Oczywistości są niebezpiecznymi zwierzętami, często żerującymi na szarych polach między postulowanym a rzeczywistym, czyli między „powinno być” a „jest”. Są to zwierzęta niebezpieczne również dlatego, że potrafią cię zagryźć niepostrzeżenie #nie‐przerywając‐snu; w tym sensie nawet nie wiesz, że padłeś/padłaś ich ofiarą.
Powyższe przyszło mi do głowy po lekturze dwóch blogonot, wywołanych przez harmider wokół „okienek życia”: na blogu Naimy i na blogu lemingi i inne żyjątka. Oraz dyskusji pod nimi.
Zacznijmy od szeroko rozpowszechnionych gatunków oczywistości. Komcionauta Vibo pisze
Antykoncepcja i aborcja to dwie całkowicie odmienne sprawy, nie powinno się ujmować ich łącznie. Oczywiście, że okno na podrzutki jest lepszym rozwiązaniem niż aborcja, ale gorszym niż antykoncepcja.
Zagryzło go, jest już tylko zombiem. Antykoncepcja i aborcja to dwa aspekty służące realizacji tzw. praw reprodukcyjnych. Jest mnóstwo powodów, aby ujmować je w powiązaniu, a nie jakimś odseparowaniu (no a środki wczesnoporonne wręcz sadowią się na nieostrym terytorium granicznym).
„Podrzutek” (dziecko porzucone) jest symptomem dramatycznej niemożności zrealizowania prawa kobiety do „posiadania dzieci, jeśli tego chce i kiedy tego chce”. Jest wiec po diametralnie innej stronie zagadnienia, zwłaszcza że mamy tu (i dopiero tu) do czynienia z nowym członkiem społeczeństwa, kwestią opieki, jego praw itd. Czym jest podszyta „oczywistość” tej gradacji komcionauty? Zapewne ideologią dot. „świętości życia poczętego”.
Ale można spotkać oczywistości bardziej okazałe i z rzadszych gatunków, Anna „lemingarnia” pisze:
[...] audytorium nie załapało, że adopcja nie jest największym osiągnięciem cywilizacji europejskiej, ponieważ tym osiągnięciem (oczywiście na polu form opieki) jest doprowadzenie do takiej sytuacji, w której dziecko może pozostać w rodzinie i będzie to bezpieczne zarówno dla dziecka, jak i realne dla jego rodziców.
[...] rodzina biologiczna pozostaje optymalnym środowiskiem dla dziecka, za wyłączeniem sytuacji, w których jest to absolutnie niemożliwe i godzi w bezpieczeństwo dziecka. I tylko dla takich sytuacji powinna być zarezerwowana adopcja, a nie dla sytuacji, w których dziecko zostaje przekazane do adopcji z powodu ubóstwa, braku możliwości wychowawczych, lokalowych i ekonomicznych, w których rodzic poddaje się nie dlatego, że nie chce zatrzymać dziecka, a dlatego, że nie może sam z tej sytuacji wyjść. Niewydolność wychowawcza to nie jest kwestia genetycznego piętna, a kwestia braku edukacji i doinwestowania asystentów rodzin, których zadaniem jest wspierać rodziny biologiczne.
Szara strefa między „powinno być” – dziecko wychowywane w chcącej go i mającej środki ku temu rodzinie biologicznej – a (zdarzającym się jednak) „jest”, polegającym na przykład na tym, że matka (rodzice) dziecka nie chce(ą), bo ma(ją) (dajmy na to) na tym etapie swego życia inne plany / aspiracje itp.
Więc „niewydolność wychowawcza nie będąca kwestią genetycznego piętna” jakby się tu zmieniała w „obowiązek wychowawczy”, który – przy odpowiednim wsparciu – nie tylko może, ale i powinien być realizowany przez matkę/rodziców, w myśl zasady:
urodziłaś, to się troszcz
Która dziwnie przypomina inną zasadę odpowiedzialności:
wpadłaś, to urodzisz
z rozszerzeniem na: nawet kosztem zdrowia/życia, nawet z gwałtu czy przestępstwa.
A „odpowiednie wsparcie” (w Polsce dramatycznie nieobecne, z powodu panującego nam neokatoliberalizmu bogorynkowego) pokazuje też swoją twarz presji, różniącej się tym od szczucia (o którym wiele w tej dyskusji), że na pierwszym planie stawia dobro dziecka urodzonego (a nie „poczętego”). Matce zaś (rodzinie) trzeba pomóc, by „dorosła” do tego obowiązku.
Czyż kontrakt między „rodziną” a „państwem / społeczeństwem” nie na tym właśnie polega?
Na rodzinę nakłada się obowiązek opiekuńczy (z podklasą obowiązków alimentacyjnych), w zamian zaś państwo/społeczeństwo zobowiązuje się do różnych form – infrastrukturalnego, materialnego, edukacyjnego i dot. ochrony zdrowia – wsparcia rodzicielstwa (ze szczególnym #teoria uwzględnieniem macierzyństwa), przyznając zarazem negocjowaną sferę autonomii. W sensie: nie wtrącamy się, póki...
(W której to strefie autonomii tkwią oczywistości tak niewidzialne, że aż nietykalne, w rodzaju „prawo do wychowania dzieci w zgodzie ze światopoglądem / religią rodziców”.)
Szara strefa między „obowiązkiem” a „szczuciem”.
* * *
To jest bardzo krótka wycieczka po oczywistościach. Ale nawet z niej jakby wynikał morał: nie ma lekko.
-
państwo/społeczeństwo zobowiązuje się do różnych form – infrastrukturalnego, materialnego, edukacyjnego i dot. ochrony zdrowia – wsparcia rodzicielstwa
Raczej wspiera i reprezentuje integralność i podmiotowość dziecka. Kiedy uzna się dziecko za stronę w tak zawartym kontrakcie, szara strefa okazuje się przestrzenią, która ma i fakturę i strukturę.
-
Wannabe raczej. Azymut.
Zgodnie z tym wektorem wyprowadza się postulat likwidacji okienek, ponieważ gdyż zabezpiecza on prawo do informacji, które wszystkim dzieciom zapewnia przecież odpowiedni papier z pieczątką i stosowny w nim zapis, na razie półmartwy, bo nie egzekwowany w pełni.
Przypomniał mi się „nimb kobiecości”, o którym miałeś notkę, i tutaj mamy do czynienia z taką samą emotywno‐mistyczną mgiełką, no, rodzicielstwa, ze swoją sekciarską normatywnością i chodzi o to, żeby ją zestetyzować do cna, a normy kształtować prawem i umową społeczną.
-
Lemingi mają o tym doskonały komentarz, w zasadzie gotową blognotkę, która ma wszystko co trzeba, żeby stać się tyglem, węzłem, drogowskazem, punktem wyjścia (etc., etc.) dla nowych opinii.
-
Znakomicie uzwięźliłeś.
Mogę tylko dodać, że dzień, w którym zobaczę kampanię społeczną chwalącą osoby, które świadomie oddały dzieci do adopcji w sytuacji niemożności zapewnienia im życia przy sobie, będzie dniem dobrym i szczęśliwym. Bo jak na razie adopcja jest zaszczuwana i obudowana taką presją i poczuciem winy i klęski, że na tym tle statystyki nt dzieci żyjących poniżej minimum bytowego, oraz dzieci bitych, głodnych i zaniedbanych wychowawczo w stopniu niemal wycinającym je z cywilizacji wcale nie są takie dziwne. -
Nie ma znaczenia, jak każde z nas definiuje tożsamość biologiczną i czy jest skłonne widzieć w niej wartość. Znaczenie ma to, że ludzie, którym ta tożsamość zostaje odebrana, określają to jako deficyt rzutujący na ich życie. Dla osoby postronnej ten deficyt napotyka na pułapkę banalizowania w kierunku „och, to tylko geny/memy, życie toczy się gdzie indziej”.
Niestety to nieprawda, wyniki badań takich luminarzy jak Ken Daniels, Vasanti Jadva, Elisabeth Marquadt czy Susan Golombok wykazują jasno, że niezależnie od zmiennych kulturowych osoby pozbawione prawa do poznania własnych korzeni biologicznych, czują się potraktowane instrumentalnie, doświadczają uczucia brakującego ogniwa i określają swoją sytuację używając terminu „osierocenie”. Ponieważ niemożliwa jest eliminacja obu rodzajów adopcji, należy je a) cywilizować b) pogłębiać świadomość wszystkich stron zaangażowanych. I to się dzieje, jednak nie chcę się rozwodzić nad narzędziami, ponieważ i tak tl;dr. Do tego właśnie odnosiłam się w swoim komentarzu zawierającym warunek: rodzic poddaje się nie dlatego, bo nie chce dziecka zatrzymać, a dlatego, ponieważ nie umie sam wyjść z sytuacji.
Te słowa nie odnosiły się do rodziców, których decyzja o adopcji jest stabilna (niezależnie od sytuacji osobistej), a do grupy, której decyzja jest podejmowana pod wpływem sytuacji tu i teraz. Decyzje tej drugiej grupy bywają zmienne i tu włącza się rola pomocy społecznej, która powinna sprawdzić siłę takiej decyzji: w interesie RB, w interesie przyszłych RA, w interesie dziecka i również w interesie społeczeństwa.
Naturalnie można podnieść kontrargument, że każdy ma prawo do podjęcia błędnej decyzji i mieści się ono w definicji wolności jednostki – zgoda. Jednak w interesie Państwa jest promowanie decyzji stabilnych, ponieważ decyzje nieprzemyślane stają się długoterminowymi kosztami społecznymi. Dodatkowo w przypadku adopcji wchodzi nam do równania także podmiotowość urodzonego już dziecka (w przeciwieństwie do zarodka i płodu) i nie da się go z równania wykluczyć.
Podsumowując – nie da się, w moim przekonaniu, rozmawiać o kwestiach, których immanentną cechą są konflikty praw i interesów, w taki sposób, aby zapewnić każdemu członkowi procesu całkowitą wolność rozumianą jako zwolnienie od odpowiedzialności. Oni w tym konflikcie już są i nie można ich z niego wyłączyć bez konsekwencji. Oczekiwanie dojrzałości do zrealizowania obowiązku jest i nie jest presją Państwa – jest, ponieważ Państwo faktycznie dąży do tego, aby MB zechciała zatrzymać dziecko przy sobie / oddała dziecko z zachowaniem procedury adopcyjnej. Nie jest, ponieważ Państwo jednocześnie zwalnia MB ze zobowiązań, które zaciągnęła wobec dziecka w ogóle je rodząc. Urodzenie dziecka jest zawiązaniem kontraktu – jeśli nie do wychowania, to do zapewnienia mu szansy rozwoju poprzez scedowanie swoich zobowiązań na rzecz Państwa. Jeśli chcę oddać dziecko przy wykorzystaniu – jednak! – systemu państwowego, to ten system oczekuje czegoś w zamian i łączenie tego z łamaniem mojej autonomii leży raczej bliżej nieumiejętności przyjęcia odpowiedzialności za własne sprawstwo, niż ze wskazywaniem szarej strefy.
Wolność rodziców oddających dzieci do adopcji realizowana poprzez brak rozliczeń ich z tej decyzji (wykreślamy poradnictwo społeczne i ustalanie tożsamości) przekłada się na obsadzenie w roli płatników innych członków procesu – rodziców adopcyjnych i dziecka, w dalszej kolejności Państwa. Prawdą jest, że nie jest lekko. Niemniej system adopcyjny jakoś tworzyć trzeba.
I dla porządku dodam, że to właśnie wyjaśnia, dlaczego nie można traktować aborcji i adopcji rozłącznie, jak również wyjaśnia, dlaczego okna życia wpisują się w narrację władzy wobec kobiet, a nie w narrację wolności (co bywa bardzo często mylone). Jeśli chcemy egzekwować odpowiedzialność rodzica biologicznego to najpierw musimy dać mu wybór, czy w ogóle chce rodzicem zostać. Okna życia odwracają ten porządek odbierając prawo do aborcji i proponując w zamian złudzenie braku konsekwencji urodzenia dziecka.
-
To jeszcze ja pozwolę sobie. O ile Anna ma tyle racji, że nie wystarczy mi rączek do bicia brawa, to chcę wyciągnąć jedną rzecz, która może nie dla wszystkich jest oczywista:
tożsamość biologiczna to nie tylko ta przyjemna świadomość, że się ma oczy po mamusi, wzrost po tatusiu i pieprzyk jak siostra. To również wiedza o obciążeniach medycznych – skłonności do nowotworów, chorobach genetycznych etc. Również o wadach wrodzonych, które w przypadku dziecka podrzuconego a nie oddanego do adopcji – wykrywa się na nowo, tracąc czas na cierpienie niemowlęcia z powodu niewłaściwego karmienia np. To jest wiedza, która może ratować zdrowie.
Co do sporu o zobowiązania matki (bo wracamy wciąż do tego, że to matki zachodzą w ciążę, matki rodzą, matki wychowują, matki – niedobre! – porzucają, jesteśmy niesamowitym partenogenetycznym gatunkiem, my Polacy), brutalnie powiem, że można tych zobowiązań wymagać, kiedy pozwoli się kobiecie zdecydować, czy matką zostanie. Kobieta, która zachodzi w ciążę i rodzi wbrew woli, bo nie ma możliwości nie urodzić zaciąga formalnie takie same zobowiązania, co każda inna matka, ale jej zobowiązanie jest kontraktem niewolniczym.
-
OK, zgoda, powtarzam Wasze uwagi, częściowo z przeoczenia, częściowo, by podkreślić ich moc – w przypadku tożsamości biologicznej do niektórych może nie przemawiać sama potrzeba znajomości korzeni, czy też poczucie straty u osób, które pozbawiono tej ciągłości – dla takich niedowiarków może więcej znaczyć uwypuklenie medycznego pożytku ze znajomości rodziców.
Co do tego, czy adopcja jest lepsza/gorsza niż wychowywanie w niesprzyjających warunkach, mam trochę nieuporządkowane zdanie.
Uważam za Anną, że w przypadku porzuceń z przyczyn wyłącznie ekonomiczno‐socjalnych dużo sensowniej byłoby usprawnić środowisko pochodzenia dziecka zamiast dziecka się pozbywać. Tak samo, w przypadku drugiego krańca kontinuum – w rodzinach przemocowych, patologicznych (tu proszę sobie podłożyć stosowne nagłówki z Faktu czy Superaka) wyrwanie dziecka jak najszybciej jest chyba bezsprzecznie najzdrowszym działaniem. Pozostaje środek, czyli pytanie, do którego punktu da się sensownie pomagać jakoś zaburzonej/niewydolnej rodzinie, by zatrzymanie przez nią dziecka było optymalne. Pozostaje jeszcze jedna wątpliwość: co z osobami, które dysponując formalnie środkami niezbędnymi do wychowywania dziecka, po prostu nie chcą dziecka mieć. Czy wówczas pozwalamy (my, rada internetowych mędrców) dokonać wyboru w imię wolności własnej czy uznajemy prymat zobowiązań wobec narodzonego człowieka? Czy zakładamy, że względnie syte dzieciństwo w towarzystwie niewydolnej emocjonalnie rodziny, niechętnej zajmowaniu się dzieckiem jest lepsze od alternatywnego losu? To jest coś, co nie do końca umiem w głowie wyważyć, zwłaszcza, że oczywiście wyskakują obrazki z literatury o sierotkach. Co jest oczywiście smutne, bo mam wrażenie z obserwacji życia publicznego, że w ogóle w umysłach decydentów więcej jest takich literackich skojarzeń z sierotkami Marysiami, Małymi lordami czy polskim pozytywizmem niż rzetelnej wiedzy o rozwiązaniach systemowych.
-
No ale to, że macie rację oboje co do schizofrenii polskiej sytuacji jest jakby jasne i ja się z tą diagnozą zgadzam. Moja pozycja w tej dyskusji ma po prostu inny fundament: nie neguję tego, że jest schizofrenicznie i źle, tylko pytam o to co wobec tego dalej dla zjawisk, które tak czy inaczej zachodzą?
Mam też poczucie, że kompromisy na rzecz okien życia (to skrót oczywiście) nie są wcale przejściowym hołdem składanym „tu i teraz”, stają się kolejnymi cegłami w murze, którego ogólna koncepcja jest nie do przyjęcia. Zawiązując kompromis należy się liczyć więc również z tym, że kiedyś trzeba będzie te kompromisowe mury rozkuwać. Ja zatem wybieram inny wariant i chcę wypalać takie cegły, które są wyjściowo porządne i docelowe. To w polskiej sytuacji wiąże się z tym, że jest się o trzy kroki do przodu w stosunku do rzeczywistości, i za wrogów ma się nie tylko budowniczych starych murów, ale też samych rodziców, pacjentów i dzieci (tu mogłabym długo na temat jawnego dawstwa gamet w Polsce i tego, jaka to jest orka na ugorze) plus środowiska, które ogólnie rozumieją, w czym rzecz, ale podnoszą argument, że to jeszcze nie jest ten czas.
Generalnie jest to moment, w którym można powiedzieć „nie warto”, ale ponieważ jestem stachanowcem (i nie wstydzę się tego) to dla mnie rachunek jest taki, że warto.
Europa konsekwentnie zmierza w kierunku realizacji prawa do wiedzy o swojej tożsamości oraz egzekucji tego prawa. Czy to jest doważnianie? Nie sądzę, ponieważ jeśli adopcja się zadziała to się zadziała i wiążą się z nią konkrety: pochodzenie, obciążenie wywiadu medycznego, istnienie rodzeństwa przyrodniego. Oczywiście są ludzie, dla których nie będzie to mieć znaczenia‐ ich prawo. Ale są też ludzie, dla których ma to znaczenie podstawowe (vide sprawa Jorgenson) i to nie jest kwestia doważniania, a kwestia np. profilaktyki zdrowotnej i diagnozowania dzieci.
Doważnianie byłoby wtedy, gdybyśmy postulowali postrzeganie ludzi przez pryzmat ich pochodzenia, ale tak się nie dzieje. Postulujemy oddanie ludziom tego, co jest częścią ich historii, która już się wydarzyła.
Gdybym miała to jakoś skonkludować: mówimy moim zdaniem o kneblu dwustronnym. Żyjemy w kraju, którego stanowisko wobec praw rozrodczych jest podszyte hipokryzją i schizofrenią, to już wiele razy tu padło i wszyscy się co do tego zgadzamy. Zaniechanie czy zniechęcenie wiążą się z pozwoleniem na to, aby mur się utrwalał. Łatwo je usprawiedliwić niewolnictwem kobiet (jest faktem) i pokusą, aby zwalniać wobec tego kobiety z kolejnych poprzeczek, które są postawione zbyt wysoko w stosunku do ograniczonego katalogu ich praw. Nie mam tu repliki, ponieważ istotnie te poprzeczki są stawiane zbyt wysoko. Niestety jest to jednocześnie prawidłowy poziom poprzeczek, po prostu Polska do nich nie dorasta legislacyjnie, politycznie i być może społecznie (choć przepaść między deklaracjami a wyborami indywidualnymi jest coraz większa i to mnie cieszy).
-
Ad wspierania i wpierania: gdybyśmy nie inwestowali w powstawanie rodzin, które rodzinami być nie chcą, to problem wpierania rozwiązałby się samoistnie i w dużej części. To nie jest kwestia nierozwiązywalnie powiązana z adopcją, to jest kwestia nierozwiązywalna w polskim gąszczu sprzeczności.
Mam jedynie nadzieję, że stanie się rozwiązywalna na powrót.
-
Niechybnie tym czymś więcej jest jakaś norma moralna, która przestała spełniać swoją funkcje i zaśmieca dyskurs symptomami rozkładu, które frapują bardziej od rdzenia. Bezbłędnie wypłynęła w twojej notce:
urodziłaś, to się troszcz
I w ogóle same z nią problemy, a największy taki że zamiast pracować w ukryciu i oliwić społeczne kontrakty, uniemożliwia ich praktyczną realizację. I z drugiej strony: narracja jej pozbawiona (właściwie symptomów jej rozkładu) czysta jest jak kryształ i dźwięczna jak dzwon, w dodatku produktywna. Proszę porównać lemingową blognotę z komentarzami tutaj. Jak już sobie odpuścimy ten przymus miłowania i dbania o dobro, to zostaje obowiązek wywiązania się z umowy i poszanowania praw. I można rozmawiać.
-
Polska narracja feministyczna właśnie w tym miejscu wpada w sidła praw człowieka ponieważ tak bardzo koncentruje się na pełni praw decyzyjnych kobiety, że nie zauważa, iż od chwili porodu mówimy o prawach dwóch jednostek, a nie jednej. To jest moment, od którego zaczyna się wspieranie okien życia.
W przypadku dawstwa gamet mamy też przeniesienie sprawstwa. Już nie „dałaś się zapłodnić to się troszcz”, a „poprosiliście o zapłodnienie, to przyjmijcie skutki”. I to jest akurat układ zrównoważony w przeciwieństwie do pozycji MB przy adopcji społecznej w warunkach polskich. Ten kontrakt ma większe szanse bycia fair niż kontrakt adopcyjny, bo wszystkie strony (poza potencjalnym dzieckiem oczywiście) wchodzą w niego dobrowolnie. Czy aby na pewno jednak?
W Polsce mamy spory rynek cross borderowy oparty na istnieniu zasobów dawczyń i dawców komercyjnych, którzy chętnie są obsadzani w roli trutniów, ponieważ ta optyka zwalnia pośredników (tj. kliniki) i beneficjentów (tj. przyszłych rodziców) od zajęcia się sprawą długoterminowych kosztów dawców i dawczyń. Po prostu koncentrują się na profitach finansowych sprowadzając dawstwo do transakcji handlowej, co ucina niewygodny obszar kosztów emocjonalnych, a z drugiej flanki można temu obszarowi przywalić nadmiarowością mistyki krwi.
Pracuję i rozmawiam z dawczyniami, z dawcami bardzo rzadko, i przeważają postawy wyparcia „nie chcę myśleć o tym, czy z moich komórek urodziło się dziecko, to mnie zbyt boli”, podnoszony jest też aspekt niedoinformowania w ośrodku medycznym. No a przecież miała być to transakcja handlowa, nespa? To skąd to wyparcie?
Powiem szczerze – nie wiem, czy to jest nadmiarowość i czy rozwiązaniem właściwym jest praca nad obaleniem mitu mistyki krwi, jestem przekonana jednak, że jest to proces o wiele bardziej złożony.
Ale mam anegdotę na tę okoliczność – od dwóch lat tłukę się z zagraniczną organizacją pacjencką, która wspiera anonimowość dawstwa gamet (adopcji społecznej również) mając w zanadrzu bardzo dobry knebel argumentacyjny „jeśli adoptowane dziecko upatruje źródeł swoich problemów w fakcie brakującego ogniwa tożsamościowego, to znaczy, że dokonuje przeniesienia”. I konkluzja: należy wobec tego walczyć z mechanizmem przeniesienia i uświadamiać tę grupę, że tym, co ją boli, nie jest nieznajomość rodziców biologicznych/dawców, a jakiś dowolny konkret.
Skoro tak to czemu nie przełożyć tego algorytmu na dzieci molestowane seksualnie, ofiary przemocy czy mobbingu? „Niesłusznie wiążesz swoją awersję do mężczyzn z faktem, że wujek zmuszał cię do seksu oralnego w dzieciństwie, po prostu skoncentruj się na pozytywnych afirmacjach teraźniejszości, bo tutaj jest problem”.
Tym samym dochodzimy do narracji przemocowej – jeśli czujesz to co czujesz, to oznacza, że masz nieprawidłowe podejście i to nad nim należy pracować, a nie nad możliwością, że jesteś ofiarą i ten status coś może implikować dla twojego funkcjonowania.
27 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/12/oczywistosci/trackback/