czytelników i czytelniczek), któremu zatem wolno wszystko, uważa więc, że to autor „strzelił focha”, obrażając tym samym suwerena. „Takich autorów nie tolerujemy”. brzmi komunikat, można więc nawet (forma kary?) cytować wyimek z prywatnej korespondencji (nie mnie się wypowiadać o jego autentyczności), z którego ma wynikać, że autor (bezprawnie! foch!) podważa tę niby‐regułę „nam wolno wszystko”, a przecież winieneś, autorze, buzię w ciup i grzecznie odpowiadać!

Nie sposób ocenić ad rem, bo nagrania nie ma i nie będzie. Za kontekst może zatem posłużyć jedynie opublikowana dzień wcześniej recenzja Robinsona w Bolechowie pióra red. Szota; tekst przedziwny.

książka z niezwykłymi ambicjami literackimi

książka wymagająca skupienia i uwagi, wyobraźni i wyciszenia, a jednocześnie niezwykle atrakcyjna na tle dość jednak prostacko konstruowanej prozy, jaką przeważnie obdarzają nas polscy pisarze i pisarki

dzieło, które byłoby wybitne, ale jest jeden w nim zgrzyt – owa orkiestracja [„odpowiednie zestrojenie instrumentów literaturotwórczych”] jest jakby nabzdyczona, zbyt popisowa, z nadmiarem ozdobników i piruetów

czekam jednak na głosy krytyczniejsze, które wskażą na możliwość kiczu, na nadmierne nagromadzenie środków artystycznych, na wsteczność te[j] prozy, imitacyjną naturę, dekoracyjny charakter

Oraz wisienki na tym torcie:

książka [...] w swojej wybitności się zapominająca i niebezpiecznie dryfująca pomiędzy realizmem a metafizycznym niedopowiedzeniem

proza korzystająca z aktualnie ważnych i dyskutowanych teorii, osobna, może zbytnio zapatrzona w wielkie ideały Literatury, ale jednak wybitna

Cóż to za nagromadzenie mętnych klisz, wewnętrznie sprzecznych komunikatów. Powtarza się „wybitna”, a zaraz po tym kolejne, coraz większe „ALE”. Sformułowanie „książka korzystająca z aktualnie ważnych i dyskutowanych teorii” – czy to zarzut plagiatu? Czy co? „Metafizyczne niedopowiedzenie”? Ki diabeł?

Red. Szot wie, że nie cenię jego pisania w trybie „recenzent”, ale ponieważ się obraził (jak powinni się obrazić en bloc inni, wcześniej recenzowani przez niego autorowie za „prostacko konstruowaną prozę”), to zapewne będzie mu oszczędzone krótkie, następujące uzasadnienie. To pisanie bez odpowiedzialności za słowo, nonszalanckie i aroganckie. Kliszojezdne.

Chyba sednem Szotowej recepcji ksiażki Płazy jest przeciwstawienie „ludu czytającego” (tego „suwerena”) – krytykom, dla których nadambitny, imitatorski autor przygotował cały zestaw atraktorów:

Te wszystkie zdania na stronę, wyliczanki, nawiązania literackie, stylizacje i gry z literaturą nastawione są raczej na zawziętego krytyka, niż czytelników/czytelniczki.

Ale to, przepraszam, jest klucz jawnie marketingowy, mówi się tu: „hej, czytelniczko, to nie dla ciebie, to elitarna, „wsteczna”, imitatorska łamigłówka dla krytyków; nie kupuj”. A potem zdziwienie, że autor odbiera pytanie o „zdanie na 5000 znaków” jako atak i przerywa wywiad. A jako co ma odbierać?

Będąc także przedstawicielem „ludu czytającego”, odbieram to jako obraźliwe – również dla mnie.

Nie wiem, czy Płaza zapoznał się (czy mógł) z tą „recenzją” przed nagraniem, jeśli jednak te same treści były mu podawane w formie pytań, to najdelikatniej, jak mogę, powiem, że to taktyka na loose‐loose, a nie win‐win. Jawne złamanie (niepisanych co prawda) reguł. Po braku tego wywiadu w sieci płakać nie będę i z pewnością nie przyłączę się do grona zgorszonych, że „och, autor strzelił focha”.

wyjątki

Na zakończenie obiecany wyjątek wśród sieciowych (telewizyjne odpuściłem sobie lata temu) „gadających głów”. To WyliczankaTV Marcina Wilka (szukajcie na youtubie pod „wyliczankaTV” albo „wyliczanka.eu”), prezentujaca coś w rodzaju interaktywnych monologów.

Obejrzałem dwa odcinki (jak na mnie to dużo^): z Maciejem Jakubowiakiem (o literaturze polskiej, „zgniłych ziemniakach” i nadużywaniu ironii) oraz z Przemkiem Dębowskim, projektantem graficznym, współwłaścicielem wydawnictwa Karakter (o formie książek, uwarunkowaniach estetycznych, ekonomicznych i innych). Być może inne rozmowy konstruowane są na innej zasadzie. Te dwie to (jak wspomniałem) praktycznie monologii, z rzadka, z offu, pada jakieś krótkie, naprowadzające pytanie Wilka. Wideo dla widzów, którzy – gdy poznali już dokonania, np. zawodowe, gości programu – są ciekawi szczegółów, rozwinięć, a zwłaszcza samych osób. Jak mówią, gdzie kładą akcent, jak argumentują, jaki typ temperamentu reprezentują. Tego wszystkiego, co w tekście pisanym jest nieobecne, albo przynajmniej mocno ukryte.

W obu przypadkach odbieram te nagrania jako zaproszenie do rozmowy. Ona się nie odbędzie, ale w głowie pobrzmiewają mi rozwinięcia, pytania; wyrażałbym zgodę albo chciał polemizować. Krótko mówiąc, to format otwierający. Sądzę, wbrew powierzchownemu wrażeniu, że to nie jest łatwe, stworzyć klimat i warunki do tak swobodnych, a przecież (w treści) pogłębionych wypowiedzi. Gość zaś, któremu muszę przypisać sporą część zasługi, siedzi w głębokim cieniu, w offie, i praktycznie się nie odzywa.

Macie od kogo się uczyć, egotripy.

  1. Anna’s avatar

    A co piszący myśli o takiej formule: https://www.youtube.com/watch?v=cyBx1J9F9k4&t=123s

  2. nameste’s avatar

    @ Anna:

    Po opakowaniu: ktoś chce mi tu ukraść 3 kwadranse życia, to trzy razy więcej, niż mógłbym/chciałbym poświęcić niezależnie od tego, jakie konkretnie głowy gadają i o czym.

    A tu nawet nie zajrzę, dlatego że [autocytat skądinąd] „po omawianą ksiażkę [Miłość Karpowicza] nie sięgnę, bo postać autora na trwałe negatywnie przesłoniła mi jego dzieło(a)”. Tym bardziej po gadanie postaci samej.

  3. nameste’s avatar

    @ Anna, drugie podejście:

    Ale dobrze, weźmy inny (ostatni) odcinek mitomania | pierwszy tokszoł literacki Dorota Masłowska. Nie wiem, czy na (publicznie dostępnym) yotube.com (lub gdzie indziej) pojawiają się z czasem kopie, czy też od tego konkretnego ‘szoł’ poczynając da się obejrzeć wideo tylko gdy posiada się konto fejsbukowe; w tym drugim wariancie skreślam dla zasady, no bo to nieładne selektywne ‘wykluczenie cyfrowe’.

    Piotr Seweryn Rosół gra tam rolę przegiętego kabotyna („wygłup kontrolowany”), z którego od czasu do czasu wychodzi pra‐forma (niepoślednio bodaj wykształcony facet) i w migawkowym wyciszeniu pokazuje, że poza b. marnym teatrzykiem zależy mu też na jakichś treściach. Format (jak dla mnie) samozgubny, ale jeśli kogoś to bawi...

    No i teraz, żeby coś wyłowić do sensu z tego auto‐kabaretu, trzeba by przesiedzieć przy ekranie owe nieszczęsne 3 kwadranse. Nie mam tyle samozaparcia. Moge powiedzieć, że Masłowska wygląda jak Masłowska i że od czasu do czasu dochodzi do głosu, bardziej jednak zdając test pn. „jak się znaleźć, będąc wrzuconą w środek dziwacznej formy parakabaretowej” (chyba zdała), niż mając okazję do powiedzenia czegoś ciekawego.

    Ciekawie to ona pisze (pisuje), po co mi to kosztowne (w czasie i trzeszczącej cierpliwości) ćwiczenie z (wiarygodnego) odgrywania i ogrywania kabotyństwa, w którym zaproszona osoba jest aktorką drugiego planu?

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *