[Blogonota powstała jako uzupełnienie noty podatek spadkowy od wspomnień]
Ojciec mój miał brata i siostrę, mama siostrę. Rodzeństwo ojca pomarło, brat tak dawno i dokładnie, że poznałem tylko jego grób. Ciotkę musiałem poznać jako dziecko, nie pamiętam. Mąż jej był człowiekiem dobrodusznym, mieli syna. Po jej śmierci i mąż, i syn ożenili się po pewnym czasie. Żonę tego syna widziałem raz czy dwa, byli to ludzie porządni i nieciekawi. Podobno mają dzieci. Dobroduszny wuj z nową rodziną przepadli za horyzontem zdarzeń. Ciotka po mamie miała męża, był to człowiek bez właściwości, wspólnie ćwiczyli umiarkowany katolicki egoizm; lubili koty. Cechy te spotęgowały się w ich córce (o kotach wszakże nie wiem). Poznałem ich jako dziecko, po czym przepadli za horyzontem zdarzeń. Podobno ta córka ma syna.
Pomysł, żeby utrzymywać z tymi ludźmi kontakt ze względu na po-DNA‐wieństwo, wydaje mi się absurdalny. Poza okresem wczesnego dzieciństwa nie miałem z nimi powszedniego kontaktu, za czym jedne pomarły, drugie unikały kłopotów (długotrwała choroba w mojej najbliższej rodzinie nie zachęcała), a reszta miała własne życie.
Co innego pokolenie dziadków‐babć. Znałem dobrze 3/4. Dziadek po mamie zmarł tak dawno i dokładnie, że nie byłem nawet na jego grobie, gdzieś w Polsce (był podobno drobnym kupcem, ale może to tylko legenda). Babcia po mamie mieszkała u nas – gdy była chora – jakiś czas, podrzucona przez rodzinę drugiej z córek (por. „umiarkowany katolicki egoizm”; bliższych okoliczności nie pamiętam). Jak to chora, marudziła. Babcia po ojcu była niska, dzielna i miała niewyparzony język. W kwestiach życiowych – zawsze pomocna. Jej mąż był żylastym zasuszonym kretynem, skorym do gniewu. Żył w cieniu babci, kultywując swoje przedwojenne zwyczaje bezrobotnego. Pochodzili ze wsi.
Potem umarli. Z tego to bardzo poważnego powodu nie mam z nimi kontaktu (wtedy też ostatecznie skończyło się dzieciństwo).
Ojciec po śmierci mamy i po przejściu na emeryturę dostał w pewnym momencie hopla i począł badać swoje rodzinne korzenie. Namęczył się mocno, wertował księgi, pisał do parafii itd., ale śledztwo szybko wygasło – z braku danych. Czegoście się spodziewali po małorolnych (albo i całkiem bezrolnych) przodkach? Chociaż ustalił nazwiska czworga rodziców swoich własnych rodziców; za czym ślad się urwał. I jeszcze jedno poczynił odkrycie: oto jakiś (jego) wuj czy stryj był zakonnikiem i wyjechał na misję (do Indii? do Afryki? nie pamiętam; jakie to ma znaczenie?). Gdy oznajmiał mi te rewelacje, milczałem taktownie, zresztą – jak niby miałem zareagować? Po paru latach minęła mu „gorączka DNA”, na szczęście; ostatnie lata życia spędził na owocniejszych zajęciach.
Jak widzicie, jestem kundlem. I miałem to szczęście, że garb zobowiazań wynikających z po-DNA‐wieństwa nie obciążył mnie nadmiernie. Na porzekadło „rodziny się nie wybiera” wzruszam tylko ramionami: ależ oczywiście, że się wybiera. Rodzina (poza najbliższymi, wstępnymi i zstępnymi) to, w moim kundlowskim przekonaniu, dobrowolna sieć zobowiązań łącząca partnerów/tki (bywa że i eks‐partnerów/tki), przyjaciół, bliższych znajomych itp. Patchwork, proszę państwa.
manifest
Więzy rodzinne w pierwszej kolejności, najbardziej w sednie, polegają na egzystencjalnym fakcie ciąży i porodu, kategorii samej‐dla‐siebie. Tuż za nią idzie opiekuństwo, z nieodzowną kategorią odpowiedzialności, bardzo mocno skorelowane z po-DNA‐wieństwem, ale nie deterministyczne. A dalej, uwarunkowane historycznie, kulturowo i wreszcie indywidualnie, idą więzy zażyłości. Czyli wspólnego spędzania czasu, zajęć, komunikacji; część tego współ‐życia nazywamy wychowaniem, zresztą: wzajemnym, bo i dzieci w wielkim stopniu wychowują rodziców. Niekoniecznie (już) biologicznych – ważniejsza wydaje się kategoria obecności. (Stąd silniejsze niż DNA-owe więzy mogą łączyć np. pasierbicę i ojczyma, gdy biologiczny ojciec zniknął lata wcześniej w sinej dali.)
Cała reszta to konstrukt kulturowy. Miewa on swoje dobre i złe strony. Do dobrych można by zaliczyć „rodzinę jako pas transmisyjny”: mikrohistorii oraz szpargaliów i innych przedmiotów kultury materialnej; rodzinne archiwa/zbiory bywają nieocenioną pomocą dla historyków (ogólnych) i innych badaczy przeszłości/współczesności. Gorzką, odwrotną stroną tego medalu jest transmisja i kumulowanie się własności (materialnej i niematerialnej: oba rodzaje stoją na uzurpacji).
Czy jednak owe świadectwa, archiwa i zbiory powiązane uogólnionym para‐po-DNA‐wieństwem są jakoś szczególnie bardziej cenne niż „cudze”? Czy do czegoś szczególnie zobowiązuja, a z poczucia odpowiedzialności/empatii wobec innych kwestii – zwalniają? My, kundle, na obydwa te pytania odpowiadamy: zdecydowanie nie!
*
W temacie więzów rodzinnych często pada dyżurny liczman „tożsamość”. „Nie masz tożsamości, jeśli nie znasz swych przodków”. Moja kundlowska teza jest inna: tak rozumiana „tożsamość” zawsze, po poskrobaniu, okazuje się kwestią wyboru. Nie ma zresztą innej możliwości, wobec tłumu w prze‐lwiej części anonimowych 1024 przodków (na głębokości 10 pokolenia; liczby służą tu za ilustrację idei). I to wyboru, który zazwyczaj uwikłany jest w konflikt: klasowy, etniczny, religijny itd. Teza o potrzebie (tak rozumianej) „tożsamości” okazuje się perswazyjnym wytrychem ideologicznych zaplecz owych konfliktów. Narzędziem walki. A także środkiem dyscyplinującym w repertuarze rozmaitych „strażników czystości” (tożsamościowej). Niech szczezną.
*
Gdy przechodzimy do złych stron owego konstruktu kulturowego pn. „więzy rodzinne”, napotykamy smutną obfitość. Z „mentalnością klanową” na czele (jej odpowiednikiem na ogólniejszym planie jest „mentalność plemienna”, konstrukt bliźniaczy, oparty na pokrewieństwie urojonym). Honorowy kodeks rodowy (klanowy) jest w wielu punktach sprzeczny z etyką uniwersalną, np. prymat interesu członka klanu nad innymi wartościami. „Ty i ja jesteśmy jednej krwi‐i‑i!” – oto najczęściej powtarzane zdanie z Księgi dżungli Kiplinga (i, trzeba dodać, najbardziej nadużywane); „jedna krew” jest jednak zbyt często okazją do krwi przelania, a im większe masy jednoczy ta logika, tym bardziej nieuchronna jest (masowa) masakra. Nie jest przypadkiem, że szczujący dziś na „ciapatych” mienią się zarazem najszlachetniejszymi obrońcami rodziny, to zależność systemowa.
*
Owszem, historycznie biorąc, klan (a wcześniej i później plemię) był urządzeniem opiekuńczym. Zbudowaliśmy jednak, jako cywilizacja, inne urządzenia, oparte na solidarności ogólnoludzkiej i empatii, przymierzamy się do przekroczenia granic gatunku. Ich skuteczność pozostawia jednak wiele do życzenia. Gdy myślimy o przeszkodach, zastanawiamy się nad rolą św. własności prywatnej i nad narzędziami jej kumulowania, ale i nad wieloma innymi opresywnymi siłami, tłamszącymi czy ograniczającymi naszą potrzebę cywilizowania życia w jego wszelkich przejawach. Nie zapominajmy wtedy o rozległych złych stronach konstruktu „więzi rodzinne”.
Jednak i ci cierpiący drobniejsze niedogodności, np. coroczne bożonarodzeniowe spędy, konieczność przebywania z obcymi, często nieprzyjemnymi ludźmi, niech i oni wejrzą głębiej i przyłączą się do kundlowego wezwania:
Jako kundel czuję bliższą więź z moją „rodziną z wyboru”, a egzystencjalnie i duchowo czuję się krewnym kundli całego świata.
-
No ja tylko w kwestiach poruszanych etycznych. Jednak mamy jako twory biologiczne taki imperatyw, że zezwala nam się (w prawie, zwyczajach) być za najbliższym krewnym, a tym samym stawia się nas w pozycji przeciwnika etyki uniwersalnej (nawet jeśli jesteśmy jej zwolennikami).
Empatyczna solidarność transgatunkowa to relatywnie nowum i stawia nas w opozycji do wielkiego nieobecnego tego manifestu czyli do patriotyzmu.
-
Pewnie nie władam językiem tak, by pisać przejrzyście, choć ze swobodą, co prowadzi mnie do wypowiedzi niejasnych.
Zaznaczyłem, że zwyczaje też, a nie tylko prawo i to karne.nameste :
To raczej unik...
Jeśli mamy biologiczny imperatyw, który nakłania nas do zachowań obronnych względem bliskich, to żaden unik, a jedynie poszanowanie nierozwiązywalnego konfliktu. Jako, że moralność dotyczy tworów żywych, na naszej planecie – biologicznych, to poszanowanie prawa złamania jakiejś (nawet określonej) etyki uniwersalnej, by nie przeciwstawiać jej nakazom zaszytych w nas, zaprogramowanych zachowań, jest... etyczne (moje subiektywne dzisiejsze stanowisko).
Co do transgatunkowości. Dla mnie patriotyzm to któraś pochodna DNA‐owatości. Więc jeśli DNA‐owatość w 10 pokoleniu wytwarza więzy (niech będą absurdalne) do nieznajomych, to można założyć, że powinowactwo dalsze daje liczby równe, nie wiem, np. liczbie obywateli jakiejś przestrzeni geograficznej, takiej jak państwo. No i patriotyzm niekoniecznie musi być narodowy? No jednak nasze wzmożenie patriotyczne, choć jest kulturowe, to mechanizmy ma jednak biologiczne. Stąd uproszczona droga od trangatunkowości do patriotyzmu.
-
Rodzinę owszem się wybiera – najlepszym przykładem jest związek (małżeński) z osobą spoza wspólnego kodu DNA, który właśnie tworzy nową rodzinę.
Kod DNA sprawia, że czasami widzimy siebie lub coś swojego (ojca, matkę, brata, siostrę) w obcych ludziach, z którymi na co dzień nie przystajemy i których losy są nam obojętne. To żadna podstawa do więzi.
Rodzina z przymusu (bo nie wliczam tych paru osób ze wspólnym kodem DNA, z którymi mam więź, bo całe życie spędzamy razem, tak wyszło) kojarzy mi się z przykrym obowiązkiem (kontaktu), poczuciem winy („nie dzwonisz”), fałszywą radością („jakże miło, że ciocia”) i najbardziej okropnymi prezentami z dzieciństwa.
A jednak grzebanie w drzewach genealogicznych jest ekscytujące. Nie chodzi o więzi i poczucie wspólnoty, być może chodzi o ciągłość i ten nawał czasu. Podobne uczucie mam, gdy patrzę na milionletnie skały. Nie przyszłam znikąd, tylko z tysięcy ludzi i miejsc. Być może to też zwykłe wścibstwo, które sprawia, że od zawsze fascynują mnie sagi rodzinne i biografie. -
Podpisuję się pod tym manifestem dwoma łapami. Kundelstwo to skuteczna odtrutka na polityki tożsamości, przyszpilanie do miejsc (skąd jesteś?), zawodów i klas (kim byli twoi rodzice?).
Ale tak, jak o tym piszesz, to jest arcynowoczesne (w sensie projektu, nie realizacji; swoją drogą, taki projekt rodziny z wyboru to przecież cała amerykańska propaganda prosperity, vide „Friends”, co już powinno wzbudzić wątpliwości). A jako takie ma też swoje ciemne strony, związane z wystawieniem na pełną arbitralność, a więc pełną decyzyjność jednostki, co przecież nie jest takie łatwe. Czasem w końcu potrzebujemy jakichś niedyskutowalnych punktów odniesienia, nie?
No i się zastanawiam, czy rodzina – w kulturze, w której żyjemy tu i teraz – nie jest po prostu takim wygodnym kryterium doboru takich punktów. Że całe społeczeństwo pracuje na to, żebyśmy nie musieli się specjalnie zastanawiać, czy możemy na kogoś liczyć, czy nie. Równie dobrze mogłoby to być inne kryterium, ale sam mechanizm pozostaje.
Oraz oczywiście jestem fanem samej metafory, bo jak słusznie sugerował wyżej Junoxe, chodzi w końcu o transgatunkowość, czyli np. o to, czy moje psy mogę serio uznać za moje dzieci.
-
Piszesz: „...świat jest pełen ciekawych plot/opowieści, każda osoba jest potencjalnym nosicielem, z rodziny czy spoza”.
Można dalej – świat JEST ciekawymi plotami/opowieściami. I to już od wielkiego wybuchu! Bo czymże są sagi i opowieści jeśli nie ilustracją pewnych praw – społecznych, kulturowych – fatalnymi, lecz nieuniknionymi konsekwencjami splotu wydarzeń lub czynów, które ocierają się wręcz o fizykę.
Powtórzenia, ale takie, że dają ukojenie.PS. Ryjek2 jako konstrukt literacki zawdzięcza wiele Ryjkowi2 jako żywej postaci, której pewna lekko powściągana żywiołowość i wrodzony dystans do biegu wydarzeń przysparza mnóstwo dobrego materiału.
I się ucieszyła :)
11 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2017/09/manifest-kundel/trackback/