1
Jedno jest pewne: nie napiszę recenzji‐rozprawki, ze wstępem, rozwinięciem, tezą i przytupem. Bo jestem do tyłu na 29 złotych, 1 centymetr miejsca na półce i trochę czasu; nie ma co powiększać kosztów. Z drugiej strony – obiecałem (i to nawet publicznie), że nie będę pisać o Kochanie, zabiłam nasze koty nie przeczytawszy książki; teraz, po lekturze, mam ochotę coś napisać, ale nie regularną recenzję, nikt mi za to nie zapłaci, a potem – to nudne. Byłoby.
2
Już tu kiedyś cytowałem Pasewicza:
Jak piszę o śmierci, to tam nie może być ani grama czegokolwiek śmiertelnego. Nie można niczego mówić wprost, bo wychodzi gniot. Literatura musi sugerować, naprowadzać czytelnika, dawać mu frajdę z odkrywania tego wszystkiego. Powinna rozkładać ludzi, rozwalać, chodzić za nimi, nie pozwalać o sobie zapomnieć, zmuszać do rozmów.
A książka Masłowskiej sztucznie o sztuczności, przesadnie o przesadzie, a nawet, nie ukrywajmy, pusto o pustce. To stąd bierze się pierwsze wrażenie w zetknięciu z tą prozą pn. „wzmożone nic”, wrażenie, które może okazać się ostatnim:
Nowa Masłowska to Krzysztof Feusette i urodzaj żenujących konceptów, [...] takie śmichy. To egzorcysta Tekieli, który straszy mnie na każdej stronie, że joga, Fejsbuk i sztuka nowoczesna to zło, a Szatan mieszka w kontaktach. Nowa Masłowska to Anna Maria Teresa Kołodziej, wizjonerka społeczna i pisarka naiwna, która tęskni za jakimś mocnym, dobrym i wartościowym „kiedyś”, gdy ludzie nie mieli Internetu i oddawali się tylko szlachetnym zajęciom w rodzaju mycia pleców wujowi Anzelmowi. Nowa Masłowska to narracja, która się nie rozwija, ale rośnie w pionie. Masłowska w Nowej Masłowskiej z mozołem układa kopczyk wysilonych anegdot, szpasów i kwestii dialogowych. W niemal każdym z akapitów, które składają się na Nową Masłowską trwa rozpaczliwa walka, żeby ów akapit był akapitem jak najobszerniejszym.
Rzeczywiście, tam gdzie autorka urządza sobie śmichy‐chichy, są one tak rozpasane, że wywracają same siebie na drugą stronę, na nice; na żałość, a nie śmieszność. Nie są one, co prawda, nieustannym sztafażem co strona, ale i tak obkurczają mózg czytelnika do rozmiarów moszny popaprańca, któremu zamontowano wewnątrz gumowej lali samozaciskające się imadło [odtwarzam tu hm, ducha tych szpasów].
Chyba że (jest taka możliwość) do umysłu współczesnego człowieka, zmacerowanego nieustannie odbieraną papką marketoidów, nic mniej przerysowanego po prostu nie dotrze. Owińmy ten problem w tymczasową etykietę „satyra”, a autora powyższego cytatu zgańmy (za co? za to, że może ma rację, ale nie postarał się z uzasadnieniem).
3
Poprzednie książki Masłowskiej, pisałem o tym, miały pewną drapieżność, miały pewien pazur. Z czego on wyrastał? (Poza językiem?) Z palca (Watsonie), który wskazywał na coś, dalej – z ręki i całej reszty osoby, która gdzieś stała. W jakimś kącie, w tramwaju, podsłuchiwała (nie)kumpele (i ich starsze rodzeństwo), przemykała w kapturze koło zaplecza mordowni wieczorem, podglądała przez płoty gargameliczno‐wypasionych rezydencyjek, oglądała te (no, te! nie pamiętacie?) mordy w telewizorze. To w Wojnie.
W Pawiu odciskała w kącikach oczu typy wystawiające się po korytarzach telewizji i wyłaniające się z klubowych zakamarów, rejestrowała pot w przymierzalniach modnych ciuchów, przeciskała przez filtry uszu nieustające warszawskie paplanie, cały ten zgiełk, brzyd & chełp.
Skąd zostało napisane Kochanie...? Nie wiem, najprędzej sprzed ekranu komputera, w którym gugiel mielił nazwy sieci handlowych w USA. I coś się tam pewnie działo w pobocznych okienkach (na jednym z nich co drugim słowem było „totalnie” ^). Nie jest ta powieść całkiem wyzuta z realizmu, ale to realizm świata (wulgarnie) wirtualnego.
4
Na marginesie, te próby określenia, skąd dany pisarz pisał. Stendhal pisał z przedpokojów, Bułhakow z sutereny (ale tak, jakby widział z poddasza), Joyce z pubów i kafejek, miejsce Llosy jest w pół drogi między gabinetem [tak, wiem, wieloznaczne – celowo] a ulicą, Pankowski pisał z brukselskiego Sanoka, a Witkowski pisze z lustra. (Fajna zabawa.)
5
Poza tym, mam wrażenie, Masłowska pisze także z... klasyki literatury. Rodzaj egzystencjalnych dylematów nienajmądrzejszych bohaterek (wszystkich czterech[*]) jest w istocie austenowski, tylko miejsce gorsetu wszechobecnego konwenansu epoki Jane Austen zajął lepki plaster różnokolorowego na pozór, ale de facto uniformizującego lajfstajlu; niezmiennikami tej wymiany są: „bycie w modzie”, zaokrąglony styl (nie mówię o leksyce, mówię o niemal‐dystyngowanych okresach zdaniowych), monolog/dialog okręcony wokół emocji, choć skoncentrowany na rzeczach. Drugie echo, czyli austenowska z ducha Bridget Jones, też do nas mruga z odpowiednio skonstruowanego pamiętniczka, inkrustowanego rozmieszczonymi strategicznie błędami ortograficznymi (niezbyt drogi chwyt); tu niezmiennikami są „przykrość bycia we własnym ciele” i rzyganie po alkoholu. Ach, byłbym zapomniał: samotność.
Albo Targowisko próżności Thackeraya, ta satyra na ciągle jeszcze wrzący w nieustaleniu class‐clash. Charakteryzacja postaci jako typów, chłosta za kostium, za sposób bycia, za (tym razem:) stadność mód. Tyle że „klasą wstępującą” w tej reminiscencji jest nijakie wicehipsterstwo; jak tu się przejąć satyrą naostrzoną w takim kierunku? Zwłaszcza że (w odróżnieniu od Thackeraya) ci u władzy, ci odpowiedzialni za cały ten burdel (i upadek cywilizacji) to nieokreślona magma, „system”. Tak toczy się światek – chciałem i Woltera zatrudnić, ale tu są tylko drzazgi z kółek po wykolejeniu. Ta powieść jest rodzajem samospełniającej się diagnozy: jeśli w obiektyw wpadają jedynie śmiecie, wynik może być tylko jeden – śmietnik.
W leksyce odezwie się czasem „stara Masłowska”, z ambicją na Chandlera:
Wieczorne miasto kotłowało się w swojej niecce niby czarna zupa, garnirowana szkłem i światłem, targana bulgotami tajemnic i występku; szczekały psy, zawodziło metro, ktoś, kogo gwałcono lub po prostu wyrywano mu torebkę, krzyczał okropnie w dali i sztuczne ognie tryskały nad rzeką, obiecując, że może zdarzyć się jeszcze wszystko. [s. 13]
...i (zgoła jak z epoki Chandlera) niewrażliwa na gender gwałconego/pozbawianego torebki.
[*] Bo i pani pisarka. Jedną ręką pokazuje, że bawi się na co dzień innymi klockami niż jej bohaterki. Ale – drugą – przecież podkreśla: to też tylko klocki, nic innego. Oto za co ochrzania swojego partnera:
[...] po prostu mnie rozpraszasz. Taki już jesteś, że jest cię za dużo. Ciebie i tej twojej paplaniny, tych twoich papierów; zobacz, jak to wygląda! Jak bierzesz DVD, nigdy nie wstawisz na miejsce. W każdym pudełku inna płyta. Biorę Antonioniego, w środku Fellini. Biorę Woody’ego Allena, w środku Pasolini. [s. 100]
(Plus za tę autoironię.)
6
Pora na rozwinięcie etykiety „satyra”. Satyra ma moc prześmiewczą, demaskującą, piętnującą, gdy nie unieważnia swego obiektu. Cóż by nas mogły obchodzić szyderstwa Szpota‐Szpotańskiego, gdyby adresował swe strofy do grupy wyliniałych, nic nie znaczących emerytów, spełniających się w codziennych monotonnych słowotokach w jakimś zaplutym barze na prowincji? A przecież i postawy, i charakterystyki osób, ich głupota czy inne wady mogłyby być te same. Włącznie z (ale: wariackim) przeświadczeniem o własnej ważności i słuszności. Otóż nic. Albo też – z innej półki byłaby to opowieść, z gatunku „obrazek obyczajowy”; sądzę, że byłoby to dramatycznie nudne. Satyra musi bowiem czymś ryzykować (wobec jakiejś władzy).
Na podobny problem cierpi ta książka Masłowskiej, niczym doprawdy nie ryzykująca, ten portret „wzmożonego nic”, ta samospełniająca się diagnoza, którą (literacko) mogłoby uratować przeflancowanie do innego gatunku, do jakiejś (lekkiej) kawalerii eschatologicznej. Ale ona tego nie chce, chce śmieszyć, i to właśnie – satyrycznie.
7
Z tym wszystkim, jest to książka przyzwoicie skonstruowana, w zaokrąglony sposób napisana, dająca się do czegoś użyć. Do czego? To już inna historia; nie jest to pytanie palące. Wolałbym, żeby Masłowska przerwała milczenie w inny sposób. Ale też można pobrać tę powieść jako zaliczkę na przyszłe. Jeśli się napiszą.
Jednak (wbrew zaleceniu Pasewicza) ta proza nie rozkłada czytelnika, nie rozwala, nie chodzi za ludźmi, pozwala o sobie zapomnieć, nie zmusza do rozmów. Do nich skłaniają raczej wywiady, choć też niekoniecznie.
-
Jakich rozmiarów jest moszna popaprańca, któremu…?
-
„Gugiel mielił” brzmi jednak o trzy nieba lepiej od „Gugiel mełl”.
-
P.s. „Masłowska z ambicją na Chandlera” – raczej na Rossa Macdonalda.
-
Ten myk z nadużyciem gramatycznego braku polskiego bardzo zacny jest.
-
nameste :
Ktoś gwałcony / wyrywano mu torebkę
„Ktoś gwałcony” jeszcze brzmi względnie normalnie, dopiero jak „mu” się wyrywa torebkę, to się gramatyka przewraca. To bardzo śmieszne jest, a jeśli ktoś to będzie tłumaczył, to pewnie naprostuje, żeby było normalnie.
-
Podzielę się świeżo nabytą wiedzą. „Mielił” to mazowizm! (Dop. pot.)
To i ja podzielę się niedawno nabytą wiedzą. Podobno „pełł“ to też mazowizm, utworzony przez analogię do małopolskiego „mełł“.
-
nameste :
Interpretuję najkorzystniej, dźj.
Przede wszystkim dlatego, że jest oryginalna, spójna i samonośna. Powszechna reckowa kopypasta w temacie Masłowskiej została przełamana i to nie w punkcie czy dwóch, ale jakby ją czapką nakryło. Jaram się.
Niektóre rzeczy widzę mętnie (punkt 6), jedną chciałbym postawić inaczej (związek między banałem i dywersyjną gramatyką).
Książki nie czytałem, więc nie wiem jak jest. Samplowanie i regularne okresy dostrzegłem we fragmencie na GW. Przeczytałem Twoją notkę i od razu nie spodobało mi się, że ze złej literatury wykrawasz społeczne łatki. Przykład: satyra jest słaba – emeryci są nudni, dowcip jest żenujący – do współczesnego człowieka nic nie dociera (co jest dopełnieniem tego zbioru?). Nb punkt 5 jest najwspanialszy, bo skupiony na rolach i kostiumach, przez które maszerują (wolni) ludzie (ze swoimi uczuciami). Pokazano jak wykorzystać gramatykę do rozszczelnienia tych ról i kostiumów. Dostrzegła to notka, podbił komentarz i nagle to się stało najważniejsze.
Nie wiedziałem co i jak, aż zajrzałem jeszcze raz do GW, już bez piany pierwszych recenzji, zestrojony z tą notką.
Dat dialog:
- „Nie dał się zagadać: słuchaj no, to stare psisko tylko się męczy!” – czytała i:
– Biedny pies. Nienawidzę, gdy zwierzęta cierpią. – dodawała zaraz od siebie, odkładając Steinbecka z powrotem na półkę. Albo tak jak teraz:
– „Na szczęście mam resztki kariery i wspaniałe dzieci”. Hej, czy mam to traktować jako wróżbę? Spóźnia mi się okres!
– Znowu? – westchnęła Mallery, idąca akurat na zaplecze po odbarwiacz.
– Znowu – mówi Joanne, wytykając do niej język, i bierze kolejną książkę: „O ile mi bowiem wiadomo, tereny nie kończą się nagle, tylko niepostrzeżenie przechodzą w sąsiadujące”.
To było już dla niej za dużo.
– Bez sensu – powiedziała, podgłaśniając radio (leciała Beyoncé, uwielbiała ją). – Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista? Jedno jest pewne: facio jest nieźle pokręcony.
Właśnie kiedy to mówiła, do salonu weszła jakaś dziewczyna.I ten:
- Spodziewam się żony pastora – powiedziała Pani Fanley regijnie – wpadnie z mężem na herbatę.
– Herbatę? – powiedziała korpulentna kobieta w muślinowej sukni, przecierając oczy. – Umieram z głodu.
– Jeszcze dziesięć minut, Lady Amberly – powiedział Lord Portmann. Lady Amberly jęknęła i znów zasnęła.
– Jakby była we własnym łóżku! – powiedziała Lady Berkley.
– Jest wiecznie głodna – powiedział Lord Portmann – je więcej niż wszystkie kobiety Londynu razem wzięte...
– Co za okropność – powiedział ktoś sennie.
– Księżniczka spadnie z leżaka – powiedział Lord Portmann. Wszyscy spojrzeli w jej stronę.
– Wcale nie śpię – powiedziała Księżniczka – zabijam muchy! Cień przemknął przez słoneczną polankę. Pojawiła się żona pastora, a za nią sam pastor.Hm. Firbank.
Auden o Zdeptanym kwiatuszku:
Polityka: brak, prócz kojarzenia królewskich małżeństw. Niezadowolenie społeczne – brak. Tylko nieliczni mają w ogóle jakieś ambicje: jedna postać, na przykład, chce się znaleźć na witrażu; innej marzy się willa z WC. Większość jednak jest całkowicie zadowolona ze swojego losu.
Pióro w świetnym szkicu (mógł po kimś przepisywać):
Językowa bezczelność Firbanka sięga zenitu w powieści Zdeptany kwiatuszek między innymi dlatego, że podważa to, co przy wszelkich typograficznych wariacjach uznajemy za niezmienne: gramatykę.
Opisuje to dość dokładnie.
Czyli: przez fasadową i konwencjonalną fabułę płynie strumień emancypujących odchyleń językowych. Jak to się ma do Masłowskiej, ja nie wiem.
-
nameste :
Idziesz na skróty. (Co, oczywiście, ma swoje zalety.)
Sprowokował mnie ten obrazek wyliniałych etc., których odsunąłeś lekką ręką na bok w imię swoiście (a według mnie błędnie) pojmowanej czystości gatunku. To nie są gesty bez znaczenia.
Jak już mówiłem, satyra musi ryzykować przeciw (jakiejś) władzy, niechby to była tylko „władza sądzenia”.
To jest bardziej kwestia przedstawienia i fabuły, a nie (postulowanej) esencjonalności tej czy innej postaci. Dramaty władzy bywają różne. Nawet w domu. Nawet jednego człowieka.
U Pecucha praczas dmucha [Harasymowicz]
a tymczasem u Firbanka
język to tylko firankaW sporze „tradycyjne powinności poezji” vs. „nowa gramatyka w służbie nowej tożsamości”, wybieram promienną przyszłość.
IMO, słabo.
3/4 mnie myślało podobnie. Legutko, haha. Zostawmy to. Dociera do mnie, że to jest po prostu źle napisana książka.
23 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2012/11/kot-raczej-niezywy/trackback/