odmulanie

Korzystam z tego, że PIW pokazuje cyfrowo początki dwóch wydanych przez siebie powieści Raymonda Queneau, Daleko od Rueil (1944) oraz Zazi w metrze (1959); obie z czasów przed‐Oulipiańskich, choć słyszy się, że wcześniejszy Queneau był „(auto)plagiatorem przez antycypację” tego oulipiańskiego: gdy współzakładał stowarzyszenie, był już wybitnym praktykiem rozwijanej tam „filozofii tworzenia literatury”.

PIW‐owskie edycje pochodzą odpowiednio z 2021 i 2020 roku; przekłady autorstwa (odp.) Anny Wasilewskiej i Martyny Ochab (Zazi to wznowienie pol. wydania z 2005) są wybitne (a przynajmniej wybitne są te po‐polsku‐teksty, zastrzegam, nie znając francuskich oryginałów).

Queneau jest stylistą jakich mało; w Ćwiczeniach stylistycznych pokazał naocznie, że każdą (najbanalniejszą nawet) historię można opowiedzieć na mnogość [tamże: setkę] najrozmaitszych sposobów.

Korzystam zatem z owych cyfrowych początków powieści, by na ich przykładzie zilustrować tezę: proza nie musi być zamulona. A przeważnie jest, czy to w oryginałach, czy przekładach. O rodzajach zamulania można by długo, zamiast tego proponuję wycieczkę po Queneau – poniekąd instruktażową: jak odmulać. Jak pisać prozę nie – nudną, gniotowatą, dolegliwą, powtarzalną w chwytach itd.

Czy ktoś już wydał debiut (i ew. nast.), czy dopiero się przymierza – każdy i każda autor może odnieść pożytek z tej wycieczki. A i czytelnik, który z Queneau jeszcze się nie zetknął, może tu wziąć rodzaj lekcji: mulenie nie jest konieczną cechą prozy; od autorów można (również szyderczo) wymagać.

I jeszcze jedna rzecz: zamieszczone fragmenty mogą wprawić redaktorsko‐korektorskiego biurokrato językowego w toczenie piany, zgrozę, a może nawet apopleksję, tak bardzo obie tłumaczki nie stosują się do cholernych Regułek, których mechanicznym, ślepym stosowaniem biurojęz dodatkowo uniformizuje (i tak już przeważnie gniotowate) powieści czy opowiadania. Autorze, Tłumaczko [*]: nie dawajcie się uniformizować, ugniatać; formalnie rzecz biorąc, ostatnie słowo należy do Was. Zasłużcie na nazwisko na okładce^.

Prozę Queneau przedzielam poniżej komentarzami – właściwie technicznymi; można wszakże opuścić już w tym miejscu blogonotę, znaleźć w sieci PIW i te dwie książki, oddać się nieskrępowanej lekturze. Jeśli wola.

Daleko od Rueil

Odpadki wysypały się z wiadra i z impetem wpadły do śmietnika; skorupki jajek, ogryzki, zatłuszczone papiery, obierzyny. Mdły i gnilny zapach towarzyszył tej erupcji, zapach nie tak znów nieprzyjemny, nieco pokrewny woni wilgotnego mchu w głębokim lesie, ale z cynowym posmakiem z uwagi na pojemnik, obok którego ustawia się mały wózek, służący o świcie śmieciarzom do wywózki wzdłuż chodnika. Wiadro, wolne od zawartości, zawieszone na męskim ramieniu, miało właśnie rozpocząć wędrówkę na szóste piętro, kiedy pojawiła się służąca. Uznała, że opróżnianie wiadra ze śmieci to nie jest robota dla mężczyzny, ale nie pisnęła ani słowa, dyskretnie nie chcąc komentować tej męskiej sylwetki, zaszczycającej swoją obecnością w szlafroku korytarz kuchennych schodów.

O pisaniu Queneau (wielkiego miłośnika kina) powiada się, że jest „filmowe”. W rzeczy samej: powyższy akapit to precyzyjnie zaplanowany ruch kamery.

      Dżentelmen zaproponował pomoc, bo to, co niosła, wyglądało na ciężkie, ale odmówiła. Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj. O czym wiedział, bo znał służbę w kamienicy, jej zwyczaje i nawyki, wyjścia i wejścia. Wspięli się po schodach w milczeniu. Dotarli na górę; on, owinięty w jedwab o deseniu w gałązki, mieszkał na mansardzie z powodu upodobania do pracowni malarskich pod dachem, chociaż nie był malarzem.

Wysoka jakość prozy (w wierszach przyjmuje się to za [wygodny] aksjomat, prozę można sprawdzić) polega m.in. na tym, że każde zdanie, każde słowo w zdaniu są niezbędne. Teraz patrzymy także na jeden z mechanizmów uzwięźlania: mowę zależną; warto ją odnajdywać niżej, patrzyć, jak jest użyta. Zdanie: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj” obywa się świetnie bez wypełniacza (biurojęz dodałoby na przykład wypełniacz „odpowiada”: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, odpowiada, dopiero od dzisiaj”; można jeszcze bardziej zamulić: „odpowiada, że”).

      Sugeruje dziewczynie, żeby na chwilę weszła. Co też pan, ona na to. On wzrusza ramionami. Za kogo ona go bierze? Robi kilka kroków, żeby dyskretnie zapukać do drzwi, przed którymi biedak nuci kilka taktów z Traviaty. Od razu pojawia się młoda osóbka o jędrnych pośladkach i bez wahania proponuje belotkę we troje, pytając, to ty jesteś ta nowa. Mam na imię Thérèse, mówi, a tamta, że nazywa się Lulu Doumer.

Wtem! zmiana czasu. Dotąd przeszły, nagle teraźniejszy. Zamiast eseju na ten temat (napisano morze), krótko: czas przeszły to pamięć (relacje z niej w „teraz” lektury), a w filmie – ekspozycja (tła, kontekstu, miejsca, postaci etc.). Czas teraźniejszy to czas akcji (i dialogu: to jedna z podstawowych „akcji” u Queneau; popatrzcie niżej, jak czas przeszłowieje, gdy postacie milkną, gdy pauza w akcji). (Nawiasem mówiąc, biurojęz rzuciłoby się Reytanem na takie mieszanie czasów, ach! jaka niekonsekwencja!)

Nadto, są tu dwie frazy zdające się wystawać z ram „niezbędności”, o której było wyżej. „Biedak” oraz dodatek do „osóbki”: „o jędrnych pośladkach”. A przecież działają; proszę przemyśleć jaki tu rodzaj „psychologii postaci” [max lakonicznej] został zarysowany!

      Gość nalega, czy Lulu Doumer nie zagrałaby w belotkę? Ona nie umie. Otworzył drzwi mieszkania i weszli. Światło elektryczne ukazało Lulu Doumer to, czego w swoim krótkim życiu nie miała jeszcze okazji zobaczyć: wnętrze artysty, miękkie dywany, twarde poduszki, chińskie bibeloty, rozproszone oświetlenie, średniowieczne halabardy, bretońskie krucyfiksy, zdjęcia akropoli, przedmioty równie fałszywe, co spurchlałe, i całą masę innych rupieci tego rodzaju.
      Całkiem tu fajnie, mówi Lulu Doumer, która ma czternaście lat.
      – Zatkało cię, co – mówi Thérèse. – Żadna tam lipa, cały ten bajzel. Podziwiaj konkret.
      To ci dopiero, powtórzyła Lulu Doumer, to ci dopiero.
      – Nieczęsto uda ci się zobaczyć taką chatę – mówi Thérèse. – Nie każdy jest poetą.
      I nie każdy nazywa się Loufifi. Bywalcy w taki sposób upraszczali nazwisko Louis-Philippe’a des Cigales’a, który myszkował teraz w szafie ściennej. Wyjął butelkę alkoholu, kieliszki i ustawił je na tacy. Dołożył sucharki. Thérèse ujęła Lulu Doumer za ramię i pociągnęła ją w stronę wnęki, gdzie grobowe głębie kanapy spoczywały pod nawisem ciężkich oparów.
      Usiedli, przegryźli sucharkiem, wypili, a Lulu Doumer rozgrzana czystą wódką nagle poczuła się jak u siebie. Des Cigales rozłożył zielone sukno i wyjął talię kart.
      – Szkoda, że ona nie umie grać w belotkę – mówi des Cigales.
      – Nie zagramy przecież w wojnę – mówi Thérèse.
      – Ona chyba nie zna brydża – mówi des Cigales.
      – Nie, proszę pana – mówi Lulu Doumer.
      – Ja też nie – mówi Thérèse. – Ilekroć próbowałeś mnie nauczyć, zaczynałam kimać.
      – Leniwa z ciebie baba – mówi des Cigales, tasując metodycznie karty. – To co robimy?
      – Mogę wam powróżyć – mówi Lulu Doumer.
      – Potrafisz? – pyta Thérèse.
      – Tak.
      – Ja też – mówi Thérèse.

Dłuższy nie przerywany komentarzem fragment powyżej, w nim pięknie działają wszystkie dotąd wskazane mechanizmy odmulania. Jest i nowy: didaskalia. Zwróćcie uwagę na siedem kwestii dialogowych pod rząd, w których za didaskalium użyto tego samego czasownika: „mówi”. Nieszczęśliwe biurojęz zawodzi: „język polski nie znosi powtórzeń!” i sięga do słownika synonimów (omawiam to w zamierzchłej dawności blogonocie didaskalia, ze szczególnym uwzględnieniem czasownika „rzekł/‐a”). Otóż język (polski też) zniesie wszystko co trzeba, spokojnie. Szybkostrzelna seria „mówi” jak gra w ping‐ponga, błyskawiczna akcja.

Niżej, do końca fragmentu, już się nie wtrącam: sama radość czytania.

      – Ukrywałaś przede mną ten talent – stwierdza des Cigales i przesuwa talię w stronę Lulu Doumer.
      – Komu najpierw? – pyta Lulu Doumer.
      – Jemu – mówi Thérèse.
      – Mnie – mówi des Cigales.
      – Pan przełoży trzy razy lewą ręką – mówi Lulu Doumer.
      – Zrobione – mówi des Cigales.
      – W ostatniej kupce są tylko dwie karty – stwierdza Thérèse.
      – Każdy ma swoją metodę – mówi des Cigales. – Nie zawracaj jej tym głowy.
      – To pan – mówi Lulu Doumer, wyciągając spomiędzy rozrzuconych kart króla kier.
      Des Cigales przytaknął.
      – Blondynka – ciągnęła dalej Lulu Doumer. – Trzydzieści pięć lat. Zawód? Spójrzmy. Szwaczka? Nie. A tu mamy ósemkę karo: prowadzi salon fryzjerski.
      – Możesz to wyczytać z kart? – spytał des Cigales.
      – Zaskoczyła cię – mówi Thérèse.
      – A więc to prawda? – pyta Lulu Doumer.
      – Znam panią, która uprawia ten zawód – mówi des Cigales.
      – Jedziemy dalej. Dziesiątka kier: pan ją kocha. Dziewiątka kier: namiętnie. Dziewiątka pik: ona pana nie kocha. Siódemka trefl: no no, a czy to pana dama?
      – Mów dalej – mówi des Cigales.
      – Ósemka karo: ona kocha innego. Dama karo: to ci dopiero, nic już nie rozumiem! To kobieta!
      – Nie rozumiesz! – krzyczy Thérèse. – To nic trudnego, ale za młoda jesteś.
      – Ale to, co mówisz, niczego mi nie wyjaśnia – mówi des Cigales.
      Lulu Doumer tasuje karty.
      – Nie musisz się obrażać – mówi des Cigales.
      – Jedziemy od początku – mówi Thérèse.
      – Teraz pani kolej – mówi Lulu Doumer do Thérèse.
      – Dziękuję – mówi des Cigales – mam dość.
      – To teraz ja – mówi Lulu Doumer.
      Thérèse każe jej przełożyć tylko raz lewą ręką. Stawia karty inaczej. Des Cigales zapalił, ponury i milczący, a Thérèse mówiła o utraconych rzeczach, o rodzicach, którzy są daleko, ale ją kochają, o korzyściach z podróży i niegroźnych chorobach. W sumie wypadło nie najgorzej.
      – Jest niewesoło – mówi des Cigales. – Ale jakżeby życie mogło być zabawne? Dwa dni wcześniej czy też trzy miesiące później, zawsze ten sam kram. Kiedy się gra, można na chwilę zapomnieć, ale jeśli ma to służyć przywołaniu dawnej udręki, jest gówno warte!
      – Bo u pana był pik – mówi Lulu Doumer.
      – To co, Loufifi, może zagramy we dwoje partyjkę écarté – proponuje Thérèse.
      – Odechciało mi się.
      – Nie dał mi pan czasu – mówi Lulu Doumer – może były tam jakieś dobre karty.
      – Może.
      – Chyba mi pan nie wierzy.
      – Loufifi nie ma zaufania – mówi Thérèse – to przez chorobę.
      – Co panu jest? – Lulu Doumer pyta des Cigales’a.
      – Ontalgia – odpowiada Thérèse.
      – Że co?
      – Ontalgia.
      – Co to?
      – Choroba egzystencjalna – odpowiada Thérèse – przypomina astmę, ale jest bardziej dystyngowana.
      – Pani to jest obkuta – mówi Lulu Doumer.
      – On mnie tego nauczył.
      Des Cigales nabija fajkę i zapala. Ruchy ma spokojne i ociężałe. Lulu Doumer przygląda mu się, kiedy Thérèse stawia pasjansa.
      – Skąd jesteś?
      – Z Tancarville koło Hawru.
      – A ja sparysza – mówi Thérèse.

A tu, zwłaszcza po owym „sparysza”, dobry moment, by złożyć Annie Wasilewskiej wyrazy najwyższego uznania.

Zazi w metrze

Późniejsza o 15 lat (i tyle ponoć pisana) Zazi jest być może nieco mocniej satyryczno‐obyczajowa; zapewne to, wraz z wdzięczną (do ogrania) postacią tytułowej małoletniej bohaterki, sprawiło, że „filmowość” Queneau została potwierdzona błyskawiczną ekranizacją (Louis Malle).

Poniższy fragment w nieprzerwanym kawałku; czytelnik zechce sama sprawdzić obecność mechanizmów odmulania.

Tylko jedna uwaga: żywioł akcji (dialogów) Zazi to jeszcze bardziej parole niż langue. Co podkreśla się np. fonetycznym zapisem nazwiska matki Zazi: Żanna Laloszera.

Dobre miejsce tuż przed początkiem powieści, rozpoczynającej się od słowa „ktusztutakcapi”, by złożyć także Martynie Ochab (chronologicznie ten przekład jest wcześniejszy) wyrazy najwyższego uznania.

Ktusztutakcapi, irytował się Gabriel. Nie do wytrzymania, nigdy się nie myją. W gazecie napisali, że niecałe jedenaście procent mieszkań w Paryżu ma łazienki, nie dziwi mnie to, ale przecież można być czystym bez. Ci tutaj najwyraźniej się nie wysilają. A przecież to wcale nie śmietanka najbrudniejszych ludzi w Paryżu. Zestaw jest przypadkowy. Nie można zakładać, że publika na dworcu Austerlitz cuchnie bardziej niż na Dworcu Liońskim. No nie, nie ma powodu. Ale cóż za fetor!
      Gabriel wydobył z kieszeni jedwabną chusteczkę barwy bzu i przyłożył ją do nosa.
      – Kto tu tak śmierdzi? – odezwała się głośno jakaś kobiecina.
      To mówiąc, nie myślała o sobie, nie była egoistką, chodziło jej o zapach bijący od mężczyzny z chusteczką.
      – Czar golenia, perfumy Fiora, dobra kobieto – odciął się Gabriel.
      – To powinno być zakazane tak zatruwać powietrze – ciągnęła niewiasta pewna swojej racji.
      – Jeśli dobrze rozumiem, dobra kobieto, myślisz, że twój własny zapach może konkurować z aromatem różanych krzewów. Otóż mylisz się, siostro, bardzo się mylisz.
      – Ty słyszysz? – kobiecina zwróciła się do niepozornego jegomościa, który stał przy niej i prawdopodobnie miał prawo legalnie na nią włazić. – Słyszysz, jak mnie ta gruba świnia obraża?
      Niepozorny jegomość zmierzył wzrokiem gabaryt Gabriela i ocenił, że to istne byczysko, a tacy zawsze są łagodni, nie wykorzystują swojej siły, bo to byłoby tchórzostwo z ich strony. Wobec tego śmiało ryknął:
      – Sam śmierdzisz, gorylu!
      Gabriel westchnął. Znów musi uciec się do przemocy. Brzydzi go taka konieczność. Od zarania ludzkości wciąż to samo. No ale jak mus, to mus. Nie jego, Gabriela, wina, że to zawsze mizeroty zatruwają ludziom życie. Postanowił jednak dać cherlakowi szansę.
      – Powtórz no, coś powiedział.
      Zdziwiony, że byczysko się odzywa, niepozorny jegomość po namyśle przygotował taką oto odpowiedź:
      – Co niby mam powtórzyć?
      Spodobało mu się to sformułowanie, tyle że człowiek-szafa okazał się nachalny: pochylił się ku niemu i jednym tchem wyrzucił z siebie pentasylabę:
      – Cośtypowiedział...
      Facet się zląkł. Wybiła jego godzina, musiał sobie wykuć jakąś słowną tarczę. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to aleksandryn:
      – Po pierwsze nie pozwalam, byś mnie pan tykał.
      – Gnojek – odparł Gabriel z prostotą.
      I już się zamachnął, jakby chciał spuścić manto rozmówcy, gdy ten bez przymusu sam się rozłożył na ziemi między nogami oczekujących. Strasznie mu się chciało płakać.
      Szczęściem pociąg wtacza się na peron i następuje zmiana pejzażu. Woniejący tłum kieruje spojrzenia ku wysiadającym, którzy defilują teraz w stronę wyjścia: na czele kroczą pospiesznie biznesmeni z teczką w ręku i miną mówiącą, że umieją podróżować lepiej od innych.
      Gabriel wypatruje w dali: powinny wlec się w ogonie, kobiety zawsze się wleką w ogonie, ale nie, bo oto staje przed nim dziewuszka i zagaduje:
      – To ja, Zazi. Założę się, że jesteś Gabriel, mój wuj.
      – Zgadza się – odpowiada Gabriel tonem szlachetniejszym niż przed chwilą. – Jestem twoim wujkiem. Mała chichocze. Gabriel grzecznie się uśmiecha, bierze ją na ręce, podnosi na wysokość ust, całuje ją, ona jego, opuszcza małą na ziemię.
      – Pachniesz niczego sobie – mówi Zazi.
      – Czar golenia Fiora – objaśnia kolos.
      – Dasz mi trochę za uszy?
      – To męskie perfumy.
      – Widzisz, co to za ziółko – mówi Żanna Laloszera, która wreszcie do nich dobija. – Chciałeś się nią zaopiekować, no to proszę, masz.
      – Jakoś to będzie – mówi Gabriel.
      – Mogę mieć do ciebie zaufanie? No wiesz, nie chciałabym, żeby ją cała rodzina zgwałciła.
      – Ależ mamo, przecież ostatnim razem zjawiłaś się w samą porę, nie pamiętasz?
      – Tak czy owak, nie chcę, żeby to się powtórzyło – mówi Żanna Laloszera.
      – Możesz spać spokojnie – zapewnia Gabriel.
      – No dobrze. Spotykamy się tutaj na peronie pojutrze o szóstej sześćdziesiąt.
      – Po stronie odjazdów – dopowiada Gabriel.
      – Natürlich – mówi Żanna, która za czasów wojny była pod okupacją. – À propos, jak się ma twoja żona?
      – Dziękuję. Odwiedzisz nas?
      – Nie będę miała czasu.
      – Zawsze tak z nią jest, jak ma chłopa – mówi Zazi. – Rodzina przestaje się liczyć.
      – Pa, kochanie. Pa, Gabi. Znika.
      Zazi komentuje wydarzenia:
      – Tym razem wpadła po uszy.
      Gabriel wzrusza ramionami. Nic nie mówi. Bierze walizeczkę Zazi.
      Teraz coś mówi:
      – W drogę – mówi.
      Pruje przed siebie, roztrącając na prawo i lewo wszystko, co się znajduje na jego drodze. Zazi cwałuje za nim.
      – Wuju! – krzyczy – pojedziemy metrem?
      – Nie.
      – Jak to nie?
      Stanęła. Gabriel też hamuje, odwraca się, stawia walizeczkę i zaczyna objaśniać:
      – Właśnie tak: nie. Dziś nie da rady. Jest strajk.
      – Strajk?
      – No właśnie: strajk. Metro, ten wybitnie paryski środek transportu, usnęło pod ziemią, ponieważ pracownicy dziurkujący bilety przerwali pracę.
      – O łobuzy! – krzyczy Zazi. – O dranie! Zrobić mi coś takiego!
      – Nie tylko tobie – stwierdza Gabriel z doskonałym obiektywizmem.
      – Mam to gdzieś. Że też mnie się to przydarza, a tak się cieszyłam, taka byłam szczęśliwa, że się przejadę metrem. Psiakrew, cholera jasna.
      – Musisz pogodzić się z faktem – mówi Gabriel, którego wypowiedzi są czasem zabarwione z lekka kantowskim tomizmem.
      Po czym, przechodząc na płaszczyznę subiektywizmu, dodaje:
      – A teraz gazu! Karol czeka.
      – Akurat! Znam ten numer, czytałam o tym w pamiętnikach generała Vermota – wścieka się Zazi.
      – Ależ nie, skądże znowu – protestuje Gabriel.
      – Karol to kumpel, który ma taryfę. Zamówiłem nam go sobie z powodu strajku. Jasne? Idziemy.
      Jedną ręką chwyta walizeczkę, a drugą ciągnie Zazi.
      Karol faktycznie czekał, zaczytany w rubryce złamanych serc. Szukał tam, i to od lat szukał, apetycznej sieroty, której mógłby ofiarować czterdzieści pięć czereśni swojej wiosny. Ale każda z tych, które wypłakiwały się na łamach tygodnika, zawsze wydawała mu się albo za bardzo gęsią, albo za bardzo wydrą. Perfidne i podstępne. Węszył źdźbła w belkach żalów i w najbardziej sponiewieranej laleczce widział drzemiącą klępę.
      – Dzień dobry, mała – powiedział, nie patrząc na Zazi, i starannie wsunął tygodnik pod pośladki.
      – Niezły gruchot – mówi Zazi.
      – Wsiadaj i nie bądź snobką – mówi Gabriel.
      – Mam gdzieś snobki – mówi Zazi.
      – Zabawna ta twoja siostrzeniczka – mówi Karol, naciska spust i puszcza młynek w ruch.
      Lekką, lecz mocarną ręką Gabriel wpycha Zazi w głąb taksówki i sam siada obok.
      Zazi protestuje.
      – Zgnieciesz mnie! – wyje z wściekłością.
      – Obiecujące dziecko – stwierdza lakonicznie i spokojnie Karol.
      Rusza.
      Jadą kawałek, po czym Gabriel pańskim gestem pokazuje pejzaż.
      – Paryż! To jest miasto! No powiedz, czy nie piękne? – mówi zachęcającym tonem.
      – Mam to gdzieś – mówi Zazi. – Ja się chciałam przejechać metrem.
      – Metrem, metrem – gdera Gabriel. – Masz tu swoje metro! – I palcem pokazuje w górę.
      Zazi marszczy czoło. Coś tu nie gra.
      – Metro? – powtarza i dodaje z pogardą: – Też coś.
      Metro jest pod ziemią.
      – To tutaj jest napowietrzne – mówi Gabriel.
      – W takim razie to nie metro.
      – Wytłumaczę ci – tłumaczy Gabriel. – Ono czasem wychodzi spod ziemi, a potem się chowa.
      – Akurat!
      Gabriel czuje się bezsilny (gest), żeby zmienić temat, znów coś pokazuje po drodze.
      – Patrz! – ryczy. – Panteon!!!
      – Czego to ludzie nie opowiadają – mówi Karol, nie odwracając głowy.
      Prowadził powoli, żeby mała mogła obejrzeć zabytki i podkształcić się przy okazji.
      – Bo może to nie jest Panteon, co? – pyta Gabriel szyderczo.
      – Nie – odpowiada z mocą Karol. – Nie i nie. To nie jest Panteon.
      – W takim razie co to jest twoim zdaniem? Ironia jego tonu wydaje się niemal obraźliwa roz mówcy, który zresztą przyznaje się do porażki.
      – Nie mam pojęcia – mówi Karol.
      – No widzisz.
      – Ale na pewno nie Panteon.
      Uparciuch z tego Karola, mimo wszystko.
      – Może spytamy jakiegoś przechodnia – proponuje Gabriel.
      – Przechodnie to kretyni – mówi Karol.
      – No pewnie – ochoczo przytakuje Zazi. Gabriel daje spokój. Znajduje nowy obiekt zachwytu.
      – A to – woła – to jest...
      Lecz przerywa mu eurekowy okrzyk szwagra:
      – Znalazłem! To, cośmy widzieli, to oczywiście nie był Panteon, tylko Dworzec Lioński.
      – Być może – rzuca Gabriel lekceważąco – ale to przeszłość, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Teraz patrz, mała: fajna architektura, nie? To Inwalidzi.
      – Upadłeś na głowę – mówi Karol. – Co to ma wspólnego z Inwalidami?
      – No dobra, jeśli to nie są Inwalidzi, to co w takim razie? Może nam powiesz? – denerwuje się Gabriel.
      – Dokładnie nie wiem – przyznaje Karol. – Ale po mojemu to co najwyżej koszary Reuilly.

PRZYPISY

[*] chociaż nawet wybitny tłumacz dupa, gdy oryginał kupa

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *