Zaczynam reagować alergicznie na oznajmienia negegzystencjalne. Co i raz ktoś przychodzi i kasuje, najświeższy taki komunikat w (skądinąd programowo n‑eg) niedoczytania.pl. Nieistniejąca tytułowa Lena z Kołomyi opowiada:
– I dlatego – mówiła mi Lena, a ja się w gruncie rzeczy do pewnego stopnia z nią zgadzałem – możecie przy nas podnosić trochę w górę wasze polskie noski, możecie poczuć się mentorami, możecie być nieco protekcjonalni, tak jak protekcjonalni wobec was bywają Niemcy.
– No i ciągnie was tam, gdzie można być tym o wyższej cywilizacji, o wyższej kulturze, stąd te wasze “polityki jagiellońskie”, stąd te wszystkie hordy studentów ukrainistyki, rusycystyki i kulturoznawstwa z plecakami jeżdżące po naszych wsiach i fotografujące drewniane chałupy, rozpieprzone zaporożce i babuszki złotozębne.
Trzeba trafu, że Moon River, izraelska art‐jumaczka, której pilnie patrzę na ręce, akurat pokazuje taki obrazek:
Richard Davies, Podporozhye, Arkhangel region, Church of St Vladimir (1757), 2005
...więc widzę w tym znak, że trzeba zrobić blogonotę.
Niestety, nie mam czasu ani kompetencji, by zagłębić się w fascynujące podobieństwo ruskiej cebuli (której kształt tłumaczy się niesłychaną śniegoodpornością) do wież (powiedzmy) Tadż Mahal czy setek innych miejsc Orientu (gdzie śniegu nie uświadczysz). Myślę o solidnych babach i tłustych popach, wynoszonych na smukłych słupniczych konstrukcjach ku niebu, koniecznie zbiorowo (por. fota).
A gdy w kolejnym mentalnym kroku pojawia się nieuchronnie temat muzyki prawosławia i powiązane z nim poboczne (folk, rutz; śpiew biały kontra kujawiak itd.), to myślę sobie: „z czym do gości, polskie noski”. Doprawdy.
-
@ nameste:
A może. Podreptałem za linkiem (ja się daje łatwo cywilizować) do Ziemowita, a tam dehnelizmami aż kapie. Szkoda, że deszczowych wiosennych popołudni jednak mniej niż długich zimowych wieczorów – kiedy to wszystko przeczytać?A co do nosków tych i owych. To jest opowieść krótka, ale niestety z długim rozbiegiem. Otóż moja psychopatyczna rusycystka licealna któregoś dnia rzuciła postrach i przerażenie na klasę, a to za pomocą zadania lektury „Młodej gwardii” Fadiejewa. Abstrahując już od niemożności pozyskania w mieście wojewódzkim trzydziestu egzemplarzy tej dwutomowej cegły w języku oryginału; tyle w rosyjskim napisano rzeczy ciekawych, wartościowych i bardziej przydatnych dla wykształcenia ogólnego, że pomysł czytania tej prop‐bumagi w miarę upływu lat wydaje mi się coraz to bardziej i bardziej psychopatyczny.
W tych czasach – a dodaję to na użytek czytelnika młodego – nie było internetu z całym jego dobrodziejstwem inwentarza (typu serwisy ściąga.pl). Z tej perspektywy widać dopiero benedyktyńską pracę społecznika, którą – bez nadziei na uznanie współczesnych – podjął autor tych słów. Oto za pieniądze, które obrócić mogłem na wino owocowe, piwo niepasteryzowane lub pierwsze eksperymenty z mocniejszymi alkoholami zakupiłem egzemplarz „Mlodej gwardii” w języku polskim (w tłumaczeniu, jak dziś pamiętam, Leopolda Lewina), przeczytałem i z obydwu tomów (po około 500 stron każdy) skomprymowałem kilkunastostronicowy bryk (główne wątki, charakterystyka bohaterów, tło historyczne, zarys akcji), który w dwóch czy trzech kopiach obsłużył resztę klasy IIIc. Taki to był mój młodzieńczy epizod kombatancki, że rzuciłem się na stos, aby inni nie musieli.
No ale do brzegu, do brzegu. O noskach miało być. Rozbawiło mnie do łez, gdy autor, ustami jednego z bohaterów powieści, tak komentuje żołnierzy Wehrmachtu dokonujących ablucji w ukraińskiej wiosce (cytuje z pamięci): „I to ma być ta NIEMIECKA WYŻSZA KULTURA? Oni KĄPIĄ SIĘ CAŁKIEM NAGO!?!”
8 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/03/przedmurek/trackback/