1
W zupełnej ciszy poczułem powiew powietrza i ostry smród. W nieprzeniknionym mroku Indianin rzucił sie na mnie od tyłu i przyszpilił mi ręce do boków. Zaczął mnie unosić w górę [...] oddychał chrapliwie i posadził mnie tak, że wtrząs o mało nie oderwał mi głowy z karku. Zamiast mnie on teraz trzymał mnie za ręce. Wykręcił mi je do tyłu w mgnieniu oka i wbił mi kolano w plecy, jakby walił kamiennym narożnikiem. Zgiął mnie. Można mnie zgiąć. Nie jestem ratuszem. Zgiął mnie.
A parę stron dalej:
– Aha, koleś, chcesz swój pistolet. – Zerknął boczkiem na tego z siwymi wąsami. – Chce dostać swój pistolet – powiedział mu. – A na co by ci on był potrzebny, koleś?
– Chcę zastrzelić Indianina.
– O, chcesz, koleś, zastrzelić Indianina.
– Tak, tylko jednego Indianina, stary.
Znowu spojrzał na tego z siwymi wąsami.
– Ten facet to wielki zuch – powiedział mu. – Chce zastrzelić Indianina.
– Słuchaj no, Hemingway, nie powtarzaj każdego mojego słowa – powiedziałem.
[Chandler, Żegnaj, laleczko, przeł. Ewa Życieńska]
Gliniarz „Hemingway” do końca nie wie, czemu został tak ochrzczony, my wiemy. A Chandler wie, że dwukrotne „Zgiął mnie”, tak ustawione jak wyżej, tworzy kadencję (staccato); trzecie powtórzenie byłoby nadmiarowe. Koniec końców, do Chandlera wracam całe swoje czytelnicze życie, a na dźwięk nazwiska Hemingway przypominam sobie najpierw tę właśnie scenę, a dopiero potem Komu bije dzwon, bo właśnie w melodramacie Hemingway osiąga swój szczyt; tam, gdzie próbuje być po męsku surowy i egzystencjalny, gdzie wyrzuca z prozy kobietę (i swoją do niej pasję oraz swoją od niej zależność), staje się deczko żałosny, jak stary skorumpowany glina nakręcany cudzymi frazami. Aż padnie ofiarą stworzonej przez siebie automitologii.
2
Słowa „mitologia” i „Stasiuk” przyzwyczaiły się do siebie. (Zwięzły przegląd tej zażyłości dał Łukasz Saturczak.) Ale po Grochowie ton (recenzentów, czytelników) zmienił się tak, jakby te słowa ostatecznie skonsumowały swój związek. Saturczak konkluduje:
Zawsze miałem wrażenie, że Andrzej Stasiuk pisze jedną książkę; o tym, jak facet odpala papierosa, wsiada w samochód i jedzie na peryferie Europy. Lektura „Grochowa” tego nie zmienia. Stasiuk będzie pisał o tym samym. Zmieni się tylko sposób opowieści, dojrzeje styl, pytania przewyższą odpowiedzi. Ikona? To ten sam facet: nastolatek wyrzucony z technikum, dezerter, „Świnia”, wieśniak, literacka gwiazda, świetny pisarz, eseista, filozof. Tyle że teraz łatwiej przychodzi mu się do pewnej wrażliwości przyznać.
Marek Bieńczyk (sam grochowianin) czytał w gorączce:
Zaparłem się przekornie kopytami, z nadzieją, że nie dam się porwać, choć też znam do najmniejszego feromonu ten zapach piekarni przy Wiatracznej i też macałem każdy kamień na Garwolińskiej. Nie udało się, przeczytałem jednym tchem, skończyłem lekturę mokry: ten pot jest najlepszą recenzją.
I tak dalej; gdzie nie spojrzeć, same pochlebne komunały (jak ten „filozof” powyżej; niewiele ludziom trzeba, hm). A mnie ten Grochów odrzuca. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że to proza ptasia, z ptasiej pisana perspektywy.
Mieszkaliśmy przy Grochowskiej parę numerów od placu w stronę Wiatracznej. W jednym pokoju z węglową kuchnią w rogu, po lewej od drzwi wejściowych. Na parterze. Jedyne okno wychodziło na podwórko. Przesiadywałem w nim godzinami i patrzyłem na życie. Ktoś szedł ze śmieciami, ktoś do drewnianego sraczyka, ktoś z wiadrami po wodę. Dzieciarnia w nieustającym wirze. Chłopactwo na smołowanych dachach komórek na węgiel. Od czasu do czasu otwierało się jakieś okno i ktoś krzykiem ich zganiał.
(Tak to było? Nie, tak to zmyśla, bo...
Przesiadywałem godzinami, ponieważ miałem cztery lata i matka uważała, że to wszystko tam jest jeszcze zbyt niebezpieczne.
...ten czterolatek patrzy cudzymi oczami, temu małemu ofiarnikowi Ptaha ktoś wkłada wspomnienia do głowy.)
Większość ludzi to ptactwo osiadłe, dziedziczne nieloty.
Jak nasi ojcowie. Wychodzili rano i wracali z każdym rokiem coraz bardziej przygnębieni, coraz bardziej złamani. Tak nam się wydawało. Że są uwięzieni we własnym życiu jak owady w bursztynie. Wszystko wokół jest przejrzyste, widzialne, ale nie mogą wykonać żadnego ruchu. Pierwszego każdego miesiąca przynosili pieniądze. Siadali przy kuchennych stołach i rozkładali banknoty. Żony przyglądały się w milczeniu.
Albo:
Jedliśmy i patrzyliśmy przez okno. Domy z szarej cementowej cegły stały w czworoboku. Podwórze było zielone, zarośnięte jak wiejski ogród. Ludzie wychodzili na słońce. Bladzi mężczyźni, grubawe kobiety. Siedzieli na ławkach i mrużyli oczy w cieple i blasku.
Nieloty i niemoty.
3
Ale są nieliczne ptaki wędrowne, te „uwolnione”. Ich zajęciem jest nizanie nazw mijanych miejsc na Sznurek Pamięci (zajęcie doskonale autoteliczne; dla mnie – kwintesencja nudy, bo o tych miejscach nie dowiaduję się niczego wartego zapamiętania). Ptak wędrowny przysiada na nocleg; naje się, napije, pośpiewa, a potem porzyga. „Niedźwiedzie mięso”, jak by powiedział inny proletariacki tramp, Jack London.
Zamek należał do fabryki naszych ojców i wysyłali nas tu na wakacje. W nagich komnatach stały żelazne łóżka. W korytarzu była jedna, wiecznie obsrana łazienka. San płynął tuż za ogrodzeniem parku. Całe dnie leżeliśmy na gorących kamieniach. Wieczorami wymykaliśmy się do wiejskiego sklepu po owocowe wino. W mroku piliśmy na umór. Jak prawdziwe dzieci proletariatu.
Albo:
Następnego dnia mieliśmy pójść w góry. Po prostu iść na wschód. Właściwie nic ze sobą nie mieliśmy. Poszedłem do sklepu i kupiłem kuchenny nóż z żółtą plastikową rączką. I chleb, bo byliśmy głodni, i krajowe wino, ponieważ wciąż chciało nam się pić. Rozpaliliśmy ogień. Nikogo prócz nas nie było. [...] Po południu przyszło dwóch mężczyzn. Byli śniadzi, żylaści i niewysocy. Tatuaże ledwo przeświecały przez brązową skórę. Mieli torbę pełną flaszek wódki. Przysiedli się, bo zwabiła ich gitara.
Cały Grochów jest pełen podobnego sentymentalizmu, uwznioślającego drobne przyjemności ludzi niemych.
4
Jedyna postać, o której dużo mówi się, że mówiła, to babka widząca duchy z pierwszego, najlepszego, opowiadania. (Najlepszego, bo najmniej narcystycznego.)
To były długie historie. Dotyczyły banalnych zdarzeń, pracy, odwiedzin, wędrówek do sąsiedniej wsi, spotkań z rodziną. Spokojna narracja wypełniona faktami, nazwami rzeczy i imionami ludzi. Topografia ich wsi i kilku okolicznych, chronologia rozpięta między Bożym Narodzeniem, Matką Boską Zielną i Zaduszkami.
W tej szarej materii pojawiały się od czasu do czasu pęknięcia, nitki wątku i osnowy rozstępowały się i przezierały przez nie zaświaty, nadprzyrodzone, w każdym razie inne.
Widzę tu Stasiuka jak chandlerowskiego „Hemingwaya”. Od powtarzania zdań nie jest się prawdziwym Hemingwayem. Od samego powtarzania banalnych zdarzeń, nazw rzeczy i zanurzania się w topografii – nie jest się „filozofem”. Od samego „najebałem się, myślę o śmierci i Bogu” zaświaty nie zechcą przezierać, no, chyba że pomoże im czytelnik – własnym chciejstwem.
5
Ptactwo to stworzenie (prawie) bez reszty podległe instynktowi. Stasiukowe obrazy ptactwa osiadłego przygnębiają odczłowieczeniem, mieszkającym w oku autora. Ptactwo „uwolnione” nie wystaje poza instynkt, instynkt powtarzanego gestu. A ostateczne potwierdzenie tej (nie ukrywam: odrzucającej mnie) ptasiości znajduję w takim wyznaniu Stasiuka:
[...] ten mały chłopiec prowadzony przez ojca jak Izaak na ofiarę, to ja i mój stary. Opis kościelny jest właściwie reportażem z dzieciństwa. Tak wyglądało chodzenie do kościoła. Pewnie, że można ich zestawić. To cały czas jedna historia. Nawet nie jestem tego świadomy, ale to musi się gdzieś zazębiać przez to, że ja to opowiadam. To się splata we mnie. [...]
Teraz widzę, że ojciec przekazywał mi coś ważnego, tradycję i rzeczywiście miało to coś wspólnego z bezkrwawym ofiarowaniem Izaaka przez Abrahama. To było powtórzenie. Prowadził swojego syna, wbrew jego woli, jego chęci i ofiarowywał Bogu na swój prosty sposób. Wielka rzecz. Potem ja dręczyłem swoją córkę wizytami w kościele. Kiedy dorosła, przestała to robić, powiedziałem OK, ale już wie, jak to wygląda. Są pewne rzeczy, które mają trwać. Powtarzamy gesty, tak jak mój ojciec gest Abrahama, tak ja gest mojego ojca, włócząc dziecko do wiejskiego kościoła. To ważna opowieść... Lubię opowiadanie o chodzeniu do kościoła.
[wszystkie wyżej podkreślenia moje – n.]
Ptasi instynkt powtarzanego gestu. No więc: admirujcie sobie Stasiuka beze mnie.
-
No więc mi się skojarzyło wszystko, od Chandlera do Pragi (Południe, Północ, Południe, w tej właśnie kolejności).
Odczłowieczenie ptactwa nie leży w oku człowieka, lecz w oku ptactwa, ptactwo ma oczy całkiem nieczłowiecze. Toż głupawa, tępo przeżuwająca krowa ma bardziej człowiecze oczy, niż nadbystra kawka.
#zzagrobu -
O co chodzi z niedźwiedzim mięsem?
-
Serdecznie dziękuję za odpowiedź.
-
A mnie, z trochę innej beczki, podłamał trochę fakt, że teraz doktoranci piszący do Dwutygodnika są z rocznika 1986. Jak te lata lecą. Najlepszego.
-
Ups. Się wzruszyłam :) Dziękuję. Nawzajem do siego.
p.s. pobocznie:
http://www.amazon.co.uk/Telegraph-Avenue-Michael-Chabon/dp/0007288751/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1357232321&sr=1–1Myślałam o Tobie, kiedy czytałam. Żebyś też przeczytał i zrecenzował. To by było coś na ten 13‐ty.
-
Książki AS są jak rozklapane buty, że się posłużę niezbyt wyszukaną metaforą. Kiedy AS idzie, one kłapią swoje. Na tę samą modłę, tym samym tembrem, te same rzeczy. Nawet Biały kruk jest o tym samym (wiersze – doprawdy – pomińmy, słusznie się ich autor wstydzi). Z całej twórczości AS lubię jeden rozdział Jadąc do Babadag, kiedy zmaga się z przeciekającą mu przez palce (prosz. wyb. kolejną metaforę) relacją z coraz mniej córkową córką.
-
Istnieje jednak smuga szansy w tym mrrroku, że ktoś to przełożył i zechce pokazać plik. O ile przełożył. O ile zechce.
19 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/12/ptactwo/trackback/