oczywistości

Oczywistości są niebezpiecznymi zwierzętami, często żerującymi na szarych polach między postulowanymrzeczywistym, czyli między „powinno być” a „jest”. Są to zwierzęta niebezpieczne również dlatego, że potrafią cię zagryźć niepostrzeżenie #nie‐przerywając‐snu; w tym sensie nawet nie wiesz, że padłeś/padłaś ich ofiarą.

Powyższe przyszło mi do głowy po lekturze dwóch blogonot, wywołanych przez harmider wokół „okienek życia”: na blogu Naimy i na blogu lemingi i inne żyjątka. Oraz dyskusji pod nimi.

Zacznijmy od szeroko rozpowszechnionych gatunków oczywistości. Komcionauta Vibo pisze

Antykoncepcja i aborcja to dwie całkowicie odmienne sprawy, nie powinno się ujmować ich łącznie. Oczywiście, że okno na podrzutki jest lepszym rozwiązaniem niż aborcja, ale gorszym niż antykoncepcja.

Zagryzło go, jest już tylko zombiem. Antykoncepcja i aborcja to dwa aspekty służące realizacji tzw. praw reprodukcyjnych. Jest mnóstwo powodów, aby ujmować je w powiązaniu, a nie jakimś odseparowaniu (no a środki wczesnoporonne wręcz sadowią się na nieostrym terytorium granicznym).

„Podrzutek” (dziecko porzucone) jest symptomem dramatycznej niemożności zrealizowania prawa kobiety do „posiadania dzieci, jeśli tego chce i kiedy tego chce”. Jest wiec po diametralnie innej stronie zagadnienia, zwłaszcza że mamy tu (i dopiero tu) do czynienia z nowym członkiem społeczeństwa, kwestią opieki, jego praw itd. Czym jest podszyta „oczywistość” tej gradacji komcionauty? Zapewne ideologią dot. „świętości życia poczętego”.

Ale można spotkać oczywistości bardziej okazałe i z rzadszych gatunków, Anna „lemingarnia” pisze:

[...] audytorium nie załapało, że adopcja nie jest największym osiągnięciem cywilizacji europejskiej, ponieważ tym osiągnięciem (oczywiście na polu form opieki) jest doprowadzenie do takiej sytuacji, w której dziecko może pozostać w rodzinie i będzie to bezpieczne zarówno dla dziecka, jak i realne dla jego rodziców.

[...] rodzina biologiczna pozostaje optymalnym środowiskiem dla dziecka, za wyłączeniem sytuacji, w których jest to absolutnie niemożliwe i godzi w bezpieczeństwo dziecka. I tylko dla takich sytuacji powinna być zarezerwowana adopcja, a nie dla sytuacji, w których dziecko zostaje przekazane do adopcji z powodu ubóstwa, braku możliwości wychowawczych, lokalowych i ekonomicznych, w których rodzic poddaje się nie dlatego, że nie chce zatrzymać dziecka, a dlatego, że nie może sam z tej sytuacji wyjść. Niewydolność wychowawcza to nie jest kwestia genetycznego piętna, a kwestia braku edukacji i doinwestowania asystentów rodzin, których zadaniem jest wspierać rodziny biologiczne.

Szara strefa między „powinno być” – dziecko wychowywane w chcącej go i mającej środki ku temu rodzinie biologicznej – a (zdarzającym się jednak) „jest”, polegającym na przykład na tym, że matka (rodzice) dziecka nie chce(ą), bo ma(ją) (dajmy na to) na tym etapie swego życia inne plany / aspiracje itp.

Więc „niewydolność wychowawcza nie będąca kwestią genetycznego piętna” jakby się tu zmieniała w „obowiązek wychowawczy”, który – przy odpowiednim wsparciu – nie tylko może, ale i powinien być realizowany przez matkę/rodziców, w myśl zasady:

urodziłaś, to się troszcz

Która dziwnie przypomina inną zasadę odpowiedzialności:

wpadłaś, to urodzisz

z rozszerzeniem na: nawet kosztem zdrowia/życia, nawet z gwałtu czy przestępstwa.

A „odpowiednie wsparcie” (w Polsce dramatycznie nieobecne, z powodu panującego nam neokatoliberalizmu bogorynkowego) pokazuje też swoją twarz presji, różniącej się tym od szczucia (o którym wiele w tej dyskusji), że na pierwszym planie stawia dobro dziecka urodzonego (a nie „poczętego”). Matce zaś (rodzinie) trzeba pomóc, by „dorosła” do tego obowiązku.

Czyż kontrakt między „rodziną” a „państwem / społeczeństwem” nie na tym właśnie polega?

Na rodzinę nakłada się obowiązek opiekuńczy (z podklasą obowiązków alimentacyjnych), w zamian zaś państwo/społeczeństwo zobowiązuje się do różnych form – infrastrukturalnego, materialnego, edukacyjnego i dot. ochrony zdrowia – wsparcia rodzicielstwa (ze szczególnym #teoria uwzględnieniem macierzyństwa), przyznając zarazem negocjowaną sferę autonomii. W sensie: nie wtrącamy się, póki...

(W której to strefie autonomii tkwią oczywistości tak niewidzialne, że aż nietykalne, w rodzaju „prawo do wychowania dzieci w zgodzie ze światopoglądem / religią rodziców”.)

Szara strefa między „obowiązkiem” a „szczuciem”.

* * *

To jest bardzo krótka wycieczka po oczywistościach. Ale nawet z niej jakby wynikał morał: nie ma lekko.

  1. Tomek Grobelski’s avatar

    państwo/społeczeństwo zobowiązuje się do różnych form – infrastrukturalnego, materialnego, edukacyjnego i dot. ochrony zdrowia – wsparcia rodzicielstwa

    Raczej wspiera i reprezentuje integralność i podmiotowość dziecka. Kiedy uzna się dziecko za stronę w tak zawartym kontrakcie, szara strefa okazuje się przestrzenią, która ma i fakturę i strukturę.

  2. nameste’s avatar

    Tomek Grobelski :

    Raczej wspiera i reprezentuje integralność i podmiotowość dziecka.

    W ramach „jest” czy „powinno być”? Bardziej na serio, w Polsce podmiotowością obdarza się (i obarcza) rodzinę, która „niech się zajmie”. Symbol „neokatoliberalizm bogorynkowy”, występujący w nocie, reprezentuje najrozmaitsze formy krytyki dotyczące skali wycofywania się państwa z owego wsparcia, o którym tu mowa.

    W szarej strefie dziecko jest najczęściej narzędziem szantażu, zajmuje więc pozycję dość daleką od podmiotowości czy bycia [autonomiczną] stroną.

  3. Tomek Grobelski’s avatar

    Wannabe raczej. Azymut.

    Zgodnie z tym wektorem wyprowadza się postulat likwidacji okienek, ponieważ gdyż zabezpiecza on prawo do informacji, które wszystkim dzieciom zapewnia przecież odpowiedni papier z pieczątką i stosowny w nim zapis, na razie półmartwy, bo nie egzekwowany w pełni.

    Przypomniał mi się „nimb kobiecości”, o którym miałeś notkę, i tutaj mamy do czynienia z taką samą emotywno‐mistyczną mgiełką, no, rodzicielstwa, ze swoją sekciarską normatywnością i chodzi o to, żeby ją zestetyzować do cna, a normy kształtować prawem i umową społeczną.

  4. nameste’s avatar

    Tomek Grobelski :

    mamy do czynienia z taką samą emotywno‐mistyczną mgiełką, no, rodzicielstwa, ze swoją sekciarską normatywnością

    No więc, ekhem, nie chciałbym potępiać realnych sił, realnie (co nie znaczy: nigdy destruktywnie) działających, bo to tak, jakby wygrażać deszczowi. Jedną z takich sił jest gatunkowe uwarunkowanie na proporcję wielkości głowy do rozmiaru ciała (pars pro toto tutaj), wyzwalające u ssaków dyspozycję opiekuńczą.

    Nie jest to jednak jedyny czynnik, na którym nabudowywane były takie konstrukty społeczne, jak totemiczna mistyka klanowa, pokutująca stuleciami „tożsamość rasowa”, albo „mistyka krwi”, od niedawna ustępująca miejsce „mistyce genu”, która z nich wszystkich ma największe realne podstawy. Co prawda rozmywające się bardzo szybko w tłumie 2n organizmów, dla n > 3 (gdzie n oznacza liczbę pokoleń wstecz).

    Rozumiana szerzej niż zestaw genetycznie uwarunkowanych [potencjalnych] dysfunkcji tożsamość biologiczna, do której wg konwencji ONZ ma prawo każde dziecko, okazuje się po bliższym przyjrzeniu czymś wcale nie biologicznym. Mianowicie rodzajem posagu kulturowo‐społecznego, daną na starcie życiowym mieszanką kapitału społecznego i kulturowego, wynikającą z posiadania drzewa przodków (nawet tutaj: „biologiczni przodkowie” są umowni, a nie realni).

    Taki posag, imo, może być przysposobiony; będzie działać, mimo że nie ma „podstawy genetycznej”.

    Co jest argumentem za adopcją, a przeciw mistycyzowaniu „uogólnionych rodziców biologicznych”.

    Z tym wszystkim, jeśli moja blogonota ma jakąś tezę, to brzmiałaby ona: w tym obszarze spraw nie ma kwestii oczywistych. No, może poza sprzeciwem wobec kościelnej instytucji „okien życia”; też uważam, że są one szkodliwe z wielu powodów.

  5. Tomek Grobelski’s avatar

    Lemingi mają o tym doskonały komentarz, w zasadzie gotową blognotkę, która ma wszystko co trzeba, żeby stać się tyglem, węzłem, drogowskazem, punktem wyjścia (etc., etc.) dla nowych opinii.

  6. nameste’s avatar

    @ Tomek Grobelski:

    Ja tego komentarza oczywiście czytałem jeszcze przed własną blogonotą. Ale trochę nie rozumiem, które „o tym” masz na myśli.

  7. naima_on_line’s avatar

    Znakomicie uzwięźliłeś.
    Mogę tylko dodać, że dzień, w którym zobaczę kampanię społeczną chwalącą osoby, które świadomie oddały dzieci do adopcji w sytuacji niemożności zapewnienia im życia przy sobie, będzie dniem dobrym i szczęśliwym. Bo jak na razie adopcja jest zaszczuwana i obudowana taką presją i poczuciem winy i klęski, że na tym tle statystyki nt dzieci żyjących poniżej minimum bytowego, oraz dzieci bitych, głodnych i zaniedbanych wychowawczo w stopniu niemal wycinającym je z cywilizacji wcale nie są takie dziwne.

  8. anna’s avatar

    Nie ma znaczenia, jak każde z nas definiuje tożsamość biologiczną i czy jest skłonne widzieć w niej wartość. Znaczenie ma to, że ludzie, którym ta tożsamość zostaje odebrana, określają to jako deficyt rzutujący na ich życie. Dla osoby postronnej ten deficyt napotyka na pułapkę banalizowania w kierunku „och, to tylko geny/memy, życie toczy się gdzie indziej”.

    Niestety to nieprawda, wyniki badań takich luminarzy jak Ken Daniels, Vasanti Jadva, Elisabeth Marquadt czy Susan Golombok wykazują jasno, że niezależnie od zmiennych kulturowych osoby pozbawione prawa do poznania własnych korzeni biologicznych, czują się potraktowane instrumentalnie, doświadczają uczucia brakującego ogniwa i określają swoją sytuację używając terminu „osierocenie”. Ponieważ niemożliwa jest eliminacja obu rodzajów adopcji, należy je a) cywilizować b) pogłębiać świadomość wszystkich stron zaangażowanych. I to się dzieje, jednak nie chcę się rozwodzić nad narzędziami, ponieważ i tak tl;dr. Do tego właśnie odnosiłam się w swoim komentarzu zawierającym warunek: rodzic poddaje się nie dlatego, bo nie chce dziecka zatrzymać, a dlatego, ponieważ nie umie sam wyjść z sytuacji.

    Te słowa nie odnosiły się do rodziców, których decyzja o adopcji jest stabilna (niezależnie od sytuacji osobistej), a do grupy, której decyzja jest podejmowana pod wpływem sytuacji tu i teraz. Decyzje tej drugiej grupy bywają zmienne i tu włącza się rola pomocy społecznej, która powinna sprawdzić siłę takiej decyzji: w interesie RB, w interesie przyszłych RA, w interesie dziecka i również w interesie społeczeństwa.

    Naturalnie można podnieść kontrargument, że każdy ma prawo do podjęcia błędnej decyzji i mieści się ono w definicji wolności jednostki – zgoda. Jednak w interesie Państwa jest promowanie decyzji stabilnych, ponieważ decyzje nieprzemyślane stają się długoterminowymi kosztami społecznymi. Dodatkowo w przypadku adopcji wchodzi nam do równania także podmiotowość urodzonego już dziecka (w przeciwieństwie do zarodka i płodu) i nie da się go z równania wykluczyć.

    Podsumowując – nie da się, w moim przekonaniu, rozmawiać o kwestiach, których immanentną cechą są konflikty praw i interesów, w taki sposób, aby zapewnić każdemu członkowi procesu całkowitą wolność rozumianą jako zwolnienie od odpowiedzialności. Oni w tym konflikcie już są i nie można ich z niego wyłączyć bez konsekwencji. Oczekiwanie dojrzałości do zrealizowania obowiązku jest i nie jest presją Państwa – jest, ponieważ Państwo faktycznie dąży do tego, aby MB zechciała zatrzymać dziecko przy sobie / oddała dziecko z zachowaniem procedury adopcyjnej. Nie jest, ponieważ Państwo jednocześnie zwalnia MB ze zobowiązań, które zaciągnęła wobec dziecka w ogóle je rodząc. Urodzenie dziecka jest zawiązaniem kontraktu – jeśli nie do wychowania, to do zapewnienia mu szansy rozwoju poprzez scedowanie swoich zobowiązań na rzecz Państwa. Jeśli chcę oddać dziecko przy wykorzystaniu – jednak! – systemu państwowego, to ten system oczekuje czegoś w zamian i łączenie tego z łamaniem mojej autonomii leży raczej bliżej nieumiejętności przyjęcia odpowiedzialności za własne sprawstwo, niż ze wskazywaniem szarej strefy.

    Wolność rodziców oddających dzieci do adopcji realizowana poprzez brak rozliczeń ich z tej decyzji (wykreślamy poradnictwo społeczne i ustalanie tożsamości) przekłada się na obsadzenie w roli płatników innych członków procesu – rodziców adopcyjnych i dziecka, w dalszej kolejności Państwa. Prawdą jest, że nie jest lekko. Niemniej system adopcyjny jakoś tworzyć trzeba.

    I dla porządku dodam, że to właśnie wyjaśnia, dlaczego nie można traktować aborcji i adopcji rozłącznie, jak również wyjaśnia, dlaczego okna życia wpisują się w narrację władzy wobec kobiet, a nie w narrację wolności (co bywa bardzo często mylone). Jeśli chcemy egzekwować odpowiedzialność rodzica biologicznego to najpierw musimy dać mu wybór, czy w ogóle chce rodzicem zostać. Okna życia odwracają ten porządek odbierając prawo do aborcji i proponując w zamian złudzenie braku konsekwencji urodzenia dziecka.

  9. nameste’s avatar

    Zacznę od końca:

    anna :

    nie można traktować aborcji i adopcji rozłącznie

    Pełna zgoda. Rozmawiamy tu (znaczy, w Polsce) w warunkach sytuacji schizofrenicznej, w której nieustannie narasta narracja „obowiązków reprodukcyjnych”, a „prawa reprodukcyjne” są systematycznie spychane na margines. Tymczasem nie powinno się ich traktować rozłącznie.

    Sytuacja kobiety zmuszonej do urodzenia (przez presję społeczną, obstrukcję systemu, brak środków na [nielegalną] aborcję) powinna być marginesem marginesu. No ale nie jest. I jesteśmy w samym środku rozległej szarej strefy, w której część tych (słusznych) rzeczy, o jakich piszesz powyżej, po prostu nie działa, albo działa inaczej niż powinna.

    anna :

    Nie ma znaczenia, jak każde z nas definiuje tożsamość biologiczną i czy jest skłonne widzieć w niej wartość. Znaczenie ma to, że ludzie, którym ta tożsamość zostaje odebrana, określają to jako deficyt rzutujący na ich życie. Dla osoby postronnej ten deficyt napotyka na pułapkę banalizowania w kierunku „och, to tylko geny/memy, życie toczy się gdzie indziej”.

    Pułapce banalizowania przeciwstawna jest inna pułapka: doważniania. Analogicznie, ludzie, którym odebrano „tożsamość sakramentalną” (bo się urodzili z nieprawego, heh, łoża), realnie cierpieli, i to nie tylko z powodu subiektywnego postrzegania takiego deficytu, ale i dlatego, że otoczenie usilnie dawało im to odczuć. To się zmieniło, choć nie do końca.

    Więc, owszem, ma znaczenie, jak definiujemy tożsamość biologiczną, a zwłaszcza, jaką wagę (społecznie) się do niej przywiązuje. Że jednak sięgamy tu do najbardziej podstawowych podstaw funkcjonowania społecznego wewnątrz (dzisiejszej) kultury, no to i musimy uważać. To dlatego zaczynam komentarz na ten temat od wyznania, że

    nie chciałbym potępiać realnych sił, realnie (co nie znaczy: nigdy destruktywnie) działających, bo to tak, jakby wygrażać deszczowi

    A skoro generalnie rozmawiamy raczej o procesach (i postulatach) społecznych niż psychologicznych, nie widzę nic nagannego w postulacie generalnego dowartościowania opiekuństwa (adopcyjnego na przykład), które nie wynika ze związku genetycznego. Por. też komentarz naimy wyżej.

    I właściwie tyle mojego komentarza. Bo jeśli w wielu miejscach Twojego wywodu coś mi zgrzyta, to koniec końców nie dlatego, że się merytorycznie nie zgadzam, a dlatego, że – jak już pisałem na początku – to schizofreniczna polska sytuacja nadaje pewnym sformułowaniom fałszywy ton. Jak tutaj:

    anna :

    Urodzenie dziecka jest zawiązaniem kontraktu — jeśli nie do wychowania, to do zapewnienia mu szansy rozwoju poprzez scedowanie swoich zobowiązań na rzecz Państwa. Jeśli chcę oddać dziecko przy wykorzystaniu — jednak! — systemu państwowego, to ten system oczekuje czegoś w zamian i łączenie tego z łamaniem mojej autonomii leży raczej bliżej nieumiejętności przyjęcia odpowiedzialności za własne sprawstwo, niż ze wskazywaniem szarej strefy.

    „Nieumiejętność przyjęcia odpowiedzialności za własne sprawstwo” w kraju o tak restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej (a chcą więcej) brzmi gorzko.

  10. Tomek Grobelski’s avatar

    Yeah, to jest właśnie ten język, w którym się gada bezpośrednio do problemu, a też krzesze istotne polemiki. Jaram się.

  11. naima_on_line’s avatar

    To jeszcze ja pozwolę sobie. O ile Anna ma tyle racji, że nie wystarczy mi rączek do bicia brawa, to chcę wyciągnąć jedną rzecz, która może nie dla wszystkich jest oczywista:

    tożsamość biologiczna to nie tylko ta przyjemna świadomość, że się ma oczy po mamusi, wzrost po tatusiu i pieprzyk jak siostra. To również wiedza o obciążeniach medycznych – skłonności do nowotworów, chorobach genetycznych etc. Również o wadach wrodzonych, które w przypadku dziecka podrzuconego a nie oddanego do adopcji – wykrywa się na nowo, tracąc czas na cierpienie niemowlęcia z powodu niewłaściwego karmienia np. To jest wiedza, która może ratować zdrowie.

    Co do sporu o zobowiązania matki (bo wracamy wciąż do tego, że to matki zachodzą w ciążę, matki rodzą, matki wychowują, matki – niedobre! – porzucają, jesteśmy niesamowitym partenogenetycznym gatunkiem, my Polacy), brutalnie powiem, że można tych zobowiązań wymagać, kiedy pozwoli się kobiecie zdecydować, czy matką zostanie. Kobieta, która zachodzi w ciążę i rodzi wbrew woli, bo nie ma możliwości nie urodzić zaciąga formalnie takie same zobowiązania, co każda inna matka, ale jej zobowiązanie jest kontraktem niewolniczym.

  12. nameste’s avatar

    @ naima_on_line:

    Klocki tu położone są w większości dobre i słuszne, właściwie jeśli polemizujemy, to o ich kolejność i przywiązywaną do nich wagę. Anna napisała explicite:

    Jeśli chcemy egzekwować odpowiedzialność rodzica biologicznego to najpierw musimy dać mu wybór, czy w ogóle chce rodzicem zostać.

    ...ale pod sam koniec dość długiego (łatwo przeoczyć) komentarza.

    A znowuż ja też pisałem (ws. tożsamości biologicznej):

    rozumiana szerzej niż zestaw genetycznie uwarunkowanych [potencjalnych] dysfunkcji

    ...mając na myśli właśnie wyszczególnione przez Ciebie „obciążenia medyczne”. Ale skrótowo.

    Została jednak jedna kwestia, w której niezgoda wydaje się trwała. O bezwzględnej wyższości wsparcia aż do wparcia dziecka RB mimo uprzedniej chęci oddania go do A:

    anna :

    Naturalnie można podnieść kontrargument, że każdy ma prawo do podjęcia błędnej decyzji i mieści się ono w definicji wolności jednostki — zgoda. Jednak w interesie Państwa jest promowanie decyzji stabilnych, ponieważ decyzje nieprzemyślane stają się długoterminowymi kosztami społecznymi. Dodatkowo w przypadku adopcji wchodzi nam do równania także podmiotowość urodzonego już dziecka (w przeciwieństwie do zarodka i płodu) i nie da się go z równania wykluczyć.

  13. naima_on_line’s avatar

    OK, zgoda, powtarzam Wasze uwagi, częściowo z przeoczenia, częściowo, by podkreślić ich moc – w przypadku tożsamości biologicznej do niektórych może nie przemawiać sama potrzeba znajomości korzeni, czy też poczucie straty u osób, które pozbawiono tej ciągłości – dla takich niedowiarków może więcej znaczyć uwypuklenie medycznego pożytku ze znajomości rodziców.

    Co do tego, czy adopcja jest lepsza/gorsza niż wychowywanie w niesprzyjających warunkach, mam trochę nieuporządkowane zdanie.

    Uważam za Anną, że w przypadku porzuceń z przyczyn wyłącznie ekonomiczno‐socjalnych dużo sensowniej byłoby usprawnić środowisko pochodzenia dziecka zamiast dziecka się pozbywać. Tak samo, w przypadku drugiego krańca kontinuum – w rodzinach przemocowych, patologicznych (tu proszę sobie podłożyć stosowne nagłówki z Faktu czy Superaka) wyrwanie dziecka jak najszybciej jest chyba bezsprzecznie najzdrowszym działaniem. Pozostaje środek, czyli pytanie, do którego punktu da się sensownie pomagać jakoś zaburzonej/niewydolnej rodzinie, by zatrzymanie przez nią dziecka było optymalne. Pozostaje jeszcze jedna wątpliwość: co z osobami, które dysponując formalnie środkami niezbędnymi do wychowywania dziecka, po prostu nie chcą dziecka mieć. Czy wówczas pozwalamy (my, rada internetowych mędrców) dokonać wyboru w imię wolności własnej czy uznajemy prymat zobowiązań wobec narodzonego człowieka? Czy zakładamy, że względnie syte dzieciństwo w towarzystwie niewydolnej emocjonalnie rodziny, niechętnej zajmowaniu się dzieckiem jest lepsze od alternatywnego losu? To jest coś, co nie do końca umiem w głowie wyważyć, zwłaszcza, że oczywiście wyskakują obrazki z literatury o sierotkach. Co jest oczywiście smutne, bo mam wrażenie z obserwacji życia publicznego, że w ogóle w umysłach decydentów więcej jest takich literackich skojarzeń z sierotkami Marysiami, Małymi lordami czy polskim pozytywizmem niż rzetelnej wiedzy o rozwiązaniach systemowych.

  14. anna’s avatar

    No ale to, że macie rację oboje co do schizofrenii polskiej sytuacji jest jakby jasne i ja się z tą diagnozą zgadzam. Moja pozycja w tej dyskusji ma po prostu inny fundament: nie neguję tego, że jest schizofrenicznie i źle, tylko pytam o to co wobec tego dalej dla zjawisk, które tak czy inaczej zachodzą?

    Mam też poczucie, że kompromisy na rzecz okien życia (to skrót oczywiście) nie są wcale przejściowym hołdem składanym „tu i teraz”, stają się kolejnymi cegłami w murze, którego ogólna koncepcja jest nie do przyjęcia. Zawiązując kompromis należy się liczyć więc również z tym, że kiedyś trzeba będzie te kompromisowe mury rozkuwać. Ja zatem wybieram inny wariant i chcę wypalać takie cegły, które są wyjściowo porządne i docelowe. To w polskiej sytuacji wiąże się z tym, że jest się o trzy kroki do przodu w stosunku do rzeczywistości, i za wrogów ma się nie tylko budowniczych starych murów, ale też samych rodziców, pacjentów i dzieci (tu mogłabym długo na temat jawnego dawstwa gamet w Polsce i tego, jaka to jest orka na ugorze) plus środowiska, które ogólnie rozumieją, w czym rzecz, ale podnoszą argument, że to jeszcze nie jest ten czas.

    Generalnie jest to moment, w którym można powiedzieć „nie warto”, ale ponieważ jestem stachanowcem (i nie wstydzę się tego) to dla mnie rachunek jest taki, że warto.

    Europa konsekwentnie zmierza w kierunku realizacji prawa do wiedzy o swojej tożsamości oraz egzekucji tego prawa. Czy to jest doważnianie? Nie sądzę, ponieważ jeśli adopcja się zadziała to się zadziała i wiążą się z nią konkrety: pochodzenie, obciążenie wywiadu medycznego, istnienie rodzeństwa przyrodniego. Oczywiście są ludzie, dla których nie będzie to mieć znaczenia‐ ich prawo. Ale są też ludzie, dla których ma to znaczenie podstawowe (vide sprawa Jorgenson) i to nie jest kwestia doważniania, a kwestia np. profilaktyki zdrowotnej i diagnozowania dzieci.

    Doważnianie byłoby wtedy, gdybyśmy postulowali postrzeganie ludzi przez pryzmat ich pochodzenia, ale tak się nie dzieje. Postulujemy oddanie ludziom tego, co jest częścią ich historii, która już się wydarzyła.

    Gdybym miała to jakoś skonkludować: mówimy moim zdaniem o kneblu dwustronnym. Żyjemy w kraju, którego stanowisko wobec praw rozrodczych jest podszyte hipokryzją i schizofrenią, to już wiele razy tu padło i wszyscy się co do tego zgadzamy. Zaniechanie czy zniechęcenie wiążą się z pozwoleniem na to, aby mur się utrwalał. Łatwo je usprawiedliwić niewolnictwem kobiet (jest faktem) i pokusą, aby zwalniać wobec tego kobiety z kolejnych poprzeczek, które są postawione zbyt wysoko w stosunku do ograniczonego katalogu ich praw. Nie mam tu repliki, ponieważ istotnie te poprzeczki są stawiane zbyt wysoko. Niestety jest to jednocześnie prawidłowy poziom poprzeczek, po prostu Polska do nich nie dorasta legislacyjnie, politycznie i być może społecznie (choć przepaść między deklaracjami a wyborami indywidualnymi jest coraz większa i to mnie cieszy).

  15. anna’s avatar

    Ad wspierania i wpierania: gdybyśmy nie inwestowali w powstawanie rodzin, które rodzinami być nie chcą, to problem wpierania rozwiązałby się samoistnie i w dużej części. To nie jest kwestia nierozwiązywalnie powiązana z adopcją, to jest kwestia nierozwiązywalna w polskim gąszczu sprzeczności.

    Mam jedynie nadzieję, że stanie się rozwiązywalna na powrót.

  16. nameste’s avatar

    anna :

    Europa konsekwentnie zmierza w kierunku realizacji prawa do wiedzy o swojej tożsamości oraz egzekucji tego prawa. Czy to jest doważnianie? Nie sądzę, ponieważ jeśli adopcja się zadziała to się zadziała i wiążą się z nią konkrety: pochodzenie, obciążenie wywiadu medycznego, istnienie rodzeństwa przyrodniego. Oczywiście są ludzie, dla których nie będzie to mieć znaczenia– ich prawo. Ale są też ludzie, dla których ma to znaczenie podstawowe (vide sprawa Jorgenson) i to nie jest kwestia doważniania, a kwestia np. profilaktyki zdrowotnej i diagnozowania dzieci.

    No ale nawet tu doważniasz, wymieniając jako konkrety obok „obciążenia wywiadu medycznego” (z późniejszym rozwinięciem do „profilaktyki i diagnozowania”) również „pochodzenie” – jeśli nie obronisz tego hm, konkretu, to zaraz go wrzucę w „mistykę krwi” or compatible, chyba że jednak chodzi o wspominany przeze mnie „kapitał społeczno‐kulturowy”, a nie biologiczny – a także „rodzeństwo przyrodnie”.

    Prawo do wiedzy o swojej tożsamości (i jego egzekwowanie) ogranicza się do sfery adopcji, gdzie indziej natrafiając na barierę „prawa do prywatności”. Wspominała o tym Anuszka:

    Nikt nie drze szat nad tym, że liczba dzieci nie znających swych ojców jest o kilka rzędów wielkości większa niż owe 44 nie znające swych matek.

    ...mając na myśli zapewne przypadki „ojcostwo prawnie nieustalone” (nieujawniona wiedza matki), a przecież w solidny procent populacji idą również przypadki ojcostwa prawnie stwierdzonego, choć nie faktycznego, w tym: ojców, którzy nie wiedzą, że nie są ojcami biologicznymi. Odpowiedzi się nie doczekała, choć byłaby ona banalna: sytuacja adopcyjna uruchamia wymagania znacznie wyższe od faktycznej średniej społecznej.

    Z konkretów zostaje profilaktyka i diagnostyka (no, także mocne przesłanki zgodności w przypadku przeszczepów). Niemniej, funkcjonuje narracja, że chodzi o jakieś coś więcej; nic dziwnego, że tak stanowiona wartość produkuje deficyty.

  17. Tomek Grobelski’s avatar

    Niechybnie tym czymś więcej jest jakaś norma moralna, która przestała spełniać swoją funkcje i zaśmieca dyskurs symptomami rozkładu, które frapują bardziej od rdzenia. Bezbłędnie wypłynęła w twojej notce:

    urodziłaś, to się troszcz

    I w ogóle same z nią problemy, a największy taki że zamiast pracować w ukryciu i oliwić społeczne kontrakty, uniemożliwia ich praktyczną realizację. I z drugiej strony: narracja jej pozbawiona (właściwie symptomów jej rozkładu) czysta jest jak kryształ i dźwięczna jak dzwon, w dodatku produktywna. Proszę porównać lemingową blognotę z komentarzami tutaj. Jak już sobie odpuścimy ten przymus miłowania i dbania o dobro, to zostaje obowiązek wywiązania się z umowy i poszanowania praw. I można rozmawiać.

  18. Tomek Grobelski’s avatar

    I proszę porównać:

    Urodzenie dziecka jest zawiązaniem kontraktu — jeśli nie do wychowania, to do zapewnienia mu szansy rozwoju poprzez scedowanie swoich zobowiązań na rzecz Państwa.

  19. Tomek Grobelski’s avatar

    Aha, i chodziło mi o to, że ta „mistyka krwi”, której się doszukujesz, jest właśnie takim symptomem.

  20. nameste’s avatar

    @ Tomek Grobelski:

    Tak, jest coś na rzeczy w twoim ujęciu. „Mistyka krwi” jako moralne zobowiązanie do opiekuństwa i gwarant praw dziecka. To nadal konstytuuje współczesną (kulturową i prawną) definicję rodziny, choć nastąpiło wyraźne przesunięcie w tej drugiej części (gwarant praw) na relację – samo dziecko (jako autonomiczny podmiot) i społeczeństwo (państwo, prawo). Nadal łeb podnosi koncepcja „tożsamości sakramentalnej”, z jej nieuniknionym produktem ubocznym (bękarctwo nie dające pełni praw).

    Na domiar złego pojawia się „problem trutnia”. Katolickie (na przykład) stanowisko uprzedmiotowienia kobiety dąży do tego, aby wymienione wyżej „to‐się”:

    wpadłaś, to urodzisz

    oraz

    urodziłaś, to się troszcz

    zestrzelić w jedno:

    dałaś się zapłodnić, to się troszcz

    z dodatkowym (obrzydliwym moralnie) wspomaganiem dotyczącym gwałtu, gdzie musi ingerować wolaboska, bo inaczej człowiek przyzwoity nie przełknie tego „dałaś się”.

    Odpowiednikiem tej formuły, działającym bez żadnych stopni pośrednich, jest:

    zapłodniłeś, to się troszcz

    Oczywiście nie mówię tu o sytuacjach, w których dziecko jest pożądane przez oboje RB. Jeśli jednak trutniowi nie w smak odpowiedzialność? Zauważmy, że chrześcijańska krucjata przeciw aborcji rozpętuje się na dobre dopiero wtedy, gdy kobieta uwalnia się od biologicznej nieuchronności dzięki antykoncepcji i aborcji jako powszechnie dostępnej, legalnej procedury medycznej. Przedtem nie brukała patriarchalnych sumień, na tej samej podobnej zasadzie, wg której sumienia nie brukało ojcu prowadzenie syna na inicjację do burdelu.

    „Problem trutnia”, o którym wyżej, polega na tym, że według narracji feministycznej, która uniwersalizuje się w koncepcji praw reprodukcyjnych, to kobieta ma pełnię decyzyjną w kwestii rodzić czy nie. Trutniowi przysługuje prawo do decyzji pozytywnej (wspierającej pozytywną decyzję kobiety). Jeśli jednak kobieta decyduje się na dziecko wbrew stanowisku OB? Cóż, i tak jest odpowiedzialny (co najmniej alimentacyjnie) zgodnie z powyższą formułą, nierozkładalną w jego przypadku na dwa etapy.

    Trutniem idealnym okazuje się anonimowy dawca spermy; w przywoływanej sprawie Jorgenson jego anonimowość jest iluzoryczna, ale uwolnienie od odpowiedzialności – realne (?).

    Urwę tutaj, bo nie mam przemyślanej konkluzji.

  21. anna’s avatar

    Polska narracja feministyczna właśnie w tym miejscu wpada w sidła praw człowieka ponieważ tak bardzo koncentruje się na pełni praw decyzyjnych kobiety, że nie zauważa, iż od chwili porodu mówimy o prawach dwóch jednostek, a nie jednej. To jest moment, od którego zaczyna się wspieranie okien życia.

    W przypadku dawstwa gamet mamy też przeniesienie sprawstwa. Już nie „dałaś się zapłodnić to się troszcz”, a „poprosiliście o zapłodnienie, to przyjmijcie skutki”. I to jest akurat układ zrównoważony w przeciwieństwie do pozycji MB przy adopcji społecznej w warunkach polskich. Ten kontrakt ma większe szanse bycia fair niż kontrakt adopcyjny, bo wszystkie strony (poza potencjalnym dzieckiem oczywiście) wchodzą w niego dobrowolnie. Czy aby na pewno jednak?

    W Polsce mamy spory rynek cross borderowy oparty na istnieniu zasobów dawczyń i dawców komercyjnych, którzy chętnie są obsadzani w roli trutniów, ponieważ ta optyka zwalnia pośredników (tj. kliniki) i beneficjentów (tj. przyszłych rodziców) od zajęcia się sprawą długoterminowych kosztów dawców i dawczyń. Po prostu koncentrują się na profitach finansowych sprowadzając dawstwo do transakcji handlowej, co ucina niewygodny obszar kosztów emocjonalnych, a z drugiej flanki można temu obszarowi przywalić nadmiarowością mistyki krwi.

    Pracuję i rozmawiam z dawczyniami, z dawcami bardzo rzadko, i przeważają postawy wyparcia „nie chcę myśleć o tym, czy z moich komórek urodziło się dziecko, to mnie zbyt boli”, podnoszony jest też aspekt niedoinformowania w ośrodku medycznym. No a przecież miała być to transakcja handlowa, nespa? To skąd to wyparcie?

    Powiem szczerze – nie wiem, czy to jest nadmiarowość i czy rozwiązaniem właściwym jest praca nad obaleniem mitu mistyki krwi, jestem przekonana jednak, że jest to proces o wiele bardziej złożony.

    Ale mam anegdotę na tę okoliczność – od dwóch lat tłukę się z zagraniczną organizacją pacjencką, która wspiera anonimowość dawstwa gamet (adopcji społecznej również) mając w zanadrzu bardzo dobry knebel argumentacyjny „jeśli adoptowane dziecko upatruje źródeł swoich problemów w fakcie brakującego ogniwa tożsamościowego, to znaczy, że dokonuje przeniesienia”. I konkluzja: należy wobec tego walczyć z mechanizmem przeniesienia i uświadamiać tę grupę, że tym, co ją boli, nie jest nieznajomość rodziców biologicznych/dawców, a jakiś dowolny konkret.

    Skoro tak to czemu nie przełożyć tego algorytmu na dzieci molestowane seksualnie, ofiary przemocy czy mobbingu? „Niesłusznie wiążesz swoją awersję do mężczyzn z faktem, że wujek zmuszał cię do seksu oralnego w dzieciństwie, po prostu skoncentruj się na pozytywnych afirmacjach teraźniejszości, bo tutaj jest problem”.

    Tym samym dochodzimy do narracji przemocowej – jeśli czujesz to co czujesz, to oznacza, że masz nieprawidłowe podejście i to nad nim należy pracować, a nie nad możliwością, że jesteś ofiarą i ten status coś może implikować dla twojego funkcjonowania.

  22. nameste’s avatar

    anna :

    I konkluzja: należy wobec tego walczyć z mechanizmem przeniesienia i uświadamiać tę grupę, że tym, co ją boli, nie jest nieznajomość rodziców biologicznych/dawców, a jakiś dowolny konkret.

    Mogłaby to być konkluzja szersza i inaczej adresowana. Odwołam się do przykładu lepszego (imo) niż przytoczona wyżej narracja przemocowa.

    Mianowicie: jeśli (ofiaro deficytu „tożsamości sakramentalnej”) cierpisz z powodu braku związku sakramentalnego twoich rodziców, to tak naprawdę to nie jest (och, nie powinien być) twój problem; problemem jest opresywna narracja kulturowa, która (tak, przemocą) instaluje presję mitu „wyższej wartości” związków sakramentalnych.

    DOPISANE Oczywiście, powyższy przykład wygląda (chwilowo) na przebrzmiały, ale chciałem zilustrować, w którą ew. stronę mogłoby iść myślenie o „mistyce krwi”.

  23. Tomek Grobelski’s avatar

    Mylicie narracje z zeitgeistem. Ład społeczny to suma narracji powołanych do rangi instytucji, preferencje w nominacjach tworzą zeitgeist. Temu korygująca narracja przemocowa czy perswazyjna pod nazwą terapia nie implikuje narracji pobłażania dla jednego z drugim wujka.

  24. nameste’s avatar

    Tomek Grobelski :

    Ład społeczny to suma narracji powołanych do rangi instytucji, preferencje w nominacjach tworzą zeitgeist.

    Zwięźle ujęte. Choć oczywiście między ładem społecznym a rzeczywistością [czym by nie była, dodaję jak zwykle] społeczną rozciąga się kolejna szara strefa („matka wszystkich szarych stref”), po której pełzają narrację deklaratywnie zwalczane przez instytucje (ł.s.). Ale spróbuję zwalczyć pokusę oddania się rozważaniu abstrakcyjnemu.

  25. nameste’s avatar

    Dziękuję wszystkim uczestnikom tej dyskusji, była bardzo dla mnie ciekawa. Sporo się dowiedziałem, a i zostało parę spraw nieoczywistych do przemyśleń.

  26. Tomek Grobelski’s avatar

    Same here. Dzięki dzięki.

  27. anna’s avatar

    również dzięki za dyskusję, temat mistyki krwi i instalacji mitów zdecydowanie wart rozwinięcia, wrzucam go sobie na wewnętrzną listę.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *